piątek, 29 listopada 2019

Bajka 43 - O nowoczesności i rewolucji obyczajowej


Bajki - 2012

W Królestwie Domlandii jako pierwszą spośród cnót stawiano dorabianie się. Nie było tak od zawsze, o nie. Nie stało się to także jednorazowym aktem wydanym i podpisanym przez króla Ambrożego, a wykrzyczanym przez królewskich heroldów na jarmarkach i rogatkach. Zmiana cnotliwości obywateli zachodziła ewolucyjnie, choć jednak na tyle szybko, że była rejestrowana przez zmysły większości Domlandczyków, szczególnie przez ich wzrok, mało odporny na dostrzegalne nowe oznaki nuworyszowskiego bogactwa i zaczęła się niedługo po abdykacji starego Króla Eryka, który zmęczony panowaniem postanowił poświęcić się uprawie warzyw i owoców, a winnego grona w szczególności .

To wtedy właśnie skrył się w przepastnych czeluściach swojego domu odwieczny przyjaciel Starego Króla i wychowawca następcy tronu, kategoryczny zawsze, niezmienny w moralnych poglądach Imperatyw, zwany z łacińska Praedicamentalis Imperativus. To wtedy też opuszczone przez niego miejsce i stanowisko Doradcy przy królewskim tronie zajmować zaczęli najróżniejsi przybysze z ościennych królestw, będących już daleko w przodzie wielkiego pochodu ku nowoczesności. Co by ona nie znaczyła, ale nad tym akurat nikt specjalnie się nie zastanawiał.

Intencje Króla Ambrożego były w zasadzie słuszne. Był młodym królem i chciał rządzić nowoczesnym królestwem. Także nie bardzo wiedział co to znaczy bycie „nowoczesnym”, ale wszyscy chcieli być nowocześni, to chociażby dlatego próbował zaspokoić oczekiwania poddanych. W najpierwszym przybliżeniu „nowoczesnym” znaczyło „innym niż do tej pory”. Bo to co było do tej pory, nie dość, że się wszystkim znudziło, to jeszcze cuchnęło starzyzną.

Nie szukał wzorów daleko. Wystarczyło popatrzeć przez najbliższy płot graniczny, gdzie sąsiedniemu krajowi widać było plecy jedynie, tak daleko ku tej nowoczesności odszedł, zostawiając za sobą tylko zgliszcza starego. Patrząc na to, co pozostało po marszu ku nowoczesności ruiną, zgorzelą, rozdeptanym w błocie pergaminem pokrytym literami, można było dowiedzieć się, co jest według nowoczesnych sąsiadów stare i niewarte obrony. Na zasadzie przeciwieństwa wszystko inne można było uznać za nowe i nowoczesne.

No i pojawiali się przy Królu najróżniejsi dziwni ludzie, którzy twierdzili, że mają patent na nowoczesność. Niektórzy zamiast dyplomów cechowych czy świadectw ukończenia uniwersytetów mogli pokazać jedynie wielką jak karta biblii wizytówkę, a na niej napisane pokręconymi niby meander nizinnej rzeki literami nazwisko z tytułem, za którego prawdziwość nikt nie mógł ręczyć.

Król głupi nie był, ale w tym natłoku myśli i idei, które za nowoczesne uchodzić chciały, w końcu zaczął się gubić i wreszcie ostatecznie zabłądził. Tak i królewskie, wykrzykiwane ukazy o nowoczesności coraz mniej nadążały za codziennością, która na co dzień pojęcia tego co nowoczesne weryfikowała, a nawet definiowała na nowo.
A ponieważ zaraz na początku okazało się, że aby być nowoczesnym trzeba było sobie kupić nowy piękny strój, potem nowy wóz, potem konia pod wierzch i lśniącą zbroję, a potem utrzymywać nałożnicę, to szybko okazało się, że nowoczesność to głównie zarabiania pieniędzy. I to niezależnie jakim sposobem. Najlepiej nie przepracowując się. Czyli nie produkując. Czyli spekulując. Do tego wniosku jednak nie wszyscy od zaraz doszli.

Pojawili się w Domlandii ekonomiści (http://bajeczki.blog.onet.pl/2011/09/04/bajka-o-politykach-i-ekonomistach/), uczący ludzi, jak zrobić złoto z niczego, płacący jakimiś wekslami z papieru zamiast złotym pieniądzem, i żądający zapłaty za to, co zawsze było za darmo. Zamiast zachęcać do wytwarzania dóbr potrzebnych Domlandczykom, jakie od wieków w swoich warsztatach robili rzemieślnicy, twierdzili, że można zarobić na robieniu nic nie robienia.

Do tego nie wiadomo skąd wzięło się przekonanie – pewnie był to atawizm dawnych, stabilnych, choć może nie za bardzo dostatnich czasów - że kluczem do bycia bogatym jest wyksztalcenie w dziedzinach nie związanych z wytwarzaniem czegokolwiek, czyli wykształceniem do czystych rąk. Jak grzyby po deszczu na domlandzkiej ziemi pojawiły się szkoły zakładane przez – mających patent na wiedzę o tym jak być nowoczesnym – przybyszów, którzy za niezłą kasę uczyli ogłupionych propagandą Domlandczyków wszystkiego, co nie ubrudzi im rąk, nie wysili specjalnie mózgów przy nauce, a kręgosłupów w pracy, a pozwoli na robolach zarabiać niezłą kasę.

Oj, narobiło się w domlandzkiej nauce katedr i specjalności, prawie każdy już został bakałarzem albo nawet i doktorem, i nadał by trwał ten pęd do wiedzy i nowoczesności, gdyby nie to, że nie miał kto piec chleba, robić butów, czy wykonywać innych pożytecznych zawodów, przysparzających Domlandii pieniędzy a jej mieszkańcom podstawowych towarów.

Ale miał to być tylko przejściowy stan, który rychło przeminie, kiedy już wszyscy Domlandczycy uzyskają status wysoce wykształconych, co zaowocuje milionem, pomysłów jak milionem kwiatów, przysparzających krajowi pieniędzy, a ich twórcom dodatkowo splendoru i międzynarodowego uznania.
Kształcenie w tych dziwnych specjalnościach owocowało dodatkowo różnymi frakcjami społecznymi i politycznymi, dziwnymi dość organizacjami i wielkim pędem do pracy na państwowym.

Gdzieś na lewo od królewskiego tronu powstawały jak grzyby po deszczu organizacje głoszące konieczność bycia nowoczesnym – z francuska Modernité – czyli zakładające prymat rozumu jako transcendentalnej normy społecznej.

Boże, Natalka, co to znaczy – transcendentalnej – szepnął wystraszony kot Horacy, który akurat w tym momencie wszedł na scenę tworzenia nowego. Nie przeszkadzaj – rzuciła mu tylko Natalia, sama zajęta próbą zrozumienia tego, co się wokół wyprawiało.

Nowoczesność wprowadzona przy wsparciu opozycji, siedzącej po lewej ręce Króla, była nowoczesnością absolutnie nowoczesną, bo kwestionowała wszystko to, co było. No, może prócz Króla. Na razie. Ale w każdym razie nowocześnie zaproponowała starym ludziom pomoc w opuszczaniu Domlandii. Na zawsze. Taką pomoc nazywano out-anazją. Niektórzy nawet proponowali, by co bardziej opornym – pardon, odpornym – starym ludziom udzielać tej pomocy bezpłatnie i nawet bez ich zgody. Tacy byli nowocześni.

Dla proroka lewicowej nowoczesności, niejakiego Sierra Kowskiego, nowoczesny człowiek to taki, który obaliwszy tradycję i posągi bogów, wszystko sam potrafi sobie wyjaśnić, dla którego nie ma żadnych tajemnic i problemów, a jednocześnie nie wierzy temu, co sobie wcześniej wyjaśnił i co widzi na własne oczy. Nazwał taką postawę dialektyką trans formacyjną.
Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego Król nie wykopał go z kraju a jeszcze trzymał przy płacowym żłobie.

Łukasz z Natalią mieli swoich prywatnych nauczycieli (w tym także Imperativusa), więc nie byli skazani na wchłanianie jak wątroba wszelkich trucizn, sączonych w organizm społeczeństwa Domlandii, ale przez to byli trochę do tego, toczącego się za pałacowym oknem życia, nieprzystosowani. A mieli – przynajmniej Łukasz – objąć kiedyś tron po Królu Ambrożym i zarządzać całym tym kramem, przepraszam, krajem.

Król więc nie reagował specjalnie do doniesienia Służb Specjalnie do tego Celu Powołanych, że oboje dzieci wymykają się z Pałacu i łażą po mieście, zaglądając w jego najobrzydliwsze kąty. Kazał tylko bardziej ich pilnować, mrucząc: niech się uczą.

No i uczyli się. Uczyli się życia, dziejącego za oknami, które – w przeciwieństwie do wolno, jak wół w karecie, toczącego się życia za bramą pałacu – nowocześnie przyśpieszyło, wzbijając kurz na gościńcach i miażdżąc kołami nowoczesności gęsi kapitolińskie, ogłupiałe wielością zbliżających się niebezpieczeństw.

Za towarzysza i przewodnika mieli kota Horacego, który znał wszystkie zakamarki i meandry życia miejskiego, jako że już wcześniej wymykał się z pałacu na samotne przechadzki. Włóczyli się przez place i ulice, domy, mieszkania i lepianki, zaglądali do szkół i szkółek, rozmawiali z rówieśnikami i starymi Domlandczykami. I coraz bardziej byli przerażeni tą nowoczesnością, którą zadekretował ich ojciec.

Szczególnie Łukasz, wiele rozmawiający ze swoim dziadkiem, królem Erykiem (będącym już na emeryturze), posiadający ukształtowane w tych rozmowach niesłychanie konserwatywne poglądy na świat, nie mógł zrozumieć i zaakceptować nie tylko postawy swych rówieśników, oszalałych nowoczesnością, ale także postawy starszych Domlandczyków, którzy na to pozwalali. A kiedy wzburzony doniósł dziadkowi o pomyśle na out-anazję, także Król Eryk postanowił, że dłużej czekać nie można.

Podkasawszy ogrodniczy fartuch pomknął w te pędy do królewskiego pałacu, w którym aktualnie urzędował jego syn. Szczególnie głośno trzaskając drzwiami, wpadł do Sali tronowej, gdzie wokół tronu chodził skonfundowany król Ambroży, wykonując już trzysta dwudzieste piąte okrążenie.

Długo jeszcze będziesz tak się kręcił w kółko – zapytał Król Eryk. Nie zakręciło ci się jeszcze w głowie? Oj, zakręciło się, zakręciło – westchnął Ambroży. Od tej nowoczesności mi się zakręciło. Przez cały ubiegły rok, nic, tylko kręciłem się wkoło siebie. To teraz się odkręcam.
No to poczekam – mruknął Król Eryk.
Jak tylko jego syn wykonał trzysta sześćdziesiąte szóste okrążenie, jako że ubiegły rok był przestępny, złapał go za ramiona i mocno potrząsnął.

Nie po to oddawałem ci tron, mój synu – prawie krzyczał Król Eryk – żebyś teraz na takie głupoty pozwalał. Jakieś totalne mieszanie w głowach obywatelom, obalanie posągów i tradycji, wymiana złota na papiery, obietnice, że kowale, cieśle, garncarze i inni niczego już produkować nie muszą, nasi uczeni niczego odkrywczego odkrywać, a rolnicy sadzić i siać, bo naród wzbogaci na robieniu nic nie robienia, chłopom da się kasę za siedzenie na przyzbie, a mędrców przemieni w scjentologów albo innych socjologów.

A jak ma wyglądać to robienie nic nie robienia, zwane mądrze usługą? Czarodziei sobie zamówisz? Wyciągaczy królików? Nawet kapeluszy im zabraknie! I z kogo będą łupić? Z tych gołodupców rzemieślników, którzy już niczego nie będą wytwarzali?
Czy ci się w głowie poprzestawiało? – zjadliwie zapytał Król Eryk
Jeszcze armię zlikwiduj, bo podobno jest już całkiem pacyfistycznie w sąsiednich królestwach i nawet psy na naszą ziemię przez granicę nie patrzą, co najwyżej obsikują słupy graniczne!

Król Ambroży siedział ze spuszczoną głową i milczał. Wreszcie wyjąkał tylko: masz rację Ojcze. Przegiąłem. Odkręcam wszystko.

Przez następne trzysta sześćdziesiąt pięć obrotów wokół tronu Król Ambroży, przy czynnym wsparciu Łukasza, który nie pozwolił zakręcić się w supeł królewskiemu pasowi słuckiemu, odkręcał wszystko, a właściwie zakręcał w drugą stronę. W tę tradycyjną. Po ostatnim obrocie stanął, uśmiechnął się z ulgą i zwymiotował. Służba szybko posprzątała, ciesząc się, że wreszcie król się upił po raz pierwszy od roku, jak bywało przez lata. A Domlandia znalazła się w sytuacji sprzed rewolucji obyczajowej.

Stare kobiety znowu chodziły do kościoła w swoich beretach i nikt się z nich nie śmiał ani nikt im nie zabierał dowodów rejestracyjnych, można było na głos mówić, że się jest nienowoczesnym i nikomu nie było wstyd z tego powodu, ba, z czasem zaczęło to uchodzić za przejaw nowoczesności. To bycie nienowoczesnym. Chłopy znowu wyjechały końmi w pola i nawet pańszczyzna nie tak bardzo już bolała, cechy rzemieślnicze na nowo zagoniły pijanych szewców i inne rzemiosło do pacy dla Królestwa, a rycerze wsiedli wreszcie na koń i popędzili nad granicę. Na początek wyrżnęli wszystkie wraże psy, sikające na nasze słupy graniczne. Na resztę przyjdzie czas. Potem zanucili o rycerzach ze stepowych stanic o obrońcach naszych granic, a ich stęsknione kobiety przyjęły ich pod swój dach i spójrz – śmiały się przez łzy. Znowu do tańca ktoś im zagrał, a potem poszli do alków. I było swojsko i odwiecznie. Nawet księża, którzy zawsze mówili to samo i na czas nowoczesności uchodzili za wyjątkowych trepów a nawet moherów, zostali ponownie wysłuchani, a ich Słowo znowu zostało zrozumiane, nawet przez największych nowoczesnych przygłupów.

A Król Eryk siedział z Horacym na przyzbie podmiejskiej chaty, w cieniu tysiącletniego dębu, nad szemrzącym strumieniem i patrzył na owocujący sad. Horacy zwinięty w kłębek coś tam mruczał. Przygłuchy już Król Eryk nie słyszał, że wymruczał nowy wiersz, chwalący czasy jego rządów a i obecną ich sytuację.

Pochwała życia prostego.

Szczęśliwy, który nie wie, co finansów krach,
W bankach nie liczy swoich strat,
Woli na roli osiąść, gdzie słomiany dach,
Tak jak przodkowie z dawnych lat.

Ze snu go nie obudzi do wymarszu głos,
Nie porazi go głębia mórz;
Nie zwiedzie go blichtr złoty ani pełen trzos,
Od gwaru miasta odwykł już.

On woli winorośli rozrośnięty krzew
Do pnia przywiązać, aby stał,
Lub dzikie pędy ścinać z ogrodowych drzew,
By plon większy jesienią miał.

Popatrzy hen ku łąkom pełnym jego trzód,
Skąd z wiatrem niesie się ich głos,
Lub z uli pośród sadu wydobywa miód
I wełny owczej strzyże stos.

Gdy wraz z jesieni przyjściem skończy prace swe
Wianek splecie ze złotych zbóż.
Pozbiera jabłka, gruszki, zabezpieczy się
By w zimę nie pracować już.
A potem na dożynkach ofiaruje plon
Temu, kto dał mu ten dom.

Wreszcie jakże miło pod dębem starym siąść
Wśród trawy bujnej aż po pas,
Gdy strumień obok szumi, wody można wziąć
W dłonie, i pić, i odejść w las.

Tam błoga cisza, ludzi tam niewiele jest,
Tam ptaków śpiewy, wiatru szum,
Przy nodze idzie, węsząc cicho, wierny pies
I jest im błogo obydwóm.

Napisany w oparciu o Epod 2 Horacego (Beatus ille, qui procul negotiis)

Po wymówieniu słów „wierny pies” Horacy przełknął śliną i ze skruchą powiedział sam do siebie: Zeusie, jakże mogłem tak nisko upaść. No cóż, ja jednak na polowania z panem nie chodzę. I nie węszę przy nodze. A błogo jest mi na przyzbie lub piecu.

wtorek, 26 listopada 2019

Bajka51. O – nie tylko frazeologicznym – krótkim związku Króla i kucharki



Był przednówek. Mimo tego Disneje siedzieli w swoich pałacach i pięknych domach i spożywali wystawne obiady, kupowane za pożyczane od Domlandczyków pieniądze. Domlandczycy w tym czasie jedli owsiankę, pocieszając się, że i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu, a parę groszy w kieszeni zostanie na ciężki czasy. Na przystawkę zajadali się rakami, zamiast homarami czy jesiotrami, jak to czyniono za płotem, pocieszając się, że na bezrybiu i rak ryba. Główne danie ponosiło jednak gotowość bojową Domlandczyków, jako że były to kartofle w mundurkach z kwaśnym od zgryzoty mlekiem, gdy w tym samym czasie disneje wtranżalali cielęcinę. I rozpieszczali swoje francuskie pieski frykasami, kiedy Domlandczycy psom rzucali resztki, mówiąc, że nie dla psa kiełbasa.

Jedzenie warzono także w królewskich pałacach. O ile jednak kuchnia króla Ambrożego wspomagała także co biedniejszych mieszkańców Domlandii, w tym rodzinę przypałacowego Dreptaka, dając początek różnym kuchniom dla ubogich, o tyle kuchnia pałacu Króla Domnalla Brecca służyła tylko i wyłącznie jemu i jego małżonce.

Temperatura w kuchni królewskiego pałacu uderzała rtęcią o sufit, więc kucharka w niej gotująca rozebrała się do rosołu, który właśnie miała ugotować. Na dodatek piec źle ciągnął - a może komin - i musiała pociągać za miech, naciągając sobie mięśnie i jednocześnie kształtnie je kształtując. Zgodnie z porzekadłem pracowała sama jedna, bo wiadomo przecież, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, a musiała się śpieszyć, gdyż jej Pani była głodna jak wilk i zjadłaby konia z kopytami. Śpieszyła się tym bardziej, bo wiedziała, że głodny człowiek, to zły człowiek, a Pani była wyjątkową kutwą. Mimo że nie dawała sobie dmuchać w kaszę, musiała uważać, by nie nawarzyć sobie piwa jakimś nieopatrznym gestem czy słowem. Tak choćby jak było z makatkami, wiszącymi nad kuchennym stołem. A tu jeszcze za pasem był tłusty czwartek.

Pani nie musiała, ale i nie lubiła sama gotować, więc kiedy zobaczyła w kuchni makatki wiszące nad kuchennym stołem, a na nich napisy: „Gdy żona dobrze gotuje, drogę do serca męża znajduje”, „Dobra żona tym się chlubi, że gotuje co mąż lubi”, albo „Gdy kuchnia stygnie, stygnie i miłość”, wpadła w taką furię, że kuchnia na chwilę przypominała pole królewskiej bitwy. I za nic było biblijne przysłowie, że jak kto w ciebie kamieniem, to ty w niego chlebem, skoro leciały talerze i garnki.

Cóż było robić, kto czyj chleb je, tego piosenkę śpiewa, więc nie czas było kucharce płakać nad rozlanym mlekiem, tylko dmuchać na zimne, kiedy raz się sparzyła.

Cały czas jednak pamiętała, że kąsek żółci nawet beczką miodu zepsuje, i tylko czekała chwili, by tym kąskiem zostać.

Bo gdyby nie kucharka, Król mąż chodziłby cały czas głodny, a głodnemu chleb na myśli, a nie seks. A Pani lubiła się kochać, bo przecież nie samym chlebem człowiek żyje, a ona, z jej potrzebami, tym bardziej. A i przywiązać do siebie seksem można bardziej niż dybami. I co z tego, że można było o niej mówić, iż kochanego ciała nigdy dość, skoro wiedział, że jakie częstowanie, takie dziękowanie. A częstować umiała.

Z drugiej strony nie było ważne, że mąż był, jaki był i najczęściej w łożnicy nie miał sił. Oczywiście po wyprawach. Ale lepszy rydz, niż nic, szczególnie jak to nic jest królem i ma cały skarbiec pieniędzy i klejnotów.

Jako doświadczona w miłosnych przyprawach wiedziała, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, i jak już udało się jej zaciągnąć męża do łoża, to robiła wszystko, by zatrzeć złe wrażenie, towarzyszące rozłączeniu stołu i łoża w jego świadomości.

Była doświadczona i dobry seks był dla niej jak bułka z masłem, a skoro nie był już on już owocem zakazanym ani dla niej, ani dla niego, musiała się starać, by jednak smakował go nadal z dreszczykiem emocji, tak jakby pierwszy raz dostawał jabłko z drzewa rozkoszy.

A nade wszystko, by nie był nigdy musztardą po sytym obiedzie, gotowanym przez kucharkę.

Przez długi czas wszystko to, co zaplanowała i realizowała, szło jak po maśle, tak gładko, że żadna pompadour Królowi nie weszła w drogę, choć od czasu do czasu staczał bitwy na pałacowych bezdrożach i zakamarkach, sycąc się pośpiesznym seksem, jak głupi bobem. Nie z każdej jednak mąki może być chleb, więc co się nie upiecze, to uciecze. Jednak Król ma w królestwie taką pozycję, że nawet pieczone gołąbki lecą mu same do gąbki, a co dopiero kobiety do łoża.

I tak to trwało, ale przecież gdzie dwoje je, tam i trzecia się naje. Pewnego razu, a było to w tłusty czwartek, głodny Król, pomijając – a co, nie wolno? – wszelką drogę służbową, wszedł osobiście do kuchni z gębą na pączki i zaraz za drzwiami natknął się na kucharkę, która będąc akurat w negliżu wyglądała jak pączek w maśle. Można zjeść byle co, ale nie byle jak zrobione, a kucharka akurat była i urodziwa i zrobiona akuratnie.

Obok rosnącego drożdżowego ciasta zaczęła jak na drożdżach rosnąć chuć Jaśnie Pana, którego na lukrowaną słodycz kucharki wzięło jak rybę na wędkę.

Zapomniał znanego ludowego porzekadła, iż nie zagląda się w kuchni do garnków, uważając optymistycznie, że na każdy garnek pasuje jakaś pokrywka i spasował, to znaczy spróbował spasować.

Był to jedyny praktykowany przez Króla Domnalla Brecca sposób kontaktów z ludem, fakt, ze tylko z jego feministyczną częścią, z których to jednak kontaktów mogło coś dobrego się urodzić. Kto nie sieje, nie zbiera, a Król zasiał. I dobrze zrobił, bo baba bez brzucha, jak garnek bez ucha, i złapać nie ma za co, by się zaspokoić.

Na zakończenie trzeba sobie odpowiedzieć na bardzo nurtujące nas pytanie, czy nasza urodziwa kucharka stała się tym kąskiem żółci w beczce miodu Najjaśniejszej Pani.

Otóż nie. Niestety. W przypadku naszej urodziwej kucharki sprawdziło się niestety przysłowie, że sama ładna miska jeść nie daje, chyba że jest to miss Disnejland, a i z tym przypadkiem także byłyby problemy.

Cóż, gruba Najjaśniejsza Pani jednak chciała mieć swego małżonka na własność, a przynajmniej chciała myśleć, że ma.

Ostatecznie nasza urodziwa kucharka, pochodząca – niestety – z rodziny niezbyt dobrze usytuowanej w strukturze Disnejlandu, wpuściła się w maliny, albo też wpadła jak śliwka w kompot, by potem długie lata żyć o chlebie i wodzie za przyczyną jej byłej chlebodawczyni. Napis zdobiący Wielką Bramę królewskiego pałacu, że „Od chleba aż do nieba Wszystko pracą zdobyć trzeba”, okazał się w przypadku kucharki niezbyt prawdziwy.



sobota, 23 listopada 2019

Bajka 8 - O audiencjach


Łukasz z Natalią lubili obserwować swojego Tatę, króla Ambrożego, w czasie jego królewskiej pracy. Gdy zbliżał się czas cotygodniowych audiencji, zakradali się do sali tronowej i cichutko wchodzili pod tron, na którym Tata siedział, gdy przyjmował poddanych i rozstrzygał ich problemy.

Tron Taty był wielki, cały złoty i strasznie skrzypiał, gdy Tata w czasie audiencji denerwował się na swoich poddanych. Tron miał wysokie nogi, więc Tata wchodził na niego po małych schodkach. Między tymi nogami, zasłonięci złotą kotarą, leżeli cichutko Łukasz z Natalią. Tata oczywiście wiedział o ich obecności, lecz udawał, że o niczym nie wie i pracował tak, jakby ich nie było.

Dzieciaki zawsze z wielką ciekawością patrzyły na to, co działo się w sali tronowej. Najpierw, jak to było w zwyczaju, wchodzili dworzanie króla Ambrożego i stawali po obu stronach sali. Potem wchodził marszałek króla, jego szambelan, wielki koniuszy i podczaszy. Wszyscy byli pięknie ubrani, mieli mądre miny, łagodne uśmiechy na twarzach i dostojne ruchy. Po jakimś czasie, po dźwięku dzwonu, wchodził na salę król Ambroży. Gdy już usiadł na tronie, po kolei wpuszczano do sali poddanych króla. Wchodzili najróżniejsi ludzie, biedni i bogaci, starzy i młodzi, śmieszni i poważni, w łachmanach i pięknych strojach. Wszyscy oni pokazywali, jak bardzo szanują króla, nisko mu się kłaniali, mówili cały czas bardzo piękne słowa o swoim do niego szacunku, uwielbieniu i miłości. Potem skarżyli się na ciężkie czasy, na choroby, starość, sąsiadów, podatki i inne sprawy, których dzieci nie mogły zrozumieć.
Wszystko to jednak wyglądało bardzo dostojnie, mądrze, poważnie i okazale. Dzieci były dumne ze swojego Taty, który umiał rozstrzygnąć tyle ważnych i trudnych spraw. Imponował im majestat i dostojeństwo tych audiencji. Wierzyły w mądrość swojego Taty, w wierność jego urzędników i w posłuszeństwo obywateli.

Kiedyś powiedziały Tacie o swoich wrażeniach z audiencji. Tata – król, długo na nie patrzył i nic nie mówił. Gdy wreszcie przerwał milczenie, powiedział coś dziwnego.
Jesteście już dużymi dziećmi, a na dodatek dziećmi króla, więc powinniście widzieć więcej o świecie. Muszę wam powiedzieć – mówił Tata – że ten świat, na który patrzycie swoimi młodymi oczami, wygląda całkiem inaczej, gdy patrzeć na niego przez moje oczy.
Świat, który wy widzicie, jest piękny, dobry, kolorowy i jasny. Ten sam świat, widziany przez moje oczy, jest brudny, szary, zakłamany i zły.

Jak to możliwe – zapytał Łukasz – aby ta sama rzecz wyglądała inaczej przez oczy Taty, a inaczej przez nasze oczy. Przecież mamy tylko jeden świat, chodzą po nim ci sami ludzie, mówią to samo, wykonują te same czynności, zadają te same pytania, wszystko to takie same dla Taty i dla nas.

Tato znowu popatrzył dziwnie i zapytał – chcecie popatrzeć na świat przez moje oczy? Oczywiście – wykrzyknął Łukasz. To przyjdźcie na jutrzejszą audiencję – powiedział krótko król Ambroży.

Następnego dnia dzieci już nie musiały włazić pod tron. Usiadły obok swojego Taty, bo tylko z tronu można było zobaczyć to, co on widział. Gdy rozpoczęła się audiencja Łukasz cicho szepnął do Taty – daj mi swoje oczy, abym przez nie mógł popatrzeć na świat. Tato nic nie mówiąc podał Łukaszowi i Natalii swoje oczy, tak jak się daje okularu przeciwsłoneczne. Dzieci spojrzały na salę audiencyjną przez oczy taty i nie mogły uwierzyć jego oczom.

Szambelan królewski miał w kieszeni ukradzione królowi złoto, koniuszy królewski śmierdział stajnią, marszałek bawił się skrycie ołowianymi żołnierzykami, które trzymał w ręce, podczaszy zataczał się lekko na nogach i nie mógł ustać prosto nawet krótką chwilę. Ci najwyżsi urzędnicy królestwa szeptali między sobą o wspaniałości Króla Ambrożego, ale nad ich głowami widać było takie komiksowe dymki, a w nich wypisane ich wstrętne myśli, zupełnie inne niż ich słowa.

Szambelan marzył o tym, aby zabić króla i samemu zasiąść na tronie, koniuszy marzył, żeby udusić szambelana, marszałek knuł w głowie spisek przeciw królowi i zamierzał nie dopuścić do wstąpienia na tron syna króla Ambrożego, a podczaszy kombinował, jak wlać do kielich marszałka truciznę, tak aby nikt nie podejrzewał podczaszego o morderstwo.
Dzieci patrzyły oniemiałe. Nie rozumiały, co się stało. Łukasz, niedowierzając temu, co widzi przez oczy Taty, na próbę zaczął patrzeć na salę na przemian: a to przez swoje lewe oko, a to przez prawe oko króla Ambrożego.

Gdy na salę zaczęli wchodzić interesanci rozpoczęła się zabawa.
Przez lewe oko widział Łukasz poważnego pana, profesora, który przyszedł apelować do Króla o pomoc dla uniwersytetu, o wsparcie nauki, wspaniałych pomysłów i ludzi a przez prawe, należące do Taty oko, widział poskręcanego w komicznych pozach, usłużnego belfra, który zamiast naukowych badań wolał podszczypywanie studentek i o niczym tak nie marzył, jak o tym, by dostać trochę pieniędzy na swoje wydatki.

Następna osoba, widziana lewym okiem Łukasza była nobliwą panią , która przyszła prosić króla o naprawienie krzywdy jej córki, zbałamuconej przez jakiegoś pana i następnie porzuconej razem z dzieckiem . Obserwowana prawym okiem, pani ta była starą kutwą, o złych oczach, i lepkich rękach, do których łatwo przyklejały się czyjeś pieniądze i klejnoty.

Stary, zgarbiony człowiek, ubrany w podarte ubranie nie wyglądał zbyt ciekawie, gdy Łukasz popatrzył na niego lewym, swoim okiem. Ten sam stary pan, obserwowany okiem prawym miał na twarzy wypisaną mądrość całego życia, w oczach dobroć, a także łagodne, choć pełne godności, ruchy. Nie prosił o pieniądze, lecz chciał by król chronił najsłabszych.

Mały chłopiec, którego Łukasz widział na ulicy jak kradł i żebrał o chleb i który wydawał się mu małym chuliganem, był pełnym smutku dzieckiem, mającym wraz z mamą na utrzymaniu czwórkę młodszego rodzeństwa. Łukasz zrozumiał to, gdy popatrzył na niego okiem swojego Taty.

Prowadzone przez dzieci obserwacje świata w jego dwóch odmianach, zależnych od tego, czy patrzyło się na niego oczami dziecka, czy oczami starego króla, wciągnęły je tak bardzo, że zapomniały o zbliżającym się końcu audiencji. Usłyszały głos Taty. No, dzieciaki, oddajcie mi moje oczy. Przez waszą ciekawość niczego dziś nie mogę rozsądzić, bo niczego nie widziałem. Przecież jednak Łukasz ma być moim następcą, niech więc wyda wyroki w moim imieniu. Wysłuchał wszystkich próśb i skarg, popatrzył na ludzi moimi oczami więc niech ich oceni właściwie i wyda sprawiedliwy wyrok.

Czyim oczom uwierzyłeś, Łukasz, zapytał Król, moim czy swoim?

Nie wiem, odpowiedział Łukasz, nie wiem, którym oczom wierzyć, nie wiem dlaczego ten sam świat wygląda całkiem inaczej, gdy patrzy na niego dziecko a inaczej, gdy patrzy na niego dorosły człowiek.
Raz jeden wydam wyroki w zawieszeniu i wrócę do nich, gdy dorosnę.