wtorek, 17 kwietnia 2018

Bajka o Zegarmistrzu Świat(ł)a.


 Od czasu, kiedy Chronos wynalazł dla Domlandczyków zegar, upłynęło już sporo czasu. (Czytaj:    http://bajki-szachrajki.blogspot.com/2018/01/bajka-o-zegarach-ktore-zabray-ludziom.html ). Domlandia stawała się coraz bardziej nowoczesna i postępowa w szukaniu nowego, bo zegary regulujące ludziom życie, jednocześnie wymuszały na nich coraz sprawniejsze tego życia konsumowanie. A to sprawne konsumowanie życia nie byłoby możliwe bez jego unowocześniania. I tak koło się zamykało, jak pętla czasu, którą wskazówki zegara zataczały w dwanaście godzin. Czas pędził coraz szybciej, ale Domlandczykom żyło się coraz lepiej, więc nawet jak musieli szybciej chodzić, szybciej pracować i szybciej kochać, to i tak byli zadowoleni.
Zegary, ale i idee nowoczesności, które z nimi były nierozłączne, stały się eksportowym hitem Domlandii. Kupowali je władcy wszystkich królestw dookoła, bo także chcieli być postępowi i bogatsi. Kupił je też władca sąsiadującego z Domlandią Disnejlandu, Domnall Piegus.
Tak się niestety dla niego stało, że kupił i przestał być władcą. Czy związek przyczynowo skutkowy wiódł od zakupu zegara do zamachu na niego, tego z pełną odpowiedzialnością stwierdzić nie możemy, stało się jednak faktem, że królem być przestał.
Nowy władca, który swojego poprzednika obalił w zamachu stanu i sam objął dyktatorskie rządy, nazwał sam siebie „Tym Który Niesie Światło”. Co w obcych językach brzmiało jakoś tak: The One Who Carries the Light. Zresztą Disnejland też nie był już Disnejlandem. Całą przeszłość Disnejlandu Ten który Niesie Światło nazwał Ciemnością, którą dopiero on rozświetli i wywiedzie z niej Disnejów w Jasność. Więc od niedawna wszyscy Disneje żyli w kraju nazywającym się Najjaśniejszą Rzeczą na Świecie.

Część Disnejów przyjęła z entuzjazmem obietnicę wyjścia z Mroku, spodziewając się po drugiej stronie Ciemności samych przyjemnych rzeczy. Tak do końca nie wiedzieli czego, ale musiało być lepiej niż było. Inni nie za bardzo chcieli przechodzić do Światła, ale nikt ich o to nie pytał. Mieli zostać oświeceni albo spaleni. I koniec.

Po jasnej stronie rzeczywistości, w Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie, ubogim obiecano dać królestwo w ich osobiste władanie, głodnym jedzenia w obfitości, a smutnym dobrą zabawę. Wszystkim cichym, nie czyniącym fermentu obiecano jeszcze ziemię na własność. A przynajmniej zarządzanie nią. A nade wszystko, łaknącym przez lata sprawiedliwości, obiecano Sprawiedliwość popartą Prawem, odpowiednio przykrojonym do czynienia tejże Sprawiedliwości.
Czynić się ją miało na tych, którzy w Disnejlandzie kradli i napychali kieszenie. Bo jak napisano, niedługi będzie czas, w którym będą głodować, smucić się i żałować, że był czas, gdy inni fałszywie ich chwalili, a oni uwierzyli pochlebcom i czuli się jako prorocy nadchodzącego Nowego Wspaniałego Świata.

Obiecywać łatwo. Zrealizować trudniej. Tym niemniej zabrano się do realizacji obietnic bardzo energicznie.

Ten Który Niesie Światło cały czas pozostawał w cieniu. Z tego cienia, żeby nie powiedzieć półmroku, przekazywał wybranym żołnierzom Światła kaganki oświaty, pochodnie i lampki czołówki. I nieśli je, i rozświetlali. I było coraz jaśniej.
Ale ciągle za ciemno. Jak na życzenie władcy Najjaśniejszej. Nowy Czas nadchodził zbyt wolno. Za wolno.

No właśnie. Czas nadchodził. Czy to tylko metafora pojęciowa, czy może rzeczywiście czas nadchodził? A jak nadchodził to i odchodził. A jak już się poruszał, to może mógł poruszać się szybciej lub wolniej. Ba, a może w przód albo w tył!
Dla rewolucjonisty nie ma spraw niemożliwych. A nienazwana rewolucja Światła i Sprawiedliwości działa się.

Ten Który Niesie Światło siedział w skupieniu w swojej Sali tronowej i patrzył na wielki zegar z kukułką, który nie tak dawno kupił w sąsiedniej Domlandii jego poprzednik – niech imię jego będzie zapomniane na wieki. Co godzinę kukułka wyłaziła z norki, wykrzykiwała swoje ku-ku, ku-ku i znikała. I tak godzina płynęła za godziną, a kukułka kukała, a zegar kręcił wskazówkami, a czas płynął. Chyba do przodu, co jednak nie było dla Tego Który Niesie Światło oczywiste, bo wskazówki kręciły się wokoło.
Jak to? Czas płynął? Przecież niedawno jeszcze nadchodził? A teraz płynie? I to mimo tego, że kukułki z zasady nie pływają. Na chwilę weszła sekretarka i powiedziała: Jak ten czas leci. Dopiero było śniadanie, a już zapraszam Najjaśniejszego na obiad. Chwila, chwila! To czas lata? Jak ptak? Jak kukułka? Ten Który Niesie Światło zafrasował się głęboko. A może czas także biegnie? Albo się ślimaczy? Nie, ślimaczyć się nie może. Czas musi biegnąć. Biec. Bo do Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie jeszcze kawał drogi, a Temu Który Niesie Światło czasu pozostało nie za wiele.

Właśnie. Ile mi czasu pozostało? – pomyślał Ten Który Niesie Światło. Chyba nie za wiele. A tyle roboty do zrobienia, tyle kaganków do rozpalenia, pochodni do wetknięcia, lamp czołówek do rozdania. Ile czasu mi zostało?

A może by tak zobaczyć? Zajrzeć do środka zegara? Wywali się tą głupią kukułkę, albo przynajmniej nauczy się ją mówić po naszemu. I zacznie wolniej kukać. Zamiast trzech, kuknie dwa razy, zamiast dwunastu, osiem. Może czas będzie wtedy płynął pod prąd, biegł pod górę, szedł z wielkim ciężarem?

Zrzucił z kolan kota, który – nie umiejąc pływać – wylegiwał się w rzece czasu, wszedł na stół i ściągnął zegar za ściany. Na dół. Na stół. Trochę się bał. Ale otworzył. Nie takie rzeczy otwierał! A potem zamykał. Więc dlaczego nie miałoby się udać z jakimś głupim zegarem z kukułką?
Miał nóż do obrony, więc sprawnie podważył nim tylną ściankę. To co ujrzał, zbiło go z pantałyku i prawie rzuciło o ścianę.

W zegarze nie było żadnej transcendencji. Niczego przekraczającego jego wyobraźnię. Trochę kółek kręciło się dookoła. Tylko tyle? – pomyślał Ten Który Niesie Światło. A gdzie czas? Gdzie nieskończoność? Gdzie Absolut? Te nierówne kółka mają decydować o mojej egzystencji, o czasie który mi dano na naprawę Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie? O moim życiu? Niedoczekanie.
Zegar należy poprawić. Naprawić tak jak Najjaśniejszą. Przerobić na obraz i podobieństwo. Tak? – a czego podobieństwo? – odezwał się gdzieś w środku nieśmiały głos. Tak jakby zmarły brat przesyłał mu z zaświatów sygnał. No właśnie! Na podobieństwo czego? Albo kogo? – zafrasował się mocno Ten Który Niesie Światło.

Ale wahanie było krótkie. Już wiedział, co robić, które tryby usunąć. Nożem podważył jeden trybik, potem drugi. Powyciągał wszystkie. Potem pracowicie zaczął je wkładać w odwrotnej kolejności – pierwsze wyszło, pierwsze weszło. To taka niespotykana nigdzie technika FOFI. Nigdzie, ale nie w Najjaśniejszej. Po włożeniu wszystkich kółek – no, prawie wszystkich, bo jedno zostało na stole jako odpad rewolucyjny – zegar został zamknięty i nakręcony. I o dziwo ruszył. Do przodu.

Fakt, że poruszał się znacznie wolniej, a Kukułka pojawiała się w czasie nieregularnym. Ale za to zamiast wołać ku-ku, ku-ku, popiskiwała tylko cicho: pi, pi, pi. A w tyle jakiś głos wtórował jej cichym syczeniem. Jakby z kół uchodziło powoli powietrze. Albo z wielkiego balona. I razem ten nałożony na siebie głos dawał coś jakby piiiss, piiiss, piiiss.

Ten Który Niesie Światło uśmiechnął się radośnie. Nie dość, że spowolnił upływ czasu to jeszcze czas zaczął być jakby bardziej przyjazny. Przynajmniej w wersji audio. A media są bardzo ważnym elementem sprawowania władzy. No - odsapnął. Teraz zdążę. Ja tak samo szybko pokazuję co robić, tak samo szybko wskazuję ludzi do usunięcia i tak samo szybko mówię o przyszłości, a ten głupi czas spowolnił.

A już kukułka to jest całkiem jak papuga.

No i czas płynął, zegar się kręcił, kukułka pisała: piiiss, a kot znowu zanurzył się w rzekę czasu. I byłoby wszystko jak wymarzone, gdyby nie jedno ale. To go niepokoiło. To samotne kółko z zegara, leżące jak wyrzut sumienia, jak belka w oku, na stole pełnym papierów.
To kółko kuło go coraz bardziej w oczy, wkręcało mu się w mózg, uwierało w bucie, nie pozwalało się wykręcać byle czym od ważnych spraw.
Niby wszystko było naprawione, a coś szwankowało. Kółko, ważny element czasu. Kółko w kółko. Kółko rewolucyjne. Kółko samopomocy. A więc kółko buntu?
Tak!! Należy zakazać wszelkich kółek. Nawet różańcowych. Nawet kółek pomocy Temu Który Niesie Światło, jeśli są poza światłem. Może być tylko jedno wielkie Koło. Przyjacielskie. Ściśle wymierzone. Kontrolowane. Ogniste.

Ogień oczyszcza. No i daje Jasność.

Kot Horacy, nawet gdyby mieszkał w królestwie Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie, zapewne nie wydukałby z siebie ani jednej strofy i nie złożył ani jednego rymu, gdyż nie pisze panegiryków, jedynej dopuszczalnej tu poezji. Więc wiersza nie będzie.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Bajka o naprawie (zegara) Rzeczpospolitej.



 Od czasu, kiedy Chronos wynalazł dla Domlandczyków zegar, upłynęło już sporo czasu. (Czytaj:    http://bajki-szachrajki.blogspot.com/2018/01/bajka-o-zegarach-ktore-zabray-ludziom.html ). Domlandia stawała się coraz bardziej nowoczesna i postępowa w szukaniu nowego, bo zegary regulujące ludziom życie, jednocześnie wymuszały na nich coraz sprawniejsze tego życia konsumowanie. A to sprawne konsumowanie życia nie byłoby możliwe bez jego unowocześniania. I tak koło się zamykało, jak pętla czasu, którą wskazówki zegara zataczały w dwanaście godzin. Czas pędził coraz szybciej, ale Domlandczykom żyło się coraz lepiej, więc nawet jak musieli szybciej chodzić, szybciej pracować i szybciej kochać, to i tak byli zadowoleni.
Zegary, ale i idee nowoczesności, które z nimi były nierozłączne, stały się eksportowym hitem Domlandii. Kupowali je władcy wszystkich królestw dookoła, bo także chcieli być postępowi i bogatsi. Kupił je też władca sąsiadującego z Domlandią Disnejlandu, Domnall Piegus.
Tak się niestety dla niego stało, że kupił i przestał być władcą. Czy związek przyczynowo skutkowy wiódł od zakupu zegara do zamachu na niego, tego z pełną odpowiedzialnością stwierdzić nie możemy, stało się jednak faktem, że królem być przestał.
Nowy władca, który swojego poprzednika obalił w zamachu stanu i sam objął dyktatorskie rządy, nazwał sam siebie „Tym Który Niesie Światło”. Co w obcych językach brzmiało jakoś tak: The One Who Carries the Light. Zresztą Disnejland też nie był już Disnejlandem. Całą przeszłość Disnejlandu Ten który Niesie Światło nazwał Ciemnością, którą dopiero on rozświetli i wywiedzie z niej Disnejów w Jasność. Więc od niedawna wszyscy Disneje żyli w kraju nazywającym się Najjaśniejszą Rzeczą na Świecie.

Część Disnejów przyjęła z entuzjazmem obietnicę wyjścia z Mroku, spodziewając się po drugiej stronie Ciemności samych przyjemnych rzeczy. Tak do końca nie wiedzieli czego, ale musiało być lepiej niż było. Inni nie za bardzo chcieli przechodzić do Światła, ale nikt ich o to nie pytał. Mieli zostać oświeceni albo spaleni. I koniec.

Po jasnej stronie rzeczywistości, w Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie, ubogim obiecano dać królestwo w ich osobiste władanie, głodnym jedzenia w obfitości, a smutnym dobrą zabawę. Wszystkim cichym, nie czyniącym fermentu obiecano jeszcze ziemię na własność. A przynajmniej zarządzanie nią. A nade wszystko, łaknącym przez lata sprawiedliwości, obiecano Sprawiedliwość popartą Prawem, odpowiednio przykrojonym do czynienia tejże Sprawiedliwości.
Czynić się ją miało na tych, którzy w Disnejlandzie kradli i napychali kieszenie. Bo jak napisano, niedługi będzie czas, w którym będą głodować, smucić się i żałować, że był czas, gdy inni fałszywie ich chwalili, a oni uwierzyli pochlebcom i czuli się jako prorocy nadchodzącego Nowego Wspaniałego Świata.

Obiecywać łatwo. Zrealizować trudniej. Tym niemniej zabrano się do realizacji obietnic bardzo energicznie.

Ten Który Niesie Światło cały czas pozostawał w cieniu. Z tego cienia, żeby nie powiedzieć półmroku, przekazywał wybranym żołnierzom Światła kaganki oświaty, pochodnie i lampki czołówki. I nieśli je, i rozświetlali. I było coraz jaśniej.
Ale ciągle za ciemno. Jak na życzenie władcy Najjaśniejszej. Nowy Czas nadchodził zbyt wolno. Za wolno.

No właśnie. Czas nadchodził. Czy to tylko metafora pojęciowa, czy może rzeczywiście czas nadchodził? A jak nadchodził to i odchodził. A jak już się poruszał, to może mógł poruszać się szybciej lub wolniej. Ba, a może w przód albo w tył!
Dla rewolucjonisty nie ma spraw niemożliwych. A nienazwana rewolucja Światła i Sprawiedliwości działa się.

Ten Który Niesie Światło siedział w skupieniu w swojej Sali tronowej i patrzył na wielki zegar z kukułką, który nie tak dawno kupił w sąsiedniej Domlandii jego poprzednik – niech imię jego będzie zapomniane na wieki. Co godzinę kukułka wyłaziła z norki, wykrzykiwała swoje ku-ku, ku-ku i znikała. I tak godzina płynęła za godziną, a kukułka kukała, a zegar kręcił wskazówkami, a czas płynął. Chyba do przodu, co jednak nie było dla Tego Który Niesie Światło oczywiste, bo wskazówki kręciły się wokoło.
Jak to? Czas płynął? Przecież niedawno jeszcze nadchodził? A teraz płynie? I to mimo tego, że kukułki z zasady nie pływają. Na chwilę weszła sekretarka i powiedziała: Jak ten czas leci. Dopiero było śniadanie, a już zapraszam Najjaśniejszego na obiad. Chwila, chwila! To czas lata? Jak ptak? Jak kukułka? Ten Który Niesie Światło zafrasował się głęboko. A może czas także biegnie? Albo się ślimaczy? Nie, ślimaczyć się nie może. Czas musi biegnąć. Biec. Bo do Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie jeszcze kawał drogi, a Temu Który Niesie Światło czasu pozostało nie za wiele.

Właśnie. Ile mi czasu pozostało? – pomyślał Ten Który Niesie Światło. Chyba nie za wiele. A tyle roboty do zrobienia, tyle kaganków do rozpalenia, pochodni do wetknięcia, lamp czołówek do rozdania. Ile czasu mi zostało?

A może by tak zobaczyć? Zajrzeć do środka zegara? Wywali się tą głupią kukułkę, albo przynajmniej nauczy się ją mówić po naszemu. I zacznie wolniej kukać. Zamiast trzech, kuknie dwa razy, zamiast dwunastu, osiem. Może czas będzie wtedy płynął pod prąd, biegł pod górę, szedł z wielkim ciężarem?

Zrzucił z kolan kota, który – nie umiejąc pływać – wylegiwał się w rzece czasu, wszedł na stół i ściągnął zegar za ściany. Na dół. Na stół. Trochę się bał. Ale otworzył. Nie takie rzeczy otwierał! A potem zamykał. Więc dlaczego nie miałoby się udać z jakimś głupim zegarem z kukułką?
Miał nóż do obrony, więc sprawnie podważył nim tylną ściankę. To co ujrzał, zbiło go z pantałyku i prawie rzuciło o ścianę.

W zegarze nie było żadnej transcendencji. Niczego przekraczającego jego wyobraźnię. Trochę kółek kręciło się dookoła. Tylko tyle? – pomyślał Ten Który Niesie Światło. A gdzie czas? Gdzie nieskończoność? Gdzie Absolut? Te nierówne kółka mają decydować o mojej egzystencji, o czasie który mi dano na naprawę Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie? O moim życiu? Niedoczekanie.
Zegar należy poprawić. Naprawić tak jak Najjaśniejszą. Przerobić na obraz i podobieństwo. Tak? – a czego podobieństwo? – odezwał się gdzieś w środku nieśmiały głos. Tak jakby zmarły brat przesyłał mu z zaświatów sygnał. No właśnie! Na podobieństwo czego? Albo kogo? – zafrasował się mocno Ten Który Niesie Światło.

Ale wahanie było krótkie. Już wiedział, co robić, które tryby usunąć. Nożem podważył jeden trybik, potem drugi. Powyciągał wszystkie. Potem pracowicie zaczął je wkładać w odwrotnej kolejności – pierwsze wyszło, pierwsze weszło. To taka niespotykana nigdzie technika FOFI. Nigdzie, ale nie w Najjaśniejszej. Po włożeniu wszystkich kółek – no, prawie wszystkich, bo jedno zostało na stole jako odpad rewolucyjny – zegar został zamknięty i nakręcony. I o dziwo ruszył. Do przodu.

Fakt, że poruszał się znacznie wolniej, a Kukułka pojawiała się w czasie nieregularnym. Ale za to zamiast wołać ku-ku, ku-ku, popiskiwała tylko cicho: pi, pi, pi. A w tyle jakiś głos wtórował jej cichym syczeniem. Jakby z kół uchodziło powoli powietrze. Albo z wielkiego balona. I razem ten nałożony na siebie głos dawał coś jakby piiiss, piiiss, piiiss.

Ten Który Niesie Światło uśmiechnął się radośnie. Nie dość, że spowolnił upływ czasu to jeszcze czas zaczął być jakby bardziej przyjazny. Przynajmniej w wersji audio. A media są bardzo ważnym elementem sprawowania władzy. No - odsapnął. Teraz zdążę. Ja tak samo szybko pokazuję co robić, tak samo szybko wskazuję ludzi do usunięcia i tak samo szybko mówię o przyszłości, a ten głupi czas spowolnił.

A już kukułka to jest całkiem jak papuga.

No i czas płynął, zegar się kręcił, kukułka pisała: piiiss, a kot znowu zanurzył się w rzekę czasu. I byłoby wszystko jak wymarzone, gdyby nie jedno ale. To go niepokoiło. To samotne kółko z zegara, leżące jak wyrzut sumienia, jak belka w oku, na stole pełnym papierów.
To kółko kuło go coraz bardziej w oczy, wkręcało mu się w mózg, uwierało w bucie, nie pozwalało się wykręcać byle czym od ważnych spraw.
Niby wszystko było naprawione, a coś szwankowało. Kółko, ważny element czasu. Kółko w kółko. Kółko rewolucyjne. Kółko samopomocy. A więc kółko buntu?
Tak!! Należy zakazać wszelkich kółek. Nawet różańcowych. Nawet kółek pomocy Temu Który Niesie Światło, jeśli są poza światłem. Może być tylko jedno wielkie Koło. Przyjacielskie. Ściśle wymierzone. Kontrolowane. Ogniste.

Ogień oczyszcza. No i daje Jasność.

Kot Horacy, nawet gdyby mieszkał w królestwie Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie, zapewne nie wydukałby z siebie ani jednej strofy i nie złożył ani jednego rymu, gdyż nie pisze panegiryków, jedynej dopuszczalnej tu poezji. Więc wiersza nie będzie.

środa, 7 marca 2018

Bajka o czynieniu ludzi szczęśliwymi

Motto: „Lud czekający na szczęście to prawie to samo, co lud szczęśliwy!”

Król Ambroży

Król Ambroży siedział ponury na tronie i bez widocznych emocji wpatrywał się w ścianę Sali Tronowej. W tym wypadku akurat trudno było o emocje, jako że ściana pobielona na biało była tak jednolicie monotonna, że jedynym uczuciem towarzyszącym wpatrywaniu się w nią, było rozleniwienie, przechodzące w otępienie, a potem w usypianie, wspomagane miarowym mruczeniem kota Horacego, który przycupną na podołku Króla.
To, że Ambrożego jeszcze sen nie zmorzył, spowodowane było faktem, że słyszał – albo tak mu się wydawało – szybkie kroki pająka, który, jedyny wyróżniający się element tej białej ściany, przebiegał ją w nieśpiesznym biegu.
Czarny wielki pająk na białej wielkiej ścianie. Choćby nie wiadomo jak wielkim był pająkiem, pozostawał maleńkim, czarnym okruszkiem na ogomnej połaci ściany. Samotny jak człowiek w życiu – pomyślał Król. To skojarzenie nasunęło się królowi Ambrożemu jakoś tak bezwiednie, od niechcenia. Jednak jak już przyszło, odgoniło od Króla nadchodzący sen, ściągnęło mu brwi, co było widocznym znakiem skupienia, a także zmusiło do syntetycznego myślenia.
To syntetyczne myślenie polegało na tym, że Król najpierw powoli zaczął zbierać w pamięci fakty z życia, mogące być podporami, czyli argumentami za tezą o samotności, a potem coraz prędzej zaczął z tych faktów, jeden po drugim, budować całościową teorię o ludzkiej alienacji, niezależnie od wielości ludzi, rzeczy i spraw, które każdego z nas otaczają.
Tak, człowiek jest samotny – skonkludował na koniec. I nieszczęśliwy – dodał jeszcze cicho, tak pewnie, by nikt, nawet ten pająk tego nie słyszał. Cicho, jakby się wstydził tego słowa, które wypowiedział.
Bo zaiste trudno było – patrząc z boku – uznać króla Ambrożego za człowieka nieszczęśliwego. Z samotnością każdego z nas to nie wiadomo jak jest, ale Ambroży nieszczęśliwy? Przecież powinien uważać się za najszczęśliwszego człowieka na świecie! I piękne królestwo, które ma na własność, i zainteresowania, którymi umilał sobie czas, i sympatia poddanych. No nie, król Ambroży nieszczęśliwy!! Nie do pomyślenia!!
Nie wiadomo, co było przyczyną tego stanu Króla Ambrożego, stanu, jak się potem okaże, chwilowego. Może ból głowy, może zły sen, a może inne zdarzenie, które cieniem położyło się na królewskim poranku i wraz z pająkiem na ścianie dało o sobie znać odmianą królewskiego samopoczucia.
Fakt faktem, to błahe wydarzenie mogło mieć znaczący wpływ na całą Domlandię.
Zasępiony Król bowiem – kiedy coraz bardziej usiłował wniknąć w istotę bytu – zaczął dochodzić do wniosków, do których w normalnym stanie nawet przez przypadek by nie zabłądził.
Tak, ludzie są nieszczęśliwi – powiedział znowu do siebie. Nieszczęśliwi i samotni – dodał. I tak się zasępił i zaciął przy wymawianiu tych dwóch równoważników zdań, że aż nie mógł przełknąć śliny, a twarz mu się zaczerwieniła, jakby miał za chwilę mieć zawał. W końcu złapał oddech i doszedł do momentu przełomowego (tak myślał) w życiu swoim i Królestwa. Moim królewskim obowiązkiem jest uczynić ludzi szczęśliwymi – wypowiedział cicho do pustej Sali tronowej. Potem wstał, wyprostował się i pełnym głosem oznajmił: Moim królewskim obowiązkiem jest uczynić ludzi szczęśliwymi.
Słuchał go pająk na sąsiedniej ścianie, który na chwilę przerwał swój marsz, ale zaraz zaczął go kontynuować. Ale był za świadka. I kot Horacy także.
Król, w którego wstąpił nowy entuzjazm czynienia spraw wielkich, wykraczających poza czas i pokolenia, odgarnął płaszcz królewski, zakasał rękawy i zadzwonił po służbę: zwołuję posiedzenie Rady Królestwa – oznajmił Heroldowi, Hetmanowi Wielkiemu Koronnemu i takiemuż Podczaszemu, którzy byli najbliżej i pierwsi się zjawili we wzmiankowanej kolejności.
Tak jest, Jaśnie Panie – odpowiedział Herold, który nie myślał, tylko mówił. Tak jest, Jaśnie Panie – odpowiedział Hetman Wielki Koronny. Ale jaki będzie porządek obrad? – nie omieszkał zapytać. Ponieważ Podczaszy Wielki Koronny milczał, Król rzekł: chcę, by Rada Królestwa doradziła mi, jak uczynić obywateli Domlandii szczęśliwymi.
Jak to, szczęśliwymi? – bezwiednie zapytał Podczaszy, bo stan szczęśliwości najczęściej kojarzył mu się z jednym.
Ano tak to – odciął się Król, przeniknąwszy bez trudności myśli Podczaszego. Szczęśliwymi. Szczęęęęśliwyyymi – dodał jeszcze, mocniej akcentując pewne litery. Nie rozumiesz, co znaczy być szczęśliwym?
Rozumiem doskonale, Najjaśniejszy Panie – szybko wydukał Podczaszy i już nic nie zakłóciło przygotowań królewskiego rządu do podjęcia zdecydowanych działań.
Zdecydowanych, czyli jakich? – pomyślał każdy z dostojników, ale już nikt się ze swymi wątpliwościami nie wychylił przez Królem.
Sala tronowa szybko zapełniła się członkami Rady Królestwa i jak tylko wszyscy oni z ust Króla dowiedzieli się, że mają radzić nad uczynieniem każdego Domlandczyka szczęśliwym, zapadła w Sali cisza. Bo i problem okazał się przerastać swą złożonością inteligencję panów Radnych. Jak ta cisza zapadła tak i trwała, i tylko pająk łaził po ścianie, a kot mruczał.
No i co, Panowie, jakieś pomysły? – zapytał po dwóch klepsydrach milczenia Najjaśniejszy Pan. Może Koniuszy Królewski ma jakiś pomysł – zwrócił się do nadzorcy swoich stajen i wierzchowców .
Jakby tu powiedzieć, Najjaśniejszy Panie – zaczął ostrożnie Koniuszy – pomysłów na szczęście to ja za bardzo nie mam. Ale jeden to owszem.
Jaki to? – zapytał Król.
Ano dałbym każdemu wieśniakowi pojeździć na koniu, zamiast poganiać konia – wydukał Koniuszy.
Król nic nie odpowiedział, ale jakoś dziwnie się skrzywił. A może Hetman Wielki Koronny ma jakiś pomysł? – zwrócił się w stronę husarskiego pióropusza.
Ten, wyrwany z krótkiej drzemki, wydusił tylko – Może trzeba skończyć z branką do piechoty?
A kto do licha będzie nas bronił?! – rozzłościł się Król. Ty, stary szogunie?
Podskarbi Koronny przycupnął w kącie i prawie zapadł się w ziemię, ale Król i tak go zauważył.
Hej, ty, któremu wszyscy zazdroszczą, który masz pozłacane ręce, a nie uśniesz, jak nie podliczysz paru tysięcy talarów, co ty mi doradzisz w sprawie szczęścia dla każdego? – zapytał.
Jaśnie Panie, wiecie przecież, że pieniądze szczęścia nie dają. Samiście to zawsze powtarzali, więc co mam Wam powiedzieć? – odparł Podskarbi.
No, oczywiście, nie dają. Ale wtedy tylko, jak się ich ma za dużo – odparł król. Jak człowiek ma tylko jedną złotą monetę, to jest szczęśliwy jak cholera. A ile tych złotych monet mamy?
Ano będzie w skarbcu jakieś 15 tysięcy. Ani po ćwierć na każdego nie starczy.
No to zaiste problem – zafrasował się Król. Dawać po ćwierci to jakby nic nie dawać.
To już lepiej dać od razu kwartę okowity. Taniej wyjdzie, a efekt dość zdecydowany.
Jedyna w Radzie kobieta, Ochmistrzyni Królowej Pani, niesłychanie spłoniona, mimo swoich kilkudziesięciu lat, chciała dość dobrze. Chciała, by to kobiety częściej uszczęśliwiały mężczyzn, ale napotkała na gwałtowny opór Kardynała, który natychmiast oskarżył ją o szerzenie rozpusty i wszeteczeństwa. I propozycja upadła. Choć może nie do końca, bo męska większość Rady, prócz Kardynała, dobrze te słowa zapamiętała i przyrzekła sobie wprowadzać je w czyn.
Wprowadziwszy swój protest na forum Rady, Kardynał chciał dać z siebie coś pozytywnego i zaproponował, że ludzie będą szczęśliwsi, a nawet całkiem szczęśliwi, kiedy więcej będą się modlili. I był nieskończenie zdziwiony, że nawet Król – po mruknięciu, że i tak się modlą za dużo – tę propozycję odrzucił.
Podczaszy Wielki Koronny, która swą wielkość wywodził od wielkości używanego puchara, co mógł zaproponować dla pełni szczęścia ludzkości, to zaproponował. Wszyscy mu przyklasnęli, znowu niepomni, że jeden z nich pija tylko wina mszalne w śladowych ilościach. I projekt upadł.
Łożniczy królewski chciał zaproponować podobny typ uszczęśliwiania, jak Ochmistrzyni, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, śliniąc przy okazji siedzącego obok Kardynała, co zostało powszechnie odebrane bardzo dwuznacznie.
Z Wielkim Szambelanem Domlandii nie było już tak prosto. Przytłoczony nadmiarem obowiązków względem Króla, zawsze akuratnie potrafił się z nich wywiązać. Jednak miało to przemożny wpływ na jego publiczne bytowanie. Wczesne wstawania, by dokonać uroczystego budzenia króla i równie uroczystego jego przyodziewania, spowodowały, że był ciągle niewyspany. Ziewał cały czas bezczelnie, tym bardziej że dniami przyjmował hołdy lenne, a wieczorami musiał przeglądać królewskie dokumenty oraz prasować szaty Króla, zważając, by nie było z nimi jak z tymi z bajki . Jedynym wolnym czasem był ten od przekręcenia kluczy w królewskiej sypialni wieczorem do podobnego, choć w przeciwną stronę, rankiem.
Wyrwany z letargu południowego pytaniem Króla o metodę uszczęśliwienia Domlandczyków powiedział szybko – niech chodzą spać wcześnie, a wstają późno.
Król przyjął tę wypowiedź jako osobisty przytyk i zapytał – Coś ci się nie podoba w moim porządku dnia?
Ależ nie, Najjaśniejszy Panie – odrzekł speszony Szambelan Wielki. Tylko tak mi się marzyło, żeby się raz wyspać.
Do przepytania pozostali jeszcze Kapitan Gwardii i Pułkownik Rot Dworskich, prywatny Sekretarz Króla, Kaznodzieja Nadworny, Łaziebny, Szafarz, Śpiżarny, Stolnik, Piwniczy, Woźniczy i Ochmistrz, ale Królowi nie starczyło cierpliwości. Targnięty rozpaczą zwrócił się stojącego za tronem Podkomorzego Królewskiego
Słuchaj, Podkomorzy – mój najbardziej zaufany sługo. A może byśmy ludziom obiecali, że im damy, chociaż nie mamy, ale potem nie damy, bo nie mamy? Ale żeby uwierzyli w nasze obietnice, musimy im obiecać tak dużo, że nawet jak im nie damy, to i tak będą wdzięczni, że chcieliśmy im dać, tylko różne wraże siły Disnejlandu nam przeszkodziły. Bo jak im obiecamy mało, a nie damy, bo też dla wszystkich nie mamy, to powiedzą, że tak mało to mogliśmy im nawet dać z prywatnego, a skoro nie daliśmy, choć mogliśmy z naszego własnego, to jesteśmy świnie i szuje. I trzeba robić rewoltę.
Podkomorzy na takie dictum lekko się uśmiechnął i zapytał: ale co im obiecamy? Ano wszystko co każdy pragnie. Na początek górę pieniędzy i obietnicę, że jak każdy już je będzie miał, to sobie kupi wszystko, łącznie ze szczęściem.
Aleś sam jaśnie panie mówił ludowi, że pieniądze szczęścia nie dają – odparł przewrotnie Podkomorzy.
No tak, one szczęścia nie dają. Szczęście sobie można za nie kupić – odparował Król, który jakby zapomniał swe wcześniejsze nauki do ludu Domlandii.
No tak, obiecamy im szczęście za pieniądze – ciągnął Podkomorzy. Ale szybko się wyda, że kasa pusta. Kto nam uwierzy, że obiecaliśmy uczciwie?
A czy naród tego potrzebuje? – zapytał monarcha. Naród najbardziej do szczęścia potrzebuje obietnic. I czekaniem na ich realizacje zabija czas do momentu, w którym będzie szczęśliwy. A że przychodzi mu długo czekać? Cóż, po drodze ponowimy obietnice.
Lud czekający na szczęście to prawie to samo, co lud szczęśliwy!
Król wypowiedział te słowa i mu ulżyło. Nie dość, że prawie spełnił zadanie dzisiejszego dnia, to jeszcze pomyślał, że ten jego aforyzm przejdzie do historii literatury i polityki społecznej i uczyni go sławnym.
Kot Horacy leżał pod Królewskim tronem i mrucząc cicho obmyślał, jakby tu przetłumaczyć na domlandzki fragment z narodowej epopei Disnejlandu „Kochajmy się”. Byłby w sam raz.

sobota, 20 stycznia 2018

Bajka o poszukiwaniu pracy


Bajka napisana 14 maja Anno Domini 2013

Królestwo Domlandii było zarządzane oszczędnie i racjonalnie. Wynikało to w największej mierze z charakteru jego władców, kiedyś króla Eryka a obecnie jego syna, króla Ambrożego, którzy od lat słynęli z tego, że mieli wyjątkowo wielkie węże w kieszeniach swoich królewskich szat i niezwykle rzadko i ostrożnie wyciągali z tych kieszeni pieniądze.

Całkiem inaczej było w sąsiednim Disnejlandzie, którego król Domnall wciąż stroił się w nie swoje szaty, a wiadomo, że z cudzych kieszeni pieniądze wyciąga się znacznie łatwiej i podobnie je wydaje.
Ale czas płynął, i nawet w konserwatywnej Domlandii mody i sądy o rzeczach ulegały ciągłej zmianie. Szczególnie szkodliwymi zmianami były te, przychodzące z bliskiej zagranicy, krótko i dosadnie mówiąc, zza płota. Bo za płotem, pomijając już nawet sąsiedni Disnejland, w najlepsze działała Organizacja Sąsiadów, zwana uprzednio Organizacją dla Zapewnienia Nieustannych Dostaw Węgla do Domowych Pieców i Żelaza na Kucie Lemieszy, co w skrócie dawało się wypowiedzieć jako OZNDWDPŻKL.

Idea jej powstania była ze wszech miar słuszna i pożądana. W czasach, kiedy palono drewnem jedynie, którego zasoby były już na wyczerpaniu, a żelazo – jako materiał strategiczny na miecze i zbroje – poddane było restrykcjom handlowym, narodziny takiego tworu powitano z entuzjazmem, chociaż już sama nazwa miała w sobie coś, co bardziej kojarzyło się z długaśnym – jak zdanie jąkały – smokiem wawelskim pożerającym krakowskie dziewice, niż z organizacją pożytku publicznego.
Ale powstało to coś i trwało. I wymyślało coraz to nowe pomysły, mające w założeniu ułatwiać życie mieszkańcom sąsiadujących ze sobą królestw.

A że tych pomysłów musiało być coraz więcej, to do ich wymyślania zatrudniano coraz więcej nowych urzędników, zwanych klerkami.

Jednym z takich pomysłów było powołanie urzędów do pomocy biednym i bezrobotnym. Bo mimo zadekretowanej powszechnej, socjalnej szczęśliwości, w której wszyscy mieli dostawać według swoich potrzeb, okazało się jednak, że ludzie biedni i bezrobotni nie tylko nie zniknęli z ulic miast i pól wsi, ale wręcz przeciwnie – im dalej było od momentu zadekretowania ogólnoświatowej szczęśliwości, tym więcej było ludzi biednych.
Ta smutna przypadłość nie ominęła także królestwa Domlandii. Na początku król Ambroży ratował sytuację robotami przy sypaniu wałów obronnych i kopaniu kanałów. Przyszedł jednak moment, kiedy kraj wyglądał jak Chiny od strony Mongolii a stolica królestwa jak Wenecja, a bezrobotnych nie ubyło.

Cóż, wprowadzenie manufaktur spowodowało stałą nadwyżkę towarów na rynku i takież zmniejszenie potrzebnej siły roboczej, i już nigdy nie miało być inaczej.
Ludzie siedzieli w domach, nie mieli roboty i nie mieli co włożyć do garnków. Narastała frustracja. Nie było innego wyjścia i król powołał urzędy, wzorowane na podobnych zza płota. Były to Urząd do Poszukiwania Pracy dla Tych którzy Pracy nie Znaleźli, Domlandzkie Centrum Pomocy dla Społeczeństwa Domlandii, Ogólnodomlandzkie Centrum Wspierania Rodziny Domlandzkiej, Domlandzki Punkt Interwencji Kryzysowej, Ogólnodomlandzki Dom Pomocy Społecznej, Domlandzka Umieralnia dla Ubogich, a z racji powiększających się społecznych frustracji i postępującymi za nimi, jak cień, alkoholizmu, powołano Domlandzką Fundację Wspierania Profilaktyki i Edukacji Zdrowia, Ogólnodomlandzką Komisję Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, Domlandzki Ośrodek Profilaktyki i Rozwiązywania Problemów Uzależnień a na końcu wreszcie Domlandzką Poradnię Psychologiczno-Pedagogiczną Uzależnień.
Setki urzędników zatrudnionych dla pomagania biednym i bezrobotnym co dzień karnie stawiały się w pracy, przywiązując dorodne konie przed wejściem do urzędów, strzepując z bogatych szat pył drogi, którą musieli pokonać ze swoich zamków i dworów by pochylić się nad biednymi i rozpoczynali dzień pracy modlitwą do Najwyższego o to, by pomógł biednym i bezrobotnym, a im pozwolił zarobić na życie nie gorsze, niż wiedli do tej pory. W modlitwach szczególnie aktywne były niewiasty, w ramach równouprawnienia płci zatrudniane w większej liczbie niż mężowie, coraz bardziej zniewieściali, a jednak nie zawsze nadających się do pracy klerka, które wolały wypraszać dla siebie nowe stroje i maści upiększające, zapominając o tym, że powinny się modlić o mniej biedy dla swoich podopiecznych.

I tak przez dni, tygodnie, miesiące i lata pracowały te urzędy, a ilość biednych i bezrobotnych wcale nie malała, a wręcz przeciwnie, szybko rosła. Choć znacznie wolniej, niż rosła ilość urzędników mającym biedakom pomagać i ilość złota wydawanego na ich – ponoć – wielce pożyteczną pracę.
To zaniepokoiło Króla Ambrożego, a nawet go zdenerwowało. I razu pewnego zdenerwowany król wezwał wszystkich swoich klerków i po kolei rozpytywał o ich pracę. Wyobraź sobie – pytał jakiegoś zadowolonego z siebie człowieczka – że akurat wtedy, kiedy rano pijesz w biurze pierwszą kawę i radośnie opowiadasz koledze z pracy o nocnych igraszkach, wchodzi do biura osoba, której mąż właśnie zginął przy wyrębie lasu, osierocił piątkę dzieci i wszyscy razem zamarzają z zimna i umierają z głodu: co wtedy robisz. No jak to co, królu: każę jej poczekać na swoją kolejkę, bo przecież pierwsza jest kawa, fundowana z Twoich pieniędzy. Inaczej nie uchodzi.
Królem coś lekko wstrząsnęło, ale tylko westchnął i zapytał następnego: A jak do ciebie wchodzi rano kobieta, nie mająca od trzech lat pracy, w domu bieda, a ty właśnie z zainteresowaniem słuchasz relacji z meczu w szmaciankę i wypijasz kawę, to co robisz, żeby jej pomóc: No, wysyłam ją na szkolenia – odparł zapytany.

Przecież już wszyscy się szkolili – żachnął się Król – i nic z tego.
No tak, ale teraz szkolimy w temacie jak żyć, nie mając pracy, pieniędzy, opału i jedzenia.
Acha – mruknął król – to taki bezrobotny survival?
No, można by tak powiedzieć – szepnął speszony klerk. Szkolenia mają temat: sztuka przetrwania jako samodoskonalenie. Survival jako modus vivendi – sposób życia. Ale to są szkolenia wyłącznie dla mężów. Dla kobiet mamy coś znacznie bardziej kobiecego.
No tak – westchnął Król Ambroży. A czegóż to chcecie uczyć kobiety na takim kursie?
Ooo, kurs ma szeroki program, Najjaśniejszy Panie – szybko odrzekł klerk.
Każda kobieta odbędzie 4 spotkania grupowe, a w nich będą: zajęcia integracyjne z elementami team building, trening umiejętności społecznych, asertywności i komunikacji interpersonalnej, motywacji i automotywacji, warsztatu pozytywnego myślenia i kobieta we współczesnym świecie – wyrecytował z pamięci i zadowolony z siebie odetchnął głęboko.

No to po tym kursie będzie prawie doktorem nauk – rzekł Król. A co będzie z tą wiedzą mogła robić?
A z tą wiedzą to jeszcze nic – odparł speszony klerk. Ale teraz skieruje się ją na kurs zawodowy. Będzie mogła zostać kosmetyczką z elementami wizażu, profesjonalnym sprzedawcą z obsługą liczydła, specjalistą do spraw funduszy OZNDWDPŻKL, małą kadrową albo kucharzem małej gastronomii i małą kelnerką.

No tak, to teraz już będzie miała pracę – stwierdził Król.
No nie – odparł klerk. Teraz jeszcze nie będzie miała pracy. Teraz to ją skierujemy na kurs Aktywnego Poszukiwania Pracy. Tam pozna takie sprawy jak: rynek pracy, planowanie i wytyczanie celów, jak aktywnie szukać pracy, praca w sieci, środowisko pracy – utrzymanie pracy, przygotowanie dokumentów aplikacyjnych, rozmowa kwalifikacyjna z elementami autoprezentacji.
No dobrze – wydusił z siebie Król, mocno powstrzymując wybuch – a co się stanie, jak po tym półrocznym szkoleniu, za które wszyscy płacimy, a ja najbardziej, ta szkolona kobieta jeszcze zbyt mało pozna rynek pracy, nie wiedząc, że pracę ma się u nas tylko po znajomości, i tej pracy nie dostanie? Zwrócicie mi pieniądze, wydane na szkolenie?
Klerk milczał.

A tak w ogóle, to ile za ten kurs mam wam zapłacić? – zapytał Król już bardzo poirytowany.
No, za każda osobę szkoloną pięć tysięcy eryków – wydukał klerk.
Ile? – wrzasnął Król. Pięć tysięcy? I jeszcze twoja pensja? Chyba was wszystkich pogięło. Weźcie się do porządnej roboty, nieroby, lenie patentowane, wydrwigrosze – krzyczał doprowadzony do tzw. ostateczności.

Przez pałacowe okno zobaczył dodatkowo całą moc plakatów, wydrukowanych za jego pieniądze, które głosiły: ROZWIŃ SKRZYDŁA. Jesteś bezrobotną z Domlandii? Chcesz podnieść swoje kwalifikacje oraz zdobyć doświadczenie zawodowe? PRZYJDŹ DO NAS I ROZWIŃ SKRZYDŁA.
Zwrócił się do biednego klerka, produktu jego własnej, królewskiej decyzji, ale też owocu klerkowskiej indolencji i krzyknął: ty już zapewne umiesz fruwać! Więc rozwiń skrzydła! I wywalił go przez pałacowe okno. Coś gruchnęło na dole i nastał złowrogi spokój. Reszta klerków, stojących w Sali tronowej, po cichutku uciekła gdzie pieprz rośnie, czyli do swoich biur, które do czego innego zupełnie się nie nadawały.

Zaś wyczerpany do cna Król Ambroży upadł na królewski tron. Zasnął i śnił na nim sen, jak hydra biurokracji pożera po kolei bezrobotnych, którym miała pomagać, zaczynając od co piękniejszych dziewic, jeszcze nie sprzedanych za granicę w ramach zmniejszania długu Królestwa, poprzez jeszcze w miarę pulchne dziatki bezrobotnych, aż po zupełnie wychudzone matki i bezrobotnych ojców. Kiedy zaczynała pożerać co ładniejsze pałacowe pokojówki i – czołgając się – zbliżała się do Sali tronowej, król obudził się z wielkim przerażeniem w oczach i ogromnym krzykiem, i pognał do dowódcy armii, by żołnierze stawiali kosy na sztorc i wyruszali w pole.
Niestety, zapomniał, że w międzyczasie wojskiem także zaczęli rządzić klerkowie i jego sprawność bojowa dramatycznie osłabła.

A osłabła tak bardzo, że większość armii siedziała w biurach, a porządku pilnowało już tylko czterech kosynierów, wśród nich niejaki Bartosz Głowacki, który tylko dlatego nie został urzędnikiem, że doniesiono mu, iż w przyszłości dobrze będą o nim pisać w podręcznikach. Taki był historyczno – patriotyczno – idiotyczny.
Z policją było podobnie. Także tajemne służby nie wychodziły z biur, tylko grały w nich w cymbergaja i salonowca.

Co było robić. Król stanął na największym placu Domlandii i kiedy zeszedł się z okolicznych lepianek tłum osłabłych z głodu bezrobotnych, stanął na ich czele i razem ruszyli na urzędniczą Bestyjlię.

Ale o tym będzie już kolejna bajka.

środa, 17 stycznia 2018

Bajka o samocenzurze prewencyjnej




Culture.pl  Hasło na murze: "Precz z cenzura!", namalowane przez członków NSZZ "


Bajka napisana  27 maja Roku Pańskiego 2013 

Król Ambroży lubił dyskutować. Może zostało mu to z okresu dzieciństwa, kiedy podczas długich rozmów z ojcem, Królem Erykiem, rozważali ważne sprawy wagi państwowej, a może była to pozostałość rozmów z synem Łukaszem, zadręczającym go pytaniami o funkcjonowanie świata, królestwa i rodziny, na które wciąż jeszcze musiał odpowiadać.

W każdym razie nie bał się dyskusji i lubił wadzić się o racje. Do tego tak się złożyło, że nie był specjalnie przeczulony na punkcie swojego majestatu, a z drugiej strony był na tyle dobrym władcą, że te nieliczne, popełniane przez niego uchybienia, natychmiast komentowane przez Domlandczyków, nie odciskały zbyt głębokiego piętna na postrzeganiu jego osobowości i na niej samej, a jedynie korygowały błędy królewskiego majestatu i poprawiały codzienne życie Domlandii.

Ci w Domlandii, którzy umieli pisać, bazgrali co im do głowy przyszło na ścianie otaczającej Park Wolnego Słowa, będący tak naprawdę w dużej części płotem granicznym pomiędzy Domlandią a Disnejlandem. Z braku papieru służył on za medium pisane. Ci, którzy sztuki pisania nie posiedli, malowali na płocie sceny z życia według swoich wizji i płot stawał się w tym momencie prapradziadkiem medium wizyjno-obrazowego. A ci, którzy ani talentu do pisania ani do malowania nie mieli, ot, domorośli demostenesi, stawali na płocie, w rogu parku, i gadali także to, co im do głowy przyszło w aktualnym temacie, najczęściej filipki.

Celował w tym niejaki Pan Filip Hajd, na co dzień nobliwy piekarz, który w niedzielne poranki dostawał fiksum dyrdum i gadał bez opamiętania i na wszystkich, łącznie z królem Ambrożym. Ale ci wszyscy do jego tyrad się przyzwyczaili i na wszelki wypadek puszczali je mimo uszu, a zadrzewiony skwerek przy granicznym płocie skutecznie tłumił rozprzestrzenianie się skrzekliwego głosu w stronę pól i miast Domlandii. Za to ze sporą siłą przedostawał się na drugą stronę muru.

Więc po pewnym czasie słuchali go już tylko ci z drugiej strony granicy. Nazywali go nawet „Wolny Disnejland”. Część Disnejów, tych głupszych, myślała, że to dlatego, bo mówił powoli, czyli wolno. Niektórym jednak „wolno” kojarzyło się z wolnością, ale tych mądrzejszych było niewielu, bo takie skojarzenia były zabronione.

Ale to ci mądrzejsi właśnie bacznie nadstawiali uszy na dochodzące zza płotu słowa. Można powiedzieć, że chwytali je w lot, zanim jeszcze doleciały do ziemi Disnejlandu, w którą były wdeptywane butami strażników wolnego słowa, albo wyśmiane, wyszydzone albo wręcz oplute.

Ci strażnicy to byli na wpół piśmienne osiłki, których do stolicy Disnejladnu król Domnall pierwszy ściągał ze wszystkich stron swojego królestwa, ale głównie i przede wszystkim z małych miasteczek, wsi i osiedli, awansował ich i utwierdzał w przekonaniu o ich wielkiej inteligencji i ważnej pozycji w hierarchii wielkiego miasta, jakim była stolica Disnejlandu..

Po połaskotaniu po pięcie i umyśle stawali oni dzielnie w obronie swojego władcy, nie starając się specjalnie analizować słów, ba, zastanowić nad ich sensem, a wyłapując jedynie wrogie i reagując na nie jak psy niejakiego Pawłowa, strasznego sadysty. A nie zastanawiali się, bo było im dobrze z tym, co mieli.

Przyzwyczaili się już do tego, że mogą mówić tylko to, co mówić było wolno, i nawet nie usiłowali mówić czego innego, mając samowpojone przekonanie, że mówią nie to, co zabronione, ale to, co im – jako ludziom kulturalnym, pełnym ogłady i z towarzystwa – mówić wypada. I byli bardzo dumni z siebie, że nie należą do grona chamów, wieśniaków z prowincji i moherów, łażących we włosienicach z wielbłądziej, szorstkiej wełny, którzy w swojej ciemnocie plotą trzy po trzy, nawet przeciwko Najjaśniej Panującemu Słońcu Disnejlandu. Bo to oni właśnie są elitą, która zawsze wie co powiedzieć i jak się zachować.

Mając głęboko samowpojone przekonanie, stanowili dla Króla Domnalla dar losu, podarunek, o jakim wielu władców nawet nie śniło. Bo oto ci, którzy powinni być solą tej ziemi, po odebraniu wykształcenia w najlepszych szkołach, które na czołówkach swoich akademickich statutów miały zamieszczony paradygmat dochodzenia do prawdy, jaka by ona nie była, ci, którzy mieli decydować o postępie Disnejlandu, o jego rozwoju i budowie społeczeństwa demokratycznej monarchii, stali się zgrają, idących na pasku dobrobytu, ujadających jamników, których całą sforę prowadzili specjalnie wyuczeni królewscy psiarze, nazywani po wiekach przewodnikami stada.

Bo zaiste stado to było prawdziwe, walące hurmem, a bezmyślnie, za pochlebstwem i czułym gilgotaniem w napiętą do ostateczności miłość własną i zagłaskiwaniem ukrytych kompleksów.

I wszystko by było dobrze w Disnejlandzie, ludzie i sprawy toczyliby się ustalonym od lat korytem niemyślenia i przytakiwania, gdyby nie Filip Hajd, nazywany z tej strony muru „doktorem” Dżekilerem. Dlaczego tak właśnie nazywali biednego Filipa królewscy Disneje, nie wiadomo do dzisiaj.

Doktor Hajd mówił to, co mówił. W Domlandii były to sprawy dość oczywiste i dość powszechnie akceptowalne. Nawet jak krytykował, to dla dobra wspólnego, czyli wszystkich razem i każdego Domlandczyka z osobna.

Ale to, co mówione, pożyteczne i strawne w Domlandii, stawało się wielce szkodliwe i ciężko lub wcale niestrawne za murem. Tym samym wkurzający, choć pożyteczny Filip Hajd stawał się za płotem krwiożerczym Henrykiem Dżekilerem, oszołomem, podburzaczem bogobojnych Disnejów, terrorystą, zaplutym karłem wsteczności etc. etc.

I tak to powstał mit o człowieku, który przyjmował dwie, jakże różne od siebie, osobowości: głosiciela prawd pożytecznych i podżegacza-kłamcę.
 





Prewencyjnie, czyli zapobiegawczo król Domnall rozkazał swoim strażnikom wolnego słowa, aby gremialnie przychodzili pod płot i spacerując parami wzdłuż niego bezustannie powtarzali: jest nam dobrze, jesteśmy szczęśliwi, możemy się myć w ciepłej wodzie, możemy chodzić na polowania, możemy grillować kiedy chcemy, możemy słuchać słów prawdy, wypowiadanych przez Króla kiedy chcemy, możemy słuchać pokrzepiających obwieszczeń wykrzykiwanych przez heroldów, kiedy chcemy, jest nam z tym dobrze i nie pragniemy żadnej zmiany, kochamy naszego Króla Domnalla, słońca wszystkich królów, z nikim nam tak dobrze nie będzie jak z królem Domnallem, kto myśli inaczej jest jełop, cham i burak, jesteśmy szczęśliwi, możemy robić co chcemy (oczywiście w granicach dyktowanych nam przez nasz rozsądek), jesteśmy wolni, choć jest to wolność świadoma i uświadomiona, jesteśmy najedzeni po uszy, mamy nowe drogi, które są tak długie i równe, jak to tylko możliwe, możemy sobie pograć w piłkę na nowych sokolikach, jesteśmy szczęśliwi szczęściem swojego króla, jesteśmy zadowoleni z tego, że jesteśmy i nie chcemy żadnej zmiany, a ten cham, oszust i karzeł reakcyjnego podziemia, Henryk Dżekiler, niech sczeźnie na samym dnie piekieł. I tak chodzili wzdłuż muru granicznego i pletli trzy po trzy, wierząc w to, ze plotą wieniec chwały dla siebie i swojego Króla i przy okazji zagłuszali słowa Henia Dżekilera, jak – nie przymierzając – Wolny Disnejland, tak że mało kto je słyszał.

Ale wreszcie jakaś starowina, która mieszkała (bez nijakiego paszportu czy dowodu osobistego) na samych peryferiach Disnejlandu, wyubierana w skóry i mohery wielbłądzie, grzebiąca motyką na swoim maleńkim poletku, nie wytrzymała tego nieustannego jazgotu, bo jej przeszkadzał w modlitwach i pogoniła czym miała w ręce, czyli motyką, całe to jazgoczące towarzystwo, tam gdzie pieprz rośnie.

Nastała cisza i tylko spokojny głos Henia Dżekilera płynął w powietrzu Disnejlandu, oznajmiając wszem i wobec prawdy, których przed chwilą nikt nie chciał słuchać.

Cisza, która opakowała w siebie ten monotonny głos Henia, była naprawdę złowroga. Była tak złowroga, że w dalekim pałacu król Domnall po cichutku zaczynał się pakować, bo w razie czego czmychnąć na jakieś dobre stanowisko w centrali Organizacji Sąsiadów, zwanej uprzednio Organizacją dla Zapewnienia Nieustannych Dostaw Węgla do Domowych Pieców i Żelaza na Kucie Lemieszy, co w skrócie dawało się wypowiedzieć jako OZNDWDPŻKL.

Pakując się, miał jeden problem – za cholerę nie mógł zapamiętać nazwy tej organizacji, którą miał kierować, a już wypowiedzenie tego dziwacznego skrótu powodowało u niego nieodwracalne zniekształcenie mięśni twarzoczaszki.

To jednak nic – pomyślał. Wszak moi medycy umieją przeszczepić całą twarz. W razie czego nikt mnie nie pozna. Ale to wtedy, jak już będzie całkiem źle.