niedziela, 29 grudnia 2019

Bajka 58 - o nowoczesnym katoliku


Mieszkańcy konserwatywnej Domlandii także sami byli konserwatywni, co oznaczało ni mniej, ni więcej, że w swoim życiu kierowali się wartościami tradycyjnymi. Tradycyjnymi czyli takimi, które przekazali im ich rodzice, którym to rodzicom także kiedyś przekazali je ich rodzice i tak bez końca. A każdy rodzic przekazując nie zmieniał w przekazie ani joty. Więc było wiadomo, że nie zabijaj dzisiaj znaczy to samo, co znaczyło kiedy żyli praprapradziadowie obecnych mieszkańców Domlandii.

I mało kto przejmował się tym, że życie sobie płynęło, uczeni robili nowe wynalazki, rzemieślnicy wykonywali wciąż doskonalsze machiny, a mędrcy wypisywali gęsimi piórami nowe teorie o poznaniu i zrozumieniu wszystkiego.
Choć tak naprawdę robili to trochę na siłę, bo w teorii poznania niewiele się przez lata zmieniało, jako że świat był wciąż ten sam i za diabła nie chciał się zmieniać.

Chociaż czasami pojawiały się niepokojące aspekty nowego. Były jednak szybko plewione z gleby domlandzkiej i domlandzkiej świadomości, tak by nic nie zakłócało spokojnego trwania wszystkiego.

Domlandczycy, jak Bóg przykazał ich przodkom, byli dobrymi katolikami i skrupulatnie przestrzegali wszystkich przykazań, zakazań, ukazań i nakazań, jakie w hojności swojej serwowali im z niedzielnych ambon miejscowi księża, w czasie swoich kazań.
I tak byłoby jeszcze przez setki lat, gdyby co bystrzejsze umysły nie zauważyły, że jednak świat się zmienia.

Weźmy choćby przekonanie i wiarę, że wszystko stworzenie powstało równo 5764 lata temu, stworzone w kilka dni przez Stwórcę i że od tamtej pory trwa niezmienne i nadal zmieniać się nie będzie aż do skończenia świata.
Bardzo stary hodowca różnego stworzenia, Arwin, który od prawie 100 lat hodował kozy i różne mniejsze gryzonie na mięso i futra, a więc miał sporo czasu na obserwację - szczególnie gdy szło o stworzenia żyjące krótko i wciąż się mnożące - kiedy już był prawie gotowy na drogę do Pana, zauważył, że te stworzenia, co były na samym początku, gdy on pierwszy raz przyszedł do zagrody, całkiem nie przypominały tych, które hodował dzisiaj. Te słabsze wymarły albo zostały zagryzione przez konkurencję w jedzeniu, inne zdegenerowały się tak, że dziad nawet w futrze z nich nie chciał łazić, więc sam je zabił, ale były i takie, które pięknie rosły, wydając na świat nowe i doskonalsze od swych przodków osobniki.
Stary Arwin patrzył na to wszystko, a że pisać nieco już potrafił, napisał dla swoich pomocników na ścianie obory cztery zasady, które prześmiewczy Łukasz nazwał teorią Arwina. A brzmiały one tak:
• Jedynie zmiany dziedziczne gryzoni mają znaczenie przy produkcji pięknych futer
• Pierwszy do żarcia zawsze dopcha się najsilniejszy i ten ma najładniejsze futro
• Ten co przeżyje, przekazuje swoje cechy potomstwu – tak dobre jak i złe
• W walce o żarcie i samice przeżywają osobniki najlepsze i po 100 latach różnią się od swoich przodków tak bardzo, jakby od nich nie pochodziły.
Łukasz przypadkiem wyczytał te zasady, a że myślał głębiej i szerzej od starego Arwina, zaraz zaczął się zastanawiać, co na to ksiądz proboszcz, który twierdził, że wszystko zaczęło się, kiedy się zaczęło i od tamtej chwili trwa niezmienne.
Dodatkowo kłopotów przysparzała mu teoria Kronosa, który twierdził, że Ziemia wcale nie jest w środku Wszechświata, a na dodatek kręci się jak głupia dookoła Słońca, a gwiazd jest tyle, że nikt nigdy ich nie zliczy, albo teoria że czas płynie raz szybciej, raz wolniej, zależnie od tego, gdzie się akurat siedzi czy leży.
Zresztą w ostatnich czasach tych dziwnych teorii zaczęło bardzo przybywać, jakby ktoś chciał siać ferment w bogobojnych umysłach mieszkańców Domlandii.

Ci rzeczywiście wili się jak piskorze, usiłując połączyć w jednym – czyli każdy w sobie samym - nowe teorie o zmieniającym się świecie, kontra ugruntowane od wieków zasady i prawidła ich prawdziwej, katolickiej wiary, a także wiary w tego świata niezmienność.
Łukasz, człowiek nowoczesny i w różnych szkołach kształcony, patrząc na te zmagania zaczął sobie zadawać pytania. I nie chodziło mu nawet o obrót słońca wokół Ziemi czy ewolucyjną zmienność wszelkiego stworzenia w czasie. W to dość szybko uwierzył, a raczej przekonał do nich samego siebie, słuchając logicznych dowodów na ich prawdziwość.

Zadał sobie mianowicie pytanie, jak się ma jego nowoczesność w życiu codziennym do tego, co ksiądz proboszcz co niedziela podaje wiernym z ambony, powtarzając niezmiennie od lat te same kazania, które zresztą wyczytał w starych księgach, mających po lat kilkaset?
Czy nowoczesność na co dzień przeszkadza czy pomaga w byciu dobrym katolikiem, czy można być katolikiem nowoczesnym, akceptującym nowe odkrycia ludzkiego umysłu, będąc jednoczenie wierny, nauce. Ewangelii.

Pytał też siebie samego, czy bycie nowoczesnym człowiekiem musi czynić z kogoś nowoczesnego katolika? Czy może zawsze, niezależnie od cywilnej nowoczesności, katolikiem jest się takim samym? I co to znaczy być nowoczesnym, jeśli odrzuci się gadanie jaśnie oświeconych, francuskich farmazonów definiujących wzór nowoczesnego człowieka?

Na początek rozważył, czy w ogóle tak postawione pytanie ma sens. Ludzie są różni, najróżniejsi. Mają różne charaktery, wrażliwości, doświadczenie, poglądy polityczne czy wreszcie wykształcenie. Także ludzie deklarujący się jako katolicy, choć należałoby powiedzieć – będący katolikami.
Jeśli nawet przyjmiemy za niepodważalną zasadę ocierającą się o dogmat, że być katolikiem, to w całej rozciągłości stosować się do nauki głoszonej przez Kościół, to i tak jest oczywistym, że to „stosowanie się” będzie różne w przypadku różnych ludzi. Choćby bardziej czy mniej świadome podstaw religijnych takiego a nie innego postępowania.
Jak bardzo różni są przecież ludzie, deklarujący się jako wierzący, z których jeden przystępuje do komunii mając raz na zawsze wpisaną w dusze prawdę o Ciele Chrystusa, które spożywa i czyniący to na co dzień bezrefleksyjnie, od tego, który tę największą tajemnice katolicyzmu zgłębia często, studiując, rozważając i pytając, a jednocześnie równie często jak pierwszy przystępując do komunii.

Zresztą co to znaczy choćby tak samo przestrzegać przykazań? Nawet nie kradnij może być zupełnie inaczej rozumiane przez różne osoby. Czy ten, który więcej wie i więcej rozumie, i na którego włożono przez to „obowiązek” skrupulatniejszego, bliższego Katechizmowi (którego niewielu czyta) przestrzegania przykazań, jest bardziej nowoczesnym czy tylko „lepszym”. Ale jak może być lepszym, skoro już ledwie myśląca pani, zwana dewotką, także jest przekonana, że robi wszystko „jak Bóg przykazał”. Bo czy można karać za brak świadomości? Czy nieznajomość niuansów prawa Boskiego także w tym przypadku szkodzi?

Najpewniej niezależnie od swej cywilnej nowoczesności, w życiu religijnym jesteśmy, musimy być, dokładnie tacy sami, i absolwent akademii, i niepiśmienny chłop, co te rozważania czyni jałowymi?
I czy się to nam podoba, czy nie, musimy wierzyć w anioła stróża, tudzież inne anioły, wierzyć w diabły, w ich ciągłe czyhanie na nas, w przemianę chleba w ciało Chrystusa, wina w krew, w Jego zmartwychwstanie i wniebowstąpienie, cudowne poczęcie, wskrzeszenie Łazarza, cudowne uzdrowienie najróżniejszych ludzi, kuszeniu Jezusa przez Szatana i wszystko to, co napisali apostołowie i prorocy.

Nie ma czegoś takiego, jak nowoczesny katolik.

Jest katolik i tyle. A że jeden wierzy w obroty ciał niebieskich a drugi w wielkiego żółwia, dźwigającego na grzbiecie ziemię, to już całkiem inna bajka.

To wykoncypowawszy, Łukasz zamknął wielką Księgę z zasadami praw naturalnych, potem otworzył drugą z podstawami praw przyrody i spokojnie zaczął ją studiować, wcale nie lękając się tego, co powie ksiądz proboszcz, zawsze wielce niezadowolony, kiedy jego parafianie brali się do mocowania ze współczesnością.


Bajka 53 o tym jak Król utracił Stolicę, wybierając się z Wojskim na grzyby – spisana przez Wieszcza Adama, Andrzej Talarka i Kota Horacego


W naszej wyśnionej, bajkowej krainie Domlandii, która na owe czasy – czyli czasy, w których istniała – była przykładem państwa demokratycznego i demokratycznie rządzonego, nic nie było proste.
Już nawet to, że jej obywatele takiego pojęcia jak demokracja nie znali – a jak nawet słyszeli, to kojarzyli z czymś zupełnie innym niż chciał jego twórca, Grek Klajsternes , wywodząc z jego nazwiska, że służy ona do klajstrowania dziur i pęknięć, na co dzień powstających w ruchliwym społeczeństwie, tak, by jako całość trzymało się w kupie i nie rozleciało na drobne kawałki – świadczyć mogło o skomplikowaniu spraw i działań, jakie musiał na co dzień podejmować król Ambroży, bo to społeczeństwo w całości utrzymać.
Zresztą już sam fakt istnienia instytucji króla, który przecież mógł wszystko, kiedy inni mogli mało lub wcale, przeczył – wydawać by się mogło – podniesionemu powyżej faktowi.
A jednak działało, tak jak na co dzień działał targ w stolicy Domlandii, na którym wieśniacy w jedną stronę, a mieszczanie w drugą stymulowali przepływ towarów i pieniędzy, by stawać się bogatszymi a ich kobiety ładniej przystrojonymi.
Zresztą sam targ, zwany nie wiedzieć czego Agorą, okazać się miał pierwszą demokratyczną instytucją Domlandii – jeśli o kawałku płaskiego pola z naprędce skleconymi z byle czego daszkami, można mówić prawie jak o pałacu – w której realizowano bezwiednie dwa najważniejsze dla ludu prawa demokratyczne: krytykę rządzących i krytykę kościelnych.
Jak to się wtedy mówiło, wszyscy mieli tam gęby zrobione na cholewy, więc nie musieli się ograniczać w gadkach i połajankach, których nie szczędzili ani panom, ani biskupom, ani rycerzom, oszczędzając jedynie króla, o którym się mówiło, że ma boskie pochodzenie.
A lud jaki był od zawsze antykościelny, to był, ale jakby mu kto ruszył Boga, to by się zdenerwował i rewolucja gotowa.
Tak więc nikomu nie mogło przeszkadzać, że król wszystko może, bo przecież Bóg też wszystko może, więc w demokracji król nie wadził. I nawet właściciel targowiska, niedowiarek, był podobnego zdania i nie pozwalał ludziom krytykować jaśnie panującego.
A przy Jaśnie Panującym krytyki próbowali unikać jego słudzy, licznie rozplenieni wokół tronu, nie przymierzając jak chwasty, w tym także Ochmistrzyni Królowej Pani, jedyna kobieta w gronie króla, zaufana, mająca dostęp do jego ucha, odpowiedzialna w Domlandii za królewskie komnaty a i za samą stolicę Domlandii także.
I tak się to toczyło z dnia na dzień, ani lepiej, ani gorzej, ot tak jak w innych krajach, do których jeszcze nie zapukała bajkowa bieda, zwana Krisis.
Ta Krisis była kimś mitycznym, tajemniczym i strasznym, równa rodowodem bardziej znanej Domlandczykom Królowej Śniegu, albo czarownicy z piernikowej chałupy, albo złej macosze królewny Śnieżki, tej od lustereczka, czy wielu innych, okropnych postaci, których tu nie chce się nam wymieniać. Na dodatek nikt jej nigdy w Domlandii nie widział.
No i tak się splatało to życie w królestwie w jedno z wielu działań i postaw, jak lina z konopi pleciona przez powroźnika, jak koszyk wyplatany z wikliny przez koszykarza, albo wełniana nić przędzona na kołowrotku przez prządkę.
Dzień płynął za dniem, kupiecka karawana jechała za karawaną, rycerzom z lenistwa urosły brzuchy, a babom nie chciało się rodzić, tak im było w nowych strojach dobrze i pięknie.
I pewnie trwałoby tak do sądnego dnia, gdyby nie to, że pewnego słotnego wieczora, kiedy wszyscy usypiali w domach z nudów, zapukała do miejskiej bramy stara kobieta.
Strażnik, który akurat przewracał się na drugi bok i śnił o pieczonej kaczce, nie miał zamiaru pofatygować się do korby, by spuścić most, więc starucha marzła w krzakach aż do rana i z każdą poranną godziną rosła jej niechęć do tego miasta.
Rankiem w tłumie przekupniów spieszących na Agorę, zupełnie nie rzucając się w oczy, weszła do miasta. I została. I zaczęło się źle.
No może nie od razu. Powoli.
Najpierw odjęło mleko krowom. Fakt, że już od dawna nikomu nie chciało się ich doić, bo nabiał sprowadzano taniej z Finlandii, ale fakt był faktem. Odjęło.
Potem kury przestały zanosić jaja o dwóch żółtkach, poprzestając na jednym, a potem wcale nie znosiły. Kobiety zaczęły mieć coraz gorszą cerę, a mężowie coraz mniej wigoru.
Wreszcie przyszła susza i ceny winogron i cytrusów poszybowały wysoko jak wydmuchane z wulkanu Etna.
Kiedy zaczęto dociekać i wypytywać, co zacz, strażnik przypomniał sobie tę starą babę. Wszyscy, jak na komendę wykrzyknęli: przyszła Krisis. I padł blady strach na wszystkich mieszkańców Domlandii.
Król wezwał na naradę cała Królewską Radę, którą wzywał rzadko, bo była sumarycznie i wynikowo głupia głupotą jej członków i rzadko była w takim stanie umysłowym, by zbiorowym wysiłkiem wydać z siebie coś mającego sens.
Na dodatek była podzielona wyraźniej niż całe społeczeństwo Domlandii, które to przedstawiało sobą cały wachlarz poglądów, kiedy Rada była podzielona dokładnie na dwie połowy, różne jak awers i rewers, jak dzień i noc, jak dobro i zło.. no może nie jak dobro i zło, bo w tej dziedzinie to obie połówki rady mniej się różniły.
Tego dnia na wezwanie Króla Członkowie Rady przybiegli w te pędy do Sali tronowej i – popychając się i podkładając sobie nogi – usiłowali zająć miejsca jak najbliżej tronu. Siłą rzeczy nie wszystkim się to udało i to wcale nie z powodu przejęcia się ewangelicznymi naukami o zajmowaniu miejsc ostatnich.
Po prawej stronie Sali Tronowej miejsca zajmowali przedstawiciele stanu niższego, czyli ludu, choć o ludzie mieli blade pojęcie. Naród zwał ich zwani Gęgaczami. Mówili o sobie, że kiedyś, kiedy wróg stał u bram, uratowali Domlandię, co nie było pełną prawdą. Bo prawdą było, że kiedy długo w noc rozważali o wyższości Gęgaczy nad Krętaczami, gęsto przepijając piwem, a jeden z Gęgaczy wyszedł na mur miejski, by nadmiarem piwa podzielić się z fosą, pech chciał, że nasikał na głowy Anibali, skradających się w ciemnościach, by z zaskoczenia zdobyć miasto i wypalił im oczy. Za swój bohaterski czyn pradziad Króla Ambrożego udekorował go potem orderem świętego Floriana, patrona sikaczy. I od tamtej pory leją wodę i leją.
Po lewej stronie Sali Tronowej miejsca brali przedstawiciele nowej szlachty i arystokracji domlandzkiej, wielkiego domlandzkliego biznesu i cała plejada ludzi budżetowych, czyli będących na utrzymaniu Jaśnie Panującego, a tak naprawdę na utrzymaniu tej części Domlandii, która płaciła podatki.
Pokrętność zarówno ich rodowodów jak i dróg dojścia do posiadanych pieniędzy, a także ich codziennych działań sprawiała, że ulica nazywała ich Krętaczami.
Król Ambroży świadomie utrzymywał równy dystans do obu części Sali Tronowej, co nie było trudne, jako że siedział w jej środku, w równym oddaleniu od pierwszych rzędów, a na dodatek patrzył przed siebie, ani w lewo, ani w prawo, jak koń, któremu założono na oczy klapki.
Było to potrzebne dla sprawnego rządzenia – być ponad. Dobry władca jest ponad nawet wtedy, gdy siedzi na niskim tronie. A Król Ambroży był dobrym władcą.
Tak więc Król Ambroży był ponad. Ponad prawą i lewą część Sali Tronowej, ponad Gęgaczy i Krętaczy, ponad ich sprawy i sprawki, małe i duże interesy, kłótnie i układy. Przychodziło mu to o tyle łatwiej, że ani jednych ani drugich nie darzył jakimś większym zaufaniem.
Tegoż dnia, z powodu racji której nie trzeba było udowadniać, rada Królewska zebrała się wyjątkowo licznie i wyjątkowo punktualnie, co nie było regułą, pomimo wynalezienia przez Kronosa zegara, co opisano w kronice Domlandii w rozdziale „O zegarach, które zabrały ludziom czas”.
Członkowie Rady, poruszeni wieścią o Krisis, która zamieszkała w murach Domlandii, nie pytając ich o pozwolenie, ani nawet o zdanie, wymieniali nerwowo informacje, oczekując na wejście Króla.
Król wszedł dokładnie w południe, dostojnie usiadł na tronie, stając się – z racji naciągającego niewiadomego – jeszcze bardziej ponad, niż był zazwyczaj.
Nie patrzył jednak jak portret wszędzie czyli nigdzie, ale najpierw spojrzał na prawą stronę Sali, potem na lewą i na końcu, kiedy wszystkich pod jego ciężkim wzrokiem aż wbiło w fotele, dostojnie rzekł:
No to stało się to, czegośmy od dawna się spodziewali. Mamy Krisis w naszych murach. Radźcie panowie, jak się jej pozbyć!
Wśród panów zapanowała mała konsternacja. Jak to tak? Zawsze Król wiedział, co powiedzieć i czynić, a teraz nas pyta? Tak się nie godzi. W końcu on tu najwięcej zarabia! Niech da radę, co robić. Ale nie dał. Trzeba było ruszyć głową.
Może zrobimy obławę z nagonką? – przytomnie zaczął jako pierwszy Podkomorzy. Postawi się na końcu każdej ulicy myśliwego z fuzyją, a naganiacze będą wyganiały Krisis z domów.
E tam, do baby zza węgła będziesz strzelał? Przecież ksiądz dobrodziej ci rozgrzeszenia nie da – zakpił hetman wielki koronny, który o strzelaniu niejedno wiedział. Ja bym raczej widział, co by ją w pole wywabić i tam otwartą bitwę z nią przyjąć. Ha – sapnął i dumnie potoczył wzrokiem dookoła. Ale usłyszał tylko śmiech podczaszego wielkiego koronnego, który na odmianę proponował dosypanie cykuty do wina, którym on Krisis napoi. A potem ci się odda – zakpił wielki koronny stolnik, który raczej widział by dodanie trucizny do chleba naszego powszedniego, ale i ten pomysł nie zyskał akceptacji. Potem kolejno głos zabierali łożniczy proponujący załatwić sprawę w łożnicy, szambelan nie mający żadnego pomysłu , prywatny sekretarz króla, kaznodzieja nadworny, podskarbi koronny, szafarz, śpiżarny, piwniczy, woźniczy, pułkownik rot dworskich, kapitan gwardii królewskiej, ochmistrz i na koniec jedyna w tym towarzystwie kobieta, Ochmistrzyni Królowej Pani, czyli wszyscy pociotkowie i pomiotkowie Jego Wysokości, wsadzeni na te stanowiska nie ze względu na umysłowe przewagi ale ze względu na pochodzenie.
Zapanował impas i czuć było nadchodzącą burzę. Szczególnie wyraźnie było ją widać na obliczu Najjaśniejszego, które gwałtownie ciemniało, a z oczy zaczynały sypać się pioruny.
Na takie dictum wystąpił przed szereg niepozorny człeczyna, niejaki Wojski Hreczeha – który musiał być podłej postury, bo panowie szlachta powierzali mu swoje żony i dziatki jak się wyprawiali na wojny, i bardzo dbali o to, by im tych dziatek niespodzianie nie przybyło – i tak do Najjaśniejszego Pana rzekł: Najjaśniejszy Panie. A może by tak na grzyby?
Na jakie grzyby, do cholery – wykrztusiło z siebie Najjaśniejsze Oblicze. No, na zwykłe. Na borowiki, maślaczki, kozaczki. No i na kanie. Wezwiemy całe społeczeństwo Domlandii na grzyby w najbliższą niedzielę. Wszyscy do lasu. Co do jednego. I jestem pewny, że Krisis także wyjdzie za nami z miasta. A jak wyjdzie, to może zabłądzi w lesie albo ją w tym lesie pojmiemy. A poznamy ją przy zbieraniu kani. Bo ta pani nie rozróżnia kani od muchomora sromotnikowego – tu jego oblicze zarumieniło się niespodzianie, bo zawsze mu się ten grzyb kojarzył z częścią ciała kobiecego, która była mu zazwyczaj niedostępna – i po tym ją poznamy i złapiemy. A może nawet się tą kanią otruje? – dodał tajemniczo.
A z owadów to nawet biedronki nie poznaje – dodał nie stąd ni z owąd na zakończenie.
Z braku lepszych rad, a przy powszechnej konfuzji, król zgodził się na grzybobranie. Tylko myślcie dalej intensywnie, Panowie – rzekł na odchodne. No i myśleli.
Gęgacze myśleli, co zrobić by nie dać się ograć Krętaczom, ci z kolei kombinowali, jak Gęgaczy wygęgać z tych licznych stanowisk, które przez swoją uległość zajęli i z których im szkodzili. I schylali się jedni do drugich, i prawili słowa niesłyszane, i machali rękami, stawali w dziwnych pozach i jeszcze dziwniejszych chodzili od lewej do prawej strony Sali.
Królewski kot Horacy, który snuł się blisko podłogi i miał zupełnie inny punkt widzenia, zanotował w pamięci a potem opisał taki obraz ich zmagań.
W wielkiej Sali tronowej, gdzie stanowią prawo,
Gdzie posadzki kobiercem kryte jak murawą,
Między stoły i szafy z białych pniów brzozowych
Czynione, pod namiotem sztandarów bojowych
„Snuło się mnóstwo kształtów, których dziwne ruchy,
Niby tańce, i dziwny ubiór: istne duchy
Błądzące po księżycu. Tamci w czarnych, ciasnych,
Ci w długich, rozpuszczonych szatach, jak śnieg jasnych;
230 Tamten pod kapeluszem jak obręcz szerokim,
Ten z gołą głową; inni, jak gdyby obłokiem
Obwiani, idąc, na wiatr puszczają zasłony,
Ciągnące się za głową jak komet ogony.
Każdy w innej postawie: ten przyrósł do ziemi,
Tylko oczyma kręci na dół spuszczonemi;
Ów patrząc wprost przed siebie, niby senny kroczy
Jak po linie, ni w prawo, ni w lewo nie zboczy;
Wszyscy zaś ciągle w różne schylają się strony
Aż do ziemi, jak gdyby wybijać pokłony.
240 Jeżeli się przybliżą albo się spotkają,
Ani mówią do siebie, ani się witają,
Głęboko zadumani, w sobie pogrążeni.
Jużem widział w nich obraz elizejskich cieni,
Które chociaż boleściom, troskom niedostępne,
Błąkają się spokojne, ciche, lecz posępne”.
Tak Krętacze radzili jak zmylić Gęgaczy
Tak Gęgacze kręcili, jak skręcić Krętaczy,
Zanim w leśnych ostępach pod królewską fizys
Wymyśleć będą mieli receptę na Krisis.
Pozycje chcieli lepsze zająć zanim stanie
Rozkaz, że wszyscy muszą iść na grzybobranie.
Wtem krzyknął Król do wszystkich: na grzyby Panowie,
I nich wam się nie kręci po Krętaczej głowie
Idea jakaś brudna, by zniszczyć Gęgaczy,
A każdy Gęgacz niechaj sobie wytłumaczy,
Że nie Krętacz dziś wrogiem, lecz ohydna Krisis
I niechaj wasze mózgi zapłodni dziś Izys
By rodziły idee Krizisoodporne,
piękne dla ludzi oczu, łagodne i zborne.
Się zaczęło. Jak ogar prędki za ogarem,
Tak panowie w las poszli, prowadzeni czarem
Jakimś lub słowem ważnym, które nie wybrzmiało,
Bo się jeszcze wśród grzybów znaleźć nie umiało.
Każdy nerwowo patrzył za siebie, przed siebie.
Pod krzaki i pod drzewa, pod kamień, po niebie,
Wyszukując i grzybów, i Krisis facjaty,
Wierząc, że kto ją znajdzie, to będzie bogaty.
Pół królestwa za konia – nie to nie ta bajka –
Ale na pewno jakaś funkcja – złotodajka
Spadnie od Króla, bo jest hojny dla sług grona,
Szczególnie kiedy spada mu z głowy korona
Z impetem więc ruszyli, odkładając swary,
Radośni niby dzieci idąc na wagary.
„Któż by zgadnął, że owi, tak bardzo ruchomi,
Owi milczący ludzie – są nasi znajomi?”
Królewscy słudzy z obrad nie zjadłszy śniadania,
Wyszli na tajemniczy obrzęd grzybobrania.
Jako ludzie rozsądni umieli miarkować,
Że nie o grzyby chodzi, lecz by Krisis schować,
W ostępach leśnych zamknąć, by nie miała czasu
Działać, dlatego z Królem ruszyli do lasu.
„Wzięli postawy tudzież ubiory odmienne:
Służące do przechadzki opończe płócienne,
Którymi osłaniają po wierzchu kontusze,
A na głowy słomiane wdziali kapelusze,
Stąd biali wyglądają jak czyśccowe dusze”.
Lub dusze potępione. W stolicy, jak tuszę,
Mówią tak i o Radcach, i o Ochmistrzyni,
Która Króla uwiodła i co chce z nim czyni.
A razem nic dobrego dla swego królestwa
Nie zrobili, swojego strzegąc tu jestestwa.
„Grzybów w bród było: młodsi biorą krasnolice,
Tyle w pieśniach litewskich sławione lisice”,
Które cnotę umiały zachować w tych czasach,
Chociaż to nic wielkiego, gdy się mieszka w lasach.
Panienki za wysmukłym gonią borowikiem ,
Którego pieśń nazywa grzybów półkownikiem.
270 Wszyscy dybią rydzyka; ten wzrostem skromniejszy
Mniej ceniony w stolicy, za to najsmaczniejszy.
Kto go na rożen weźmie i w ogniu usmaży,
Ten już na wszystko potem w życiu się odważy.
Lecz jedna starsza pani, już jesiennej pory,
Zbierała zamiast kani piękne muchomory,
Sromotniki dorodne. Wojski obserwował,
Nic nie mówił, a z tyłu wielką siatkę chował.
I kiedy był dość blisko, by zacząć rozmowę,
Zarzucił starszej pani tę siatkę na głowę.
Mam Krisis – krzyknął głośno. Wszystkim się zdawało,
Że problem ich się skończył, bo tak echo grało.
I roznosiło rwetes od lasa do sasa,
Że Krisis jest złapana w podstołecznych lasach,
I że koniec kłopotów dla Króla i dworzan,
Nastał. Wtedy nad niebo krwawa wzeszła zorza,
Gdzieś od stolicy strony. Jak się okazało
Lud, gdy wolny od dworzan, począł sobie śmiało
I spalił kukły wszystkich łącznie z Panem Królem,
Oraz Podkomorzyną. Przepełniony bólem
Król zbyt późno zrozumiał, że nie grzybobranie
Ale reformy mogły przynieść rozwiązanie
Krisis tu obecności. Spojrzał dookoła -
Szumi las – skonstatował. Szumi las i szkoła?
Wieszcza mi się zachciało! Można by w kanonie
Dawno umieścić Fredrę albo białe słonie.
Król więc odwrót zarządził. Wciąż im się zdawało,
Że to Wojski gra jeszcze, a to echo grało.
Horacy, który kręcił się pomiędzy koszami na grzyby, mrucząc powyższe wersy, skończył i wskoczył do jednego z nich, żeby podróż do domu odbyć na nie swoich nogach. Wojski zaszył się w leśnym ostępie, unikając smutnego losu doradcy, który dał złą radę, a Podkomorzyna wykupiła sobie bilet na wieczorny dyliżans, korzystając ze zniżki, którą sama wprowadziła i odjechała w siną dal. Wszyscy inni wracali ze spuszczonymi w smutku głowami, mrucząc pieśń zwycięstwa, która akurat wracała na tarczy.

środa, 11 grudnia 2019

Bajka 29 - o zegarach, które zabrały ludziom czas

W czasach, w których przyszło żyć bohaterom naszych bajek, wiele rzeczy i spraw wyglądało inaczej niż dzisiaj, nawet jeśli nosiły nazwy dokładnie tak samo brzmiące.
Tak było z czymś, co i wtedy, i dzisiaj nazywamy czasem. Gdy Domlandią rządził król Ambroży, czas oczywiście płynął tak samo, jak to się działo od stuleci. Po nocy nastawał ranek, potem południe, potem wieczór i znowu noc. Po wiośnie przychodziło lato, po nim jesień, potem zima i znowu wiosna. Tak było od zawsze i nikogo to nie dziwiło. Jednak czas w tamtych latach nie miał godzin ani minut, a już tym bardziej sekund.
O tym, co kiedy ma nastąpić, decydował król Ambroży, i to także było dla wszystkich oczywiste. Kiedy powiedział, że nazajutrz rankiem śniadanie będzie cztery pacierze po wschodzie słońca, służba wstawała, gdy było jeszcze ciemno, a jak tylko słońce wyszło zza horyzontu, zaczynało się odmawianie pacierzy i gdy kończono czwarty pacierz, śniadanie stało na stole. Często jednak przy stole nie było króla, który akurat mówił pacierze dłuższe niż zazwyczaj, bo poprzedniego dnia dużo nagrzeszył, i wszyscy czekali, aż przyjdzie właściwa pora – cztery pacierze królewskie po wschodzie słońca.
Podobnie było z audiencjami. Król wyznaczał je na południe, co wcale nie oznaczało kierunku geograficznego, lecz po prostu środek dnia, czyli moment, w którym słońce jest najwyżej na niebie. Ale i ten czas był względny, bo to, czy słońce jest najwyżej, zależało od uznania Króla, i często dworzanie czekali jeszcze z dziesięć pacierzy, aż nastąpiło to właściwe, królewskie południe. Właściwe, czyli uznane przez Króla. Mogło to wszystko wyglądać skomplikowanie, ale ludzie w tamtych czasach mieli się bardzo dobrze, można nawet powiedzieć, że byli z takim mało dokładnym czasem wyjątkowo szczęśliwi.
Król Ambroży był mądrym władcą. Jak każdy mądry władca popierał rozwój nauki i wynalazców. Jeden z nich, niejaki Kronos, mieszkał w północnej wieży królewskiego zamku. Rzadko zaglądało tam słońce, więc Kronos był z usposobienia ponurakiem. Uczył dzieci królewskie astronomii, ale nie można było o nim powiedzieć, że chodził z głową w chmurach. Przeciwnie, był niesłychanie dokładny, wręcz pedantyczny. Gdy umówił się z dziećmi na spotkanie dwadzieścia cztery i pół klepsydry po południu, musiały być w wieży dokładnie w momencie, gdy piasek odwróconej po raz dwudziesty piąty klepsydry przesypał się w połowie. Oczywiście dzieci nie było nigdy na czas, co go bardzo złościło i stawał się jeszcze bardziej ponury. Niesamowite wynalazki Kronosa, potrzebne w królestwie Domlandii, sprawiały, że król przymykał oczy na jego dziwne pomysły. Uszło mu na sucho nawet twierdzenie, że Ziemia kręci się dookoła Słońca. „Ot, zgłupiał, siedząc w tej wieży” – pomyśleli wszyscy i zostawili go w spokoju.
Pewnego dnia, gdy wszyscy czekali na południową audiencję, spóźnioną już o cztery pełne klepsydry, na salę wszedł Kronos, niosąc dziwne urządzenie. Stanął cicho w kącie i czekał.
Król Ambroży wszedł jak zwykle w pełni majestatu, usiadł na tronie i powiedział:
– Witam wszystkich na południowej audiencji.
Wtedy zobaczył Kronosa, który na audiencjach był rzadkim gościem, bo przyszedł dopiero drugi raz. Zdziwiony Król zapytał:
– A ty co tu robisz? I co to za machinę trzymasz pod pachą?
Kronos, wyrwany tak niespodzianie z kąta, wyszedł speszony na środek i powiedział:
– Najjaśniejszy Panie! Chciałem Ci oznajmić, że dokonałem największego wynalazku od początku świata. Odkryłem to, co było do tej pory zakryte. Odkryłem, że czas można dzielić na godziny, minuty i sekundy. Że dzień to aż 24 godziny, czyli 1440 minut, czyli 86 400 sekund. A urządzenie, które trzymam, nazywa się zegarem i mierzy czas. Mierzy, bo liczy, ile godzin, minut i sekund upłynęło. Na przykład od początku naszej rozmowy upłynęło pięć minut i dwanaście sekund.
Król Ambroży uniósł brwi.
– Tak? No to powiedz, ile godzin upłynęło od mojego narodzenia 48 lat temu, bo dziś mam, jak pewnie wiesz, urodziny?
– 420 480 godzin – wystękał Kronos, który akurat o urodzinach królewskich zapomniał.
– Aż tyle? – zdziwił się król. – A to zaskoczę mojego ojca. Mówisz więc, że podzieliłeś czas na godziny i że wynalazłeś zegar. A do czego nam się to wszystko przyda? Do tej pory tego nie mieliśmy i było nam dobrze.
– Najjaśniejszy Panie – wydukał Kronos. – Będziesz zawsze dokładny i punktualny. Król powinien dawać przykład poddanym i gdy nadejdzie południe, które teraz będzie się nazywać godziną dwunastą, to winien przyjść na audiencję. Niech poddani biorą z Króla przykład. Teraz już nikt nie powie, że trzeba kończyć pracę, bo słońce zachodzi. Każdy ma przepracować dziesięć godzin i ani minuty krócej. Wiesz, Królu, że gdy wzrośnie wydajność, napęcznieje twój skarbiec?
Ten przykład przekonał Króla, który rzekł:
– Niech się więc stanie, jak mówisz. Od jutra wszyscy mają się posługiwać zegarami.
Nie wiedział biedny Król, co czyni. Zaraz rano zaspał na śniadanie, które miało być o ósmej. Potem spóźnił się na audiencję o dwunastej, a wieczorem nie mógł doczekać do dwudziestej drugiej, kiedy gaszono światła.
Oj, zaczęło się dziać w Królestwie, zaczęło.
Dawny porządek rzeczy, kiedy nikomu się nie spieszyło i kiedy każdy miał czas, zastąpił nowy porządek, w którym każdy się spieszył i nikt nie miał czasu. Nie miał czasu, chociaż miał zegar. A może właśnie dlatego? Ludzie nie do końca wiedzieli, co się dzieje, jaka jest przyczyna ich ciągłego pospiechu. Przecież nic się nie zmieniło. Domy były te same, pola te same, to samo Słońce i Księżyc, te same pory roku. Wszystko to samo. No, może jednak nie wszystko. Dnie były jakieś inne, zwymiarowane, okrojone, wtłoczone w ramy, jak obrazki.
Królewskie dzieci, jeszcze małe, początkowo nie odczuły tej czasowej rewolucji. Nadal mierzyły czas swoich zabaw dniami i nocami. Jednak wraz z większą liczbą obowiązków i wizyt u Kronosa ich czas stawał się coraz dokładniejszy, coraz dokładniej odmierzany, tak jakby wydzielał go niesłychany skąpiec. Co prawda czas dzieci płynął znacznie wolniej niż czas dorosłych. Ciągle nie mogły się doczekać wakacji, nie mogły się doczekać, kiedy będą pełnoletnie, kiedy będą samodzielne. Jednak z wchodzeniem w wiek dorosły czas przyspieszał. Dzień za dniem pędził jak zwariowany, godzina za godziną. Obowiązków było coraz więcej, a czasu coraz mniej.
Wieczorami Król Ambroży, zamknięty w sypialni, bezsilnie zaciskał pięści, żałując, że posłuchał rady Kronosa. Nawet chciał mu odebrać Order Rozwagi i obniżyć pensję, ale Kronosa nikt nie mógł znaleźć. Wyniósł się on bowiem po cichu z Królestwa.
Zegary stały na każdej wieży kościelnej, w każdym urzędzie, w każdym domu. Kiedyś rozkazywał Król Ambroży, on ustalał, co dobre i złe i która jest godzina, a teraz wszyscy słuchali zegarów. Gdy wybiły szóstą, zrywali się z łóżek, wybiły siódmą – zaczynali pracę, wybiły piętnastą – kończyli pracę. Zegary mówiły, kiedy mieli iść spać, kiedy mieli się kochać, kiedy jeść, kiedy mówić, kiedy się bawić. Po pewnym czasie zegary zaczęły mówić, z kim się spotykać, komu nie mówić „dzień dobry”, kogo omijać. Doradzały, co czytać i jak gotować. Wahały się jedynie, czy mogą decydować, komu wypowiedzieć wojnę. To wahanie nie trwałoby jednak długo…
Wszyscy biegali jak zwariowani, kręcili się jak w ukropie, przestali się uśmiechać, mówić do siebie, przestali kochać. Nikt nie miał na nic czasu. Cały czas zabierały zegary, które ten czas miały jedynie odmierzać.
Okropny wynalazek Kronosa mógł zniszczyć Domlandię.
Łukasz w całej tej sytuacji wykazywał najwięcej rozsądku. Od samego początku był sceptycznie nastawiony do nowego wynalazku. Jednak gdy stało się to, co się stało, zapakował jedzenie do plecaka i wbrew rytmowi odmierzanemu przez kościelny zegar poszedł powoli, piechotą na wieś, odwiedzić Dziadka, Króla Eryka.
Zastał go karmiącego kota. Łukasz rozejrzał się z niepokojem dookoła.
– Szukasz czegoś? – zapytał Dziadek.
– Sprawdzam, czy masz zegar – odpowiedział Łukasz.
– A, ten nowy wynalazek – roześmiał się Król Eryk. – Nie, nie mam i nie będę miał. Jestem już za stary na takie wynalazki. Starym ludziom nie jest potrzebny dokładny czas, starzy ludzie są jak dzieci, żyją dniami, a nie godzinami. Ja już nic nie muszę. Sam mogę zdecydować, kiedy jest ranek, a kiedy południe, kiedy jem, a kiedy śpię. Czas jest moim przyjacielem, on dla mnie prawie nie płynie. Zresztą bliski jest już czas, gdy się wreszcie zatrzyma.
– No dobrze, Dziadku – rzekł Łukasz. – Ty sobie poradziłeś. Ale wszyscy inni cierpią. Pamiętam jeszcze, jak fajnie było bez terroru zegarów. Teraz można zwariować. Poradź Ojcu, by je wyrzucił na śmietnik. Może znowu wszystko będzie jak dawniej, powolne i radosne?
– Obawiam się, że nie mogę tego zrobić – rzekł Dziadek. – Czasu nie da się cofnąć. Tyle już godzin upłynęło. Ale dam Ci radę. Nie poddawaj się dyktaturze zegarów. Żyj między czasem, synkopuj albo swinguj, a czasem po prostu zafałszuj czas. Coś zgrzytnie, zatnie się na chwilę i przez ten moment doznasz wyciszenia, olśnienia, odlotu po to, co trzeba przynosić co jakiś czas na ten czasowy świat, by nie zwariować. Ja, gdy już przejdę do świata, w którym nie ma czasu, będę Ci przez sen przesyłał takie pozaczasowe podarunki. Obiecuję. A teraz już idź. Tylko nie daj się owładnąć zegarom. I pomóż Ojcu, bo pewnie nie jest mu lekko. Te wszystkie zegary królestwa biją mu w głowie. Co godzinę. I zabierają czas, coraz więcej czasu. Nie dopuść, by go zostało naprawdę niewiele. Nie walcz z zegarami, bo nie wygrasz, walcz z ludźmi. Uświadamiaj im, że pomiędzy każdą sekundą jest taki moment, gdy czasu nie ma, taki moment, gdy jedna sekunda minęła, a druga się jeszcze nie zaczęła. I wtedy można uciec od czasu. Na krótko, ale jak te krótkie chwile zsumować, to wychodzi prawie całe życie. I niczego żaden zegar z tego życia „pomiędzy” nie zabierze.
„Dobrze jest posłuchać dziadka” – pomyślał Łukasz.
W Domlandii znacząco się polepszyło. Znowu zaczęli po niej chodzić uśmiechnięci ludzie, zaczęli rozmawiać ze sobą, kochać, a nawet mieć czas. Prawie na wszystko.

poniedziałek, 9 grudnia 2019

BAJKA 29 - O ZEGARACH, KTÓRE ZABRAŁY LUDZIOM CZAS


W czasach, w których przyszło żyć bohaterom naszych bajek, wiele rzeczy i spraw wyglądało inaczej niż dzisiaj, nawet jeśli nosiły nazwy dokładnie tak samo brzmiące.
Tak było z czymś, co i wtedy, i dzisiaj nazywamy czasem. Gdy Domlandią rządził król Ambroży, czas oczywiście płynął tak samo, jak to się działo od stuleci. Po nocy nastawał ranek, potem południe, potem wieczór i znowu noc. Po wiośnie przychodziło lato, po nim jesień, potem zima i znowu wiosna. Tak było od zawsze i nikogo to nie dziwiło. Jednak czas w tamtych latach nie miał godzin ani minut, a już tym bardziej sekund.
O tym, co kiedy ma nastąpić, decydował król Ambroży, i to także było dla wszystkich oczywiste. Kiedy powiedział, że nazajutrz rankiem śniadanie będzie cztery pacierze po wschodzie słońca, służba wstawała, gdy było jeszcze ciemno, a jak tylko słońce wyszło zza horyzontu, zaczynało się odmawianie pacierzy i gdy kończono czwarty pacierz, śniadanie stało na stole. Często jednak przy stole nie było króla, który akurat mówił pacierze dłuższe niż zazwyczaj, bo poprzedniego dnia dużo nagrzeszył, i wszyscy czekali, aż przyjdzie właściwa pora – cztery pacierze królewskie po wschodzie słońca.
Podobnie było z audiencjami. Król wyznaczał je na południe, co wcale nie oznaczało kierunku geograficznego, lecz po prostu środek dnia, czyli moment, w którym słońce jest najwyżej na niebie. Ale i ten czas był względny, bo to, czy słońce jest najwyżej, zależało od uznania Króla, i często dworzanie czekali jeszcze z dziesięć pacierzy, aż nastąpiło to właściwe, królewskie południe. Właściwe, czyli uznane przez Króla. Mogło to wszystko wyglądać skomplikowanie, ale ludzie w tamtych czasach mieli się bardzo dobrze, można nawet powiedzieć, że byli z takim mało dokładnym czasem wyjątkowo szczęśliwi.
Król Ambroży był mądrym władcą. Jak każdy mądry władca popierał rozwój nauki i wynalazców. Jeden z nich, niejaki Kronos, mieszkał w północnej wieży królewskiego zamku. Rzadko zaglądało tam słońce, więc Kronos był z usposobienia ponurakiem. Uczył dzieci królewskie astronomii, ale nie można było o nim powiedzieć, że chodził z głową w chmurach. Przeciwnie, był niesłychanie dokładny, wręcz pedantyczny. Gdy umówił się z dziećmi na spotkanie dwadzieścia cztery i pół klepsydry po południu, musiały być w wieży dokładnie w momencie, gdy piasek odwróconej po raz dwudziesty piąty klepsydry przesypał się w połowie. Oczywiście dzieci nie było nigdy na czas, co go bardzo złościło i stawał się jeszcze bardziej ponury. Niesamowite wynalazki Kronosa, potrzebne w królestwie Domlandii, sprawiały, że król przymykał oczy na jego dziwne pomysły. Uszło mu na sucho nawet twierdzenie, że Ziemia kręci się dookoła Słońca. „Ot, zgłupiał, siedząc w tej wieży” – pomyśleli wszyscy i zostawili go w spokoju.
Pewnego dnia, gdy wszyscy czekali na południową audiencję, spóźnioną już o cztery pełne klepsydry, na salę wszedł Kronos, niosąc dziwne urządzenie. Stanął cicho w kącie i czekał.
Król Ambroży wszedł jak zwykle w pełni majestatu, usiadł na tronie i powiedział:
– Witam wszystkich na południowej audiencji.
Wtedy zobaczył Kronosa, który na audiencjach był rzadkim gościem, bo przyszedł dopiero drugi raz. Zdziwiony Król zapytał:
– A ty co tu robisz? I co to za machinę trzymasz pod pachą?
Kronos, wyrwany tak niespodzianie z kąta, wyszedł speszony na środek i powiedział:
– Najjaśniejszy Panie! Chciałem Ci oznajmić, że dokonałem największego wynalazku od początku świata. Odkryłem to, co było do tej pory zakryte. Odkryłem, że czas można dzielić na godziny, minuty i sekundy. Że dzień to aż 24 godziny, czyli 1440 minut, czyli 86 400 sekund. A urządzenie, które trzymam, nazywa się zegarem i mierzy czas. Mierzy, bo liczy, ile godzin, minut i sekund upłynęło. Na przykład od początku naszej rozmowy upłynęło pięć minut i dwanaście sekund.
Król Ambroży uniósł brwi.
– Tak? No to powiedz, ile godzin upłynęło od mojego narodzenia 48 lat temu, bo dziś mam, jak pewnie wiesz, urodziny?
– 420 480 godzin – wystękał Kronos, który akurat o urodzinach królewskich zapomniał.
– Aż tyle? – zdziwił się król. – A to zaskoczę mojego ojca. Mówisz więc, że podzieliłeś czas na godziny i że wynalazłeś zegar. A do czego nam się to wszystko przyda? Do tej pory tego nie mieliśmy i było nam dobrze.
– Najjaśniejszy Panie – wydukał Kronos. – Będziesz zawsze dokładny i punktualny. Król powinien dawać przykład poddanym i gdy nadejdzie południe, które teraz będzie się nazywać godziną dwunastą, to winien przyjść na audiencję. Niech poddani biorą z Króla przykład. Teraz już nikt nie powie, że trzeba kończyć pracę, bo słońce zachodzi. Każdy ma przepracować dziesięć godzin i ani minuty krócej. Wiesz, Królu, że gdy wzrośnie wydajność, napęcznieje twój skarbiec?
Ten przykład przekonał Króla, który rzekł:
– Niech się więc stanie, jak mówisz. Od jutra wszyscy mają się posługiwać zegarami.
Nie wiedział biedny Król, co czyni. Zaraz rano zaspał na śniadanie, które miało być o ósmej. Potem spóźnił się na audiencję o dwunastej, a wieczorem nie mógł doczekać do dwudziestej drugiej, kiedy gaszono światła.
Oj, zaczęło się dziać w Królestwie, zaczęło.
Dawny porządek rzeczy, kiedy nikomu się nie spieszyło i kiedy każdy miał czas, zastąpił nowy porządek, w którym każdy się spieszył i nikt nie miał czasu. Nie miał czasu, chociaż miał zegar. A może właśnie dlatego? Ludzie nie do końca wiedzieli, co się dzieje, jaka jest przyczyna ich ciągłego pospiechu. Przecież nic się nie zmieniło. Domy były te same, pola te same, to samo Słońce i Księżyc, te same pory roku. Wszystko to samo. No, może jednak nie wszystko. Dnie były jakieś inne, zwymiarowane, okrojone, wtłoczone w ramy, jak obrazki.
Królewskie dzieci, jeszcze małe, początkowo nie odczuły tej czasowej rewolucji. Nadal mierzyły czas swoich zabaw dniami i nocami. Jednak wraz z większą liczbą obowiązków i wizyt u Kronosa ich czas stawał się coraz dokładniejszy, coraz dokładniej odmierzany, tak jakby wydzielał go niesłychany skąpiec. Co prawda czas dzieci płynął znacznie wolniej niż czas dorosłych. Ciągle nie mogły się doczekać wakacji, nie mogły się doczekać, kiedy będą pełnoletnie, kiedy będą samodzielne. Jednak z wchodzeniem w wiek dorosły czas przyspieszał. Dzień za dniem pędził jak zwariowany, godzina za godziną. Obowiązków było coraz więcej, a czasu coraz mniej.
Wieczorami Król Ambroży, zamknięty w sypialni, bezsilnie zaciskał pięści, żałując, że posłuchał rady Kronosa. Nawet chciał mu odebrać Order Rozwagi i obniżyć pensję, ale Kronosa nikt nie mógł znaleźć. Wyniósł się on bowiem po cichu z Królestwa.
Zegary stały na każdej wieży kościelnej, w każdym urzędzie, w każdym domu. Kiedyś rozkazywał Król Ambroży, on ustalał, co dobre i złe i która jest godzina, a teraz wszyscy słuchali zegarów. Gdy wybiły szóstą, zrywali się z łóżek, wybiły siódmą – zaczynali pracę, wybiły piętnastą – kończyli pracę. Zegary mówiły, kiedy mieli iść spać, kiedy mieli się kochać, kiedy jeść, kiedy mówić, kiedy się bawić. Po pewnym czasie zegary zaczęły mówić, z kim się spotykać, komu nie mówić „dzień dobry”, kogo omijać. Doradzały, co czytać i jak gotować. Wahały się jedynie, czy mogą decydować, komu wypowiedzieć wojnę. To wahanie nie trwałoby jednak długo…
Wszyscy biegali jak zwariowani, kręcili się jak w ukropie, przestali się uśmiechać, mówić do siebie, przestali kochać. Nikt nie miał na nic czasu. Cały czas zabierały zegary, które ten czas miały jedynie odmierzać.
Okropny wynalazek Kronosa mógł zniszczyć Domlandię.
Łukasz w całej tej sytuacji wykazywał najwięcej rozsądku. Od samego początku był sceptycznie nastawiony do nowego wynalazku. Jednak gdy stało się to, co się stało, zapakował jedzenie do plecaka i wbrew rytmowi odmierzanemu przez kościelny zegar poszedł powoli, piechotą na wieś, odwiedzić Dziadka, Króla Eryka.
Zastał go karmiącego kota. Łukasz rozejrzał się z niepokojem dookoła.
– Szukasz czegoś? – zapytał Dziadek.
– Sprawdzam, czy masz zegar – odpowiedział Łukasz.
– A, ten nowy wynalazek – roześmiał się Król Eryk. – Nie, nie mam i nie będę miał. Jestem już za stary na takie wynalazki. Starym ludziom nie jest potrzebny dokładny czas, starzy ludzie są jak dzieci, żyją dniami, a nie godzinami. Ja już nic nie muszę. Sam mogę zdecydować, kiedy jest ranek, a kiedy południe, kiedy jem, a kiedy śpię. Czas jest moim przyjacielem, on dla mnie prawie nie płynie. Zresztą bliski jest już czas, gdy się wreszcie zatrzyma.
– No dobrze, Dziadku – rzekł Łukasz. – Ty sobie poradziłeś. Ale wszyscy inni cierpią. Pamiętam jeszcze, jak fajnie było bez terroru zegarów. Teraz można zwariować. Poradź Ojcu, by je wyrzucił na śmietnik. Może znowu wszystko będzie jak dawniej, powolne i radosne?
– Obawiam się, że nie mogę tego zrobić – rzekł Dziadek. – Czasu nie da się cofnąć. Tyle już godzin upłynęło. Ale dam Ci radę. Nie poddawaj się dyktaturze zegarów. Żyj między czasem, synkopuj albo swinguj, a czasem po prostu zafałszuj czas. Coś zgrzytnie, zatnie się na chwilę i przez ten moment doznasz wyciszenia, olśnienia, odlotu po to, co trzeba przynosić co jakiś czas na ten czasowy świat, by nie zwariować. Ja, gdy już przejdę do świata, w którym nie ma czasu, będę Ci przez sen przesyłał takie pozaczasowe podarunki. Obiecuję. A teraz już idź. Tylko nie daj się owładnąć zegarom. I pomóż Ojcu, bo pewnie nie jest mu lekko. Te wszystkie zegary królestwa biją mu w głowie. Co godzinę. I zabierają czas, coraz więcej czasu. Nie dopuść, by go zostało naprawdę niewiele. Nie walcz z zegarami, bo nie wygrasz, walcz z ludźmi. Uświadamiaj im, że pomiędzy każdą sekundą jest taki moment, gdy czasu nie ma, taki moment, gdy jedna sekunda minęła, a druga się jeszcze nie zaczęła. I wtedy można uciec od czasu. Na krótko, ale jak te krótkie chwile zsumować, to wychodzi prawie całe życie. I niczego żaden zegar z tego życia „pomiędzy” nie zabierze.
„Dobrze jest posłuchać dziadka” – pomyślał Łukasz.
W Domlandii znacząco się polepszyło. Znowu zaczęli po niej chodzić uśmiechnięci ludzie, zaczęli rozmawiać ze sobą, kochać, a nawet mieć czas. Prawie na wszystko.