Culture.pl Hasło na murze: "Precz z cenzura!", namalowane przez członków NSZZ "
Bajka napisana 27 maja Roku Pańskiego 2013
Król Ambroży lubił dyskutować. Może zostało mu to z okresu
dzieciństwa, kiedy podczas długich rozmów z ojcem, Królem Erykiem, rozważali
ważne sprawy wagi państwowej, a może była to pozostałość rozmów z synem
Łukaszem, zadręczającym go pytaniami o funkcjonowanie świata, królestwa i
rodziny, na które wciąż jeszcze musiał odpowiadać.
W każdym razie nie bał się dyskusji i lubił wadzić się o
racje. Do tego tak się złożyło, że nie był specjalnie przeczulony na punkcie
swojego majestatu, a z drugiej strony był na tyle dobrym władcą, że te
nieliczne, popełniane przez niego uchybienia, natychmiast komentowane przez
Domlandczyków, nie odciskały zbyt głębokiego piętna na postrzeganiu jego
osobowości i na niej samej, a jedynie korygowały błędy królewskiego majestatu i
poprawiały codzienne życie Domlandii.
Ci w Domlandii, którzy umieli pisać, bazgrali co im do głowy
przyszło na ścianie otaczającej Park Wolnego Słowa, będący tak naprawdę w dużej
części płotem granicznym pomiędzy Domlandią a Disnejlandem. Z braku papieru służył
on za medium pisane. Ci, którzy sztuki pisania nie posiedli, malowali na płocie
sceny z życia według swoich wizji i płot stawał się w tym momencie
prapradziadkiem medium wizyjno-obrazowego. A ci, którzy ani talentu do pisania
ani do malowania nie mieli, ot, domorośli demostenesi, stawali na płocie, w
rogu parku, i gadali także to, co im do głowy przyszło w aktualnym temacie,
najczęściej filipki.
Celował w tym niejaki Pan Filip Hajd, na co dzień nobliwy
piekarz, który w niedzielne poranki dostawał fiksum dyrdum i gadał bez
opamiętania i na wszystkich, łącznie z królem Ambrożym. Ale ci wszyscy do jego
tyrad się przyzwyczaili i na wszelki wypadek puszczali je mimo uszu, a
zadrzewiony skwerek przy granicznym płocie skutecznie tłumił rozprzestrzenianie
się skrzekliwego głosu w stronę pól i miast Domlandii. Za to ze sporą siłą
przedostawał się na drugą stronę muru.
Więc po pewnym czasie słuchali go już tylko ci z drugiej
strony granicy. Nazywali go nawet „Wolny Disnejland”. Część Disnejów, tych
głupszych, myślała, że to dlatego, bo mówił powoli, czyli wolno. Niektórym
jednak „wolno” kojarzyło się z wolnością, ale tych mądrzejszych było niewielu,
bo takie skojarzenia były zabronione.
Ale to ci mądrzejsi właśnie bacznie nadstawiali uszy na
dochodzące zza płotu słowa. Można powiedzieć, że chwytali je w lot, zanim
jeszcze doleciały do ziemi Disnejlandu, w którą były wdeptywane butami
strażników wolnego słowa, albo wyśmiane, wyszydzone albo wręcz oplute.
Ci strażnicy to byli na wpół piśmienne osiłki, których do
stolicy Disnejladnu król Domnall pierwszy ściągał ze wszystkich stron swojego
królestwa, ale głównie i przede wszystkim z małych miasteczek, wsi i osiedli,
awansował ich i utwierdzał w przekonaniu o ich wielkiej inteligencji i ważnej
pozycji w hierarchii wielkiego miasta, jakim była stolica Disnejlandu..
Po połaskotaniu po pięcie i umyśle stawali oni dzielnie w
obronie swojego władcy, nie starając się specjalnie analizować słów, ba,
zastanowić nad ich sensem, a wyłapując jedynie wrogie i reagując na nie jak psy
niejakiego Pawłowa, strasznego sadysty. A nie zastanawiali się, bo było im
dobrze z tym, co mieli.
Przyzwyczaili się już do tego, że mogą mówić tylko to, co
mówić było wolno, i nawet nie usiłowali mówić czego innego, mając samowpojone
przekonanie, że mówią nie to, co zabronione, ale to, co im – jako ludziom
kulturalnym, pełnym ogłady i z towarzystwa – mówić wypada. I byli bardzo dumni
z siebie, że nie należą do grona chamów, wieśniaków z prowincji i moherów,
łażących we włosienicach z wielbłądziej, szorstkiej wełny, którzy w swojej
ciemnocie plotą trzy po trzy, nawet przeciwko Najjaśniej Panującemu Słońcu
Disnejlandu. Bo to oni właśnie są elitą, która zawsze wie co powiedzieć i jak
się zachować.
Mając głęboko samowpojone przekonanie, stanowili dla Króla
Domnalla dar losu, podarunek, o jakim wielu władców nawet nie śniło. Bo oto ci,
którzy powinni być solą tej ziemi, po odebraniu wykształcenia w najlepszych
szkołach, które na czołówkach swoich akademickich statutów miały zamieszczony
paradygmat dochodzenia do prawdy, jaka by ona nie była, ci, którzy mieli
decydować o postępie Disnejlandu, o jego rozwoju i budowie społeczeństwa
demokratycznej monarchii, stali się zgrają, idących na pasku dobrobytu,
ujadających jamników, których całą sforę prowadzili specjalnie wyuczeni
królewscy psiarze, nazywani po wiekach przewodnikami stada.
Bo zaiste stado to było prawdziwe, walące hurmem, a
bezmyślnie, za pochlebstwem i czułym gilgotaniem w napiętą do ostateczności
miłość własną i zagłaskiwaniem ukrytych kompleksów.
I wszystko by było dobrze w Disnejlandzie, ludzie i sprawy
toczyliby się ustalonym od lat korytem niemyślenia i przytakiwania, gdyby nie
Filip Hajd, nazywany z tej strony muru „doktorem” Dżekilerem. Dlaczego tak
właśnie nazywali biednego Filipa królewscy Disneje, nie wiadomo do dzisiaj.
Doktor Hajd mówił to, co mówił. W Domlandii były to sprawy
dość oczywiste i dość powszechnie akceptowalne. Nawet jak krytykował, to dla
dobra wspólnego, czyli wszystkich razem i każdego Domlandczyka z osobna.
Ale to, co mówione, pożyteczne i strawne w Domlandii,
stawało się wielce szkodliwe i ciężko lub wcale niestrawne za murem. Tym samym
wkurzający, choć pożyteczny Filip Hajd stawał się za płotem krwiożerczym
Henrykiem Dżekilerem, oszołomem, podburzaczem bogobojnych Disnejów, terrorystą,
zaplutym karłem wsteczności etc. etc.
I tak to powstał mit o człowieku, który przyjmował dwie,
jakże różne od siebie, osobowości: głosiciela prawd pożytecznych i
podżegacza-kłamcę.
Prewencyjnie, czyli zapobiegawczo król Domnall rozkazał
swoim strażnikom wolnego słowa, aby gremialnie przychodzili pod płot i
spacerując parami wzdłuż niego bezustannie powtarzali: jest nam dobrze,
jesteśmy szczęśliwi, możemy się myć w ciepłej wodzie, możemy chodzić na
polowania, możemy grillować kiedy chcemy, możemy słuchać słów prawdy,
wypowiadanych przez Króla kiedy chcemy, możemy słuchać pokrzepiających
obwieszczeń wykrzykiwanych przez heroldów, kiedy chcemy, jest nam z tym dobrze
i nie pragniemy żadnej zmiany, kochamy naszego Króla Domnalla, słońca
wszystkich królów, z nikim nam tak dobrze nie będzie jak z królem Domnallem,
kto myśli inaczej jest jełop, cham i burak, jesteśmy szczęśliwi, możemy robić
co chcemy (oczywiście w granicach dyktowanych nam przez nasz rozsądek),
jesteśmy wolni, choć jest to wolność świadoma i uświadomiona, jesteśmy
najedzeni po uszy, mamy nowe drogi, które są tak długie i równe, jak to tylko
możliwe, możemy sobie pograć w piłkę na nowych sokolikach, jesteśmy szczęśliwi
szczęściem swojego króla, jesteśmy zadowoleni z tego, że jesteśmy i nie chcemy
żadnej zmiany, a ten cham, oszust i karzeł reakcyjnego podziemia, Henryk
Dżekiler, niech sczeźnie na samym dnie piekieł. I tak chodzili wzdłuż muru
granicznego i pletli trzy po trzy, wierząc w to, ze plotą wieniec chwały dla siebie
i swojego Króla i przy okazji zagłuszali słowa Henia Dżekilera, jak – nie
przymierzając – Wolny Disnejland, tak że mało kto je słyszał.
Ale wreszcie jakaś starowina, która mieszkała (bez nijakiego
paszportu czy dowodu osobistego) na samych peryferiach Disnejlandu, wyubierana
w skóry i mohery wielbłądzie, grzebiąca motyką na swoim maleńkim poletku, nie
wytrzymała tego nieustannego jazgotu, bo jej przeszkadzał w modlitwach i
pogoniła czym miała w ręce, czyli motyką, całe to jazgoczące towarzystwo, tam gdzie
pieprz rośnie.
Nastała cisza i tylko spokojny głos Henia Dżekilera płynął w
powietrzu Disnejlandu, oznajmiając wszem i wobec prawdy, których przed chwilą
nikt nie chciał słuchać.
Cisza, która opakowała w siebie ten monotonny głos Henia,
była naprawdę złowroga. Była tak złowroga, że w dalekim pałacu król Domnall po
cichutku zaczynał się pakować, bo w razie czego czmychnąć na jakieś dobre
stanowisko w centrali Organizacji Sąsiadów, zwanej uprzednio Organizacją dla
Zapewnienia Nieustannych Dostaw Węgla do Domowych Pieców i Żelaza na Kucie
Lemieszy, co w skrócie dawało się wypowiedzieć jako OZNDWDPŻKL.
Pakując się, miał jeden problem – za cholerę nie mógł
zapamiętać nazwy tej organizacji, którą miał kierować, a już wypowiedzenie tego
dziwacznego skrótu powodowało u niego nieodwracalne zniekształcenie mięśni
twarzoczaszki.
To jednak nic – pomyślał. Wszak moi medycy umieją
przeszczepić całą twarz. W razie czego nikt mnie nie pozna. Ale to wtedy, jak
już będzie całkiem źle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz