niedziela, 9 października 2022

Bajka o wolnych wyborach

 

W królestwie Domlandii ludzie byli szczęśliwi z wielu powodów. Tych powodów było tak wiele, że nie sposób tu wszystkich wymienić. Na dodatek nie sposób ich wymienić także z tego powodu, że o niektórych z nich Domlandczycy nie wiedzieli, że w ogóle istnieją, a ich brak przecież był także przyczyną ich szczęśliwego bytowania, o czym zresztą także nie wiedzieli.

 

Jednym z takich powodów czyniących Domlandczyków szczęśliwymi, a o którym żaden z nich nie miał zielonego pojęcia, był brak wolnych wyborów. Nie oznaczało to braku wolnych wyborów tak ogólnie, bo przecież co dzień wybierali pomiędzy dobrem i złem, pomiędzy jedzeniem ziemniaków, a makaronu, pomiędzy sporem z sąsiadem, a pojednaniem. Chodziło tu o brak wolnych wyborów swoich przedstawicieli do Rady Królestwa i wszystkich innych rad.

 

Gdyby ktoś zapytał o to jakiegoś statystycznego Domlandczyka, ten ze zdziwienia zakrztusił by się śliną: jakie wolne wybory? Przecież od lat wiadomo, że to Najjaśniejszy Pan mianuje członków Rady Królestwa i wszelakich innych rad. I tak jest bardzo dobrze, bo Jaśnie Pan wybiera do rad samych najmądrzejszych i najświatlejszych mieszkańców Domlandii, a wiadomo, że jakby tam zasiadały jakieś głąby, to nawet Najjaśniejszy Pan, którzy jednocześnie jest Najmądrzejszym Najjaśniejszym Panem, mógłby palnąć jakieś głupstwo w swoich decyzjach, słuchając podszeptów takich durni.

 

Więc wiadomo było, że w Radzie zawsze zasiadają najmądrzejsi panowie, mianowani przez Króla i tak było, jest i będzie na wieki wieków.

 

No i tu, w tym miejscu zasiadania, zaczął się problem, który mógł wstrząsnąć podstawami Domlandii, a który stał się tematem naszej bajki. Bo tak się składało, że ilość członków Rady Królestwa była ograniczona ilością miejsc w Sali Rady, a ta była dość niepokaźnych rozmiarów. Starczyło krzeseł dla stu dostojników. Liczba sto nie wzbudzała kontrowersji przez wiele, wiele lat czy nawet wieków. Może dlatego, że ze stu żołnierzy składała się centuria, a stu żołnierzy odbierało natychmiast ochotę do kwestionowania liczby sto, gdziekolwiek by ona nie występowała. Choćby i w Sali obrad Rady królestwa.

 

Jednak czas płynął, barbarzyńcy stali na granicach, a centurie zamieniły się w sotnie, które przy swoim dobrowolnym rozmemłaniu już prawie nikogo nie przyprawiały o drżenie łydek. I się zaczęło.

 

Liczbę sto najbardziej i najpierwszy zakwestionował dostojnik sto pierwszy, który z tego powodu, że był sto pierwszy, dostojnikiem nie został. Bo mu brakło stołka, przepraszam, krzesła w Radzie. Drugi w kwestionowaniu był dostojnik sto drugi, trzeci - sto trzeci, czwarty - sto czwarty i tak aż chyba do pięćsetnego. Bo aż tylu uważało się za godnych godności w tej maleńkiej Domlandii.

 

A myśl niepokorna raz zasadzona w głowie, będzie rosła i rosła, i potężniała do wielkości sporego drzewa i w pewnym momencie nie da się jej wyplewić inaczej niż przez ucięcie głowy. Ale póki co nie było kata.

 

I te drzewa niepokornych myśli rosły w głowach tych, którzy chcieli być dostojnikami, i szumiały coraz głośniej. Tak głośno, że słyszeli je zwyczajni Domlandczycy, którym ani w głowie były niepokorne myśli, podważające ustrój Domlandii. Ale skoro je usłyszeli, to też zaczęli nad nimi się zastanawiać. Tym bardziej, że razem z nimi płynęły do nich takich hasła, jak te: to ty będziesz wybierał, ty będziesz miał wpływ na politykę Domlandii, twój głos się liczy, twój reprezentant będzie mówił o twoich sprawach Jaśnie Panującemu Królowi i podobne bzdety.

 

Domlandczycy słuchali tych podpuszczeń, a ponieważ jeszcze nigdy nie wybierali nikogo do Rady Królestwa, zaczynali się łudzić, że rzeczywiście. Że każdy z nich będzie teraz ważniejszy, bo będzie wyborcą, że ci wybierani możni panowie będą go teraz bardziej poważać, zabiegając o jego głos, że nawet Jaśnie Pan inaczej na nich zacznie patrzeć. I coraz bardziej pragnęli wolnych wyborów, którymi mieli wspomóc jaśnie Panującego.

 

Król obserwował to wszystko, co się działo z obywatelami, podburzanymi przez tych, którzy pragnęli władzy, należącej do tej pory w całości do Jaśnie Pana, ale nie okazywał niepokoju.

 

Utwierdzały go w tym przekonaniu słowa jego ojca, emerytowanego króla Eryka, spokojnie patrzącego na rosnące poruszenie pośród pospólstwa. Król Eryk wiedział bowiem, że chłop pańszczyźniany zawsze w końcu zagłosuje na swojego pana. A jak już zagłosuje, to potem jeszcze bardziej na tego pana będzie narzekał i chciał jego smutnego końca. A większość Domlandczyków to byli potomkowie chłopów pańszczyźnianych. I nawet jak pańszczyznę w Domlandii zniesiono prawie dwieście lat wcześniej, to charakter obywateli niewiele się zmienił przez te dwa wieki.

 

Dlatego po naradzie w najwęższym gronie decyzyjnym: ojca z synem, Król Ambroży wspierany radami przez Króla Eryka, postanowił wolne wybory zarządzić. Jednego słonecznego dnia heroldowie ogłosili na rogach ulic i jarmarkach królewski edykt, który można by streścić w czterech zdaniach:

My, Król Domlandii, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom naszych poddanych, którzy uważają, że bez wolnych wyborów nie osiągną stanu szczęścia, samospełnienia i wszechstronnego zadowolenia z życia w Domlandii, zezwalamy, aby tytułem próby skład Rady Królestwa wybrali sami obywatele. Dlatego zarządzamy te wolne wybory i na czas do ich rozstrzygnięcia udajemy się na zasłużony urlop. Pierwsze posiedzenie Rady Królestwa odbędzie się po wyłonieniu jej pełnego składu w wolnych wyborach. Zarządzamy je na trzecią niedzielę po Wielkiej Nocy.

 

Się zaczęło. Tydzień przed wyborami, przeznaczony na promocję, kandydaci wykorzystywali tak intensywnie, że dnia od nocy nie szło rozdzielić, a głosy heroldów, tak były tragicznie dramatyczne, jakby wzywali pomocy, a oni jedynie głosili cnoty i zalety kandydatów do Rady Królestwa. Wszystkie płoty i mury stolicy Domlandii oblepione były pergaminami z obietnicami kandydatów, których i tak prawie nikt nie czytał, bo Domlandczycy ogólnie byli mało piśmienni, a bardziej obrazkowo-rozumni. Dlatego kto mógł wymyślał komiksy polityczne albo kreślił cudowne pejzaże obietnic powyborczych.

 

A te rysowane były niesłychanie niekonkretne. Bo wschodzące słońce i dwa jelenie na haftowanej makatce, zawieszonej na płocie, mogły oznaczać zachętę, a nawet obietnicę swobodnego kłusowania, ale także obietnicę obrony środowiska, zagrożonego przez zbieraczy chrustu, ale także obietnicę rodzinnej idylli pod ręcznie haftowaną makatką, której to idylli gwarantem miałby być wybrany kandydat. Co można było wyczytać z takich programów? Nic. Pozostało głosować na znanego. A kogo chłop pańszczyźniany zna najlepiej? Pana i księdza. Ksiądz nie kandydował, więc pozostał pan.

 

I tu wracamy do stwierdzenia Króla Eryka, że chłop pańszczyźniany zawsze wybierze pana. To co, że wciąż na niego narzeka, psioczy, że zabiera mu w dziesięcinie połowę majątku, że prowadzi wystawny tryb życia kosztem chłopa, że czasami nawet korzysta z prawa pierwszej nocy. Ale go zna!! To jest swój wróg, swój pan. Pozwala jednakowoż jako tako żyć, czasem przymyka oko na drobne kradzieże z lasu lub pola, wódkę taniej sprzedaje, żeby po ciężkim tygodniu chłop mógł się zabawić, a na święta zawsze pamięta i da dzieciom mikołaja albo jajko od kury.

 

Więc jak takiego nie wybrać? Kiedy na dodatek i tak to mu się to kiedyś w karczmie przy darmowej wódce obiecało.

 

I jakby było już po wyborach.

 

W niedzielę wszyscy udali się do kościołów i po mszy karnie stanęli w kolejce do urn. Każdy Domlandczyk – wyborca w jednej spoconej dłoni ściskał kamyk biały, a w drugiej kamyk czarny, bo przecież ani czytać, ani pisać nie umiał. I cała trudność wyboru polegała na tym, że w każdym okręgu było dwóch kandydatów: swój (pan) i obcy (też pan). Biały był na swojego, a czarny na obcego.

 

Wybrali swojego. Nie trzeba dodawać, że w sąsiedniej parafii było podobnie, to znaczy całkiem inaczej, bo odwrotnie. Ten, który tu był swój, tam był obce, a ten obcy tutaj, tam był swój.

 

I tak wybrano samych swoich. Nie trzeba dodawać, że jak był czasami drugi obcy w danym okręgu, to najpierw rzucano w niego czarnym kamieniem, a jak to nie pomogło i dalej upierał się kandydować, to obrzucono go zgniłymi jajami i innymi pomówieniami, tak że szybko rejterował.

 

Zapytacie więc może, po co cały ten cyrk z tygodniem promocji kandydatów? Ano po to, by ciemny naród myślał, że naprawdę ma wybór.

 

A czy sala posiedzeń Rady choć trochę się zwiększyła? Oczywiście, że nie. Jednak obok dobudowano drugą salę, gdzie mieli zasiadać ci z numerami wyższymi niż sto, też wybrani przez wyborców, bo i okręgów wyborczych uczyniono tyle, ile było kościołów, czyli namnożono ponad potrzebę. I tę salę nazwano salą starszych albo czasami salą zadumy, jako że starsi, czyli z łaciny senatus, często w swej aktywności wpadający w głęboką zadumę, prowadzącą aż do zaśnięcia, przedkładali ją nad inne formy aktywności politycznej.

 

I takim to sposobem mądry król Ambroży zaspokoił jednocześnie dwa nurty w społeczeństwie Domlandii, dzisiaj jeszcze nie groźne, ale kiedyś, kto wie: chęć prestiżu posiadania jakiejkolwiek władzy u tych, z którymi liczyć mu się wypadało i potrzebę dowartościowania tych, z którymi na razie liczyć się nie musiał, a którzy nie prowadzeni za rękę, mogli okazać się w przyszłości przykrą niespodzianką Domlandii lub takąż niespodziankę mogli sprawić.

 

Kiedy zaczynałem pisać tę bajkę, obawiałem się, że zakończy się ona totalną katastrofą społeczną. Czyli że nowo wybrani członkowie Rady Królestwa i Senatu okażą się takimi głupolami, burakami lub przekrętami, że ich wyborcy, nie bacząc nawet na to, że sami ich wybrali, ostro zaprotestują przeciwko nim, a protest będzie tak ostry, że wstrząśnie podstawami Królestwa. Ale nic się tak strasznego nie stało. Wybrańcy ludu oczywiście okazali się w swej większości głupolami, burakami i przekrętami, odstającymi w dół od poziomu królewskich nominatów, ale jakoś dziwnie to ludowi nie przeszkadzało. Może dlatego, że każdy z wyborców pomyślał o nich: są tacy jak ja. A może dlatego, że zaraz po wrzuceniu kartki – przepraszam, kulki do urny, każdy z wyborców zapomniał o ledwo co zakończonych wyborach i swoich wybrańcach i zajął się swymi sprawami. Bo co tam Rada Królestwa, co tam Senat. I tak o wszystkim decyduje Najjaśniejszy Pan.

 

A on pewnie sobie z tymi głupolami poradzi.

Przewidywałem, że szczęście Domlandczyków zależy w jakiejś mierze od tego, że nie mają wolnych wyborów i jak je dostaną, to ich odczuwanie szczęścia zmaleje. A tu nic. Jak byli szczęśliwi bez wolnych wyborów, tak są szczęśliwi po wybraniu głupców i przekrętów.

 

I jak tu być prorokiem we własnym kraju?

 

 

 

Bajka o naprawie (zegara)


zdjęcie za: Polki.pl

 

Od czasu, kiedy Kronos wynalazł dla Domlandczyków zegar, upłynęło już sporo czasu. Domlandia stawała się coraz bardziej nowoczesna i postępowa w szukaniu nowego, bo zegary regulujące ludziom życie, jednocześnie wymuszały na nich coraz sprawniejsze tego życia konsumowanie. A to sprawne konsumowanie życia nie byłoby możliwe bez jego unowocześniania. I tak koło się zamykało, jak pętla czasu, którą wskazówki zegara zataczały w dwanaście godzin. Czas pędził coraz szybciej, ale Domlandczykom żyło się coraz lepiej, więc nawet jak musieli szybciej chodzić, szybciej pracować i szybciej kochać, to i tak byli zadowoleni.

 

Zegary, ale i idee nowoczesności, które z nimi były nierozłączne, stały się eksportowym hitem Domlandii. Kupowali je władcy wszystkich królestw dookoła, bo także chcieli być postępowi i bogatsi. Kupił je też władca Disnejlandu, kraju sąsiadującego z Domlandią, Domnall (Donald) Piegus*. Tak się niestety dla niego stało, że kupił i przestał być władcą. Czy związek przyczynowo skutkowy wiódł od zakupu zegara do zamachu na niego, tego z pełną odpowiedzialnością stwierdzić nie możemy, stało się jednak faktem, że królem być przestał.

 

Nowy władca, który swojego poprzednika obalił w zamachu stanu i sam objął dyktatorskie rządy, nazwał sam siebie „Tym Który Niesie Światło”. Co w obcych językach brzmiało jakoś tak: The One Who Carries the Light. Zresztą Disnejland też nie był już Disnejlandem. Całą przeszłość Disnejlandu  Ten który Niesie Światło nazwał Ciemnością, którą dopiero on rozświetli i wywiedzie z niej Disnejów w Jasność. Więc od niedawna wszyscy Disneje żyli w kraju nazywającym się Najjaśniejszą Rzeczą na Świecie.

 

Część Disnejów przyjęła z entuzjazmem obietnicę wyjścia z Mroku, spodziewając się po drugiej stronie Ciemności samych przyjemnych rzeczy. Tak do końca nie wiedzieli czego, ale musiało być lepiej niż było. Inni nie za bardzo chcieli przechodzić do Światła, ale nikt ich o to nie pytał. Mieli zostać oświeceni albo spaleni. I koniec.

 

Po jasnej stronie rzeczywistości, w Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie, ubogim obiecano królestwo dać w ich osobiste władanie, głodnym jedzenia w obfitości, a smutnym dobrą zabawę. Wszystkim cichym, nie czyniącym fermentu, obiecano jeszcze ziemię na własność. A przynajmniej zarządzanie nią. A nade wszystko, łaknącym przez lata sprawiedliwości, obiecano Sprawiedliwość popartą Prawem, odpowiednio przykrojonym do czynienia tejże. Tejże Sprawiedliwości. Czynić się ją miało na tych, którzy w Disnejlandzie kradli i napychali kieszenie. Bo jak napisano, niedługi będzie czas, w którym będą głodować, smucić się i żałować, że był czas, gdy inni fałszywie ich chwalili, a oni uwierzyli pochlebcom i czuli się jako prorocy nadchodzącego Nowego Wspaniałego Świata.

 

Obiecywać łatwo. Zrealizować trudniej. Tym niemniej zabrano się do realizacji obietnic bardzo energicznie.

 

Ten Który Niesie Światło cały czas pozostawał w cieniu. Z tego cienia, żeby nie powiedzieć półmroku, przekazywał wybranym żołnierzom Światła kaganki oświaty, pochodnie i lampki czołówki. I nieśli je, i rozświetlali. I było coraz jaśniej.

Ale ciągle za ciemno. Jak na życzenie władcy Najjaśniejszej, Nowy Czas nadchodził zbyt wolno. Za wolno.

 

No właśnie. Czas nadchodził. Czy to tylko metafora pojęciowa, czy może rzeczywiście czas nadchodził? A jak nadchodził to i odchodził. A jak już się poruszał, to może mógł poruszać się szybciej lub wolniej. Ba, a może w przód albo w tył!

Dla rewolucjonisty nie ma spraw niemożliwych. A nienazwana rewolucja Światła i Sprawiedliwości działa się. 

 

Ten Który Niesie Światło siedział w skupieniu w swojej Sali tronowej i patrzył na wielki zegar z kukułką, który nie tak dawno kupił w sąsiedniej Domlandii jego poprzednik – niech imię jego będzie zapomniane na wieki. Co godzinę kukułka wyłaziła z norki, wykrzykiwała swoje ku-ku, ku-ku i znikała. I tak godzina płynęła za godziną, a kukułka kukała, a zegar kręcił wskazówkami, a czas płynął. Chyba do przodu, co jednak nie było dla Tego Który Niesie Światło oczywiste, bo wskazówki kręciły się wokoło. Jak to? Czas płynął? Przecież niedawno jeszcze nadchodził? A teraz płynie? I to mimo tego, że kukułki z zasady nie pływają. Na chwilę weszła sekretarka i powiedziała: Jak ten czas leci. Dopiero było śniadanie, a już zapraszam Najjaśniejszego na obiad. Chwila, chwila! To czas lata? Jak ptak? Jak kukułka? Ten Który Niesie Światło zafrasował się głęboko. A może czas także biegnie? Albo się ślimaczy? Nie, ślimaczyć się nie może. Czas musi biegnąć. Biec. Bo do Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie jeszcze kawał drogi, a Temu Który Niesie Światło czasu pozostało nie za wiele.

Właśnie. Ile mi czasu pozostało? – pomyślał Ten Który Niesie Światło. Chyba nie za wiele. A tyle roboty do zrobienia, tyle kaganków do rozpalenia, pochodni do wetknięcia, lamp czołówek do rozdania. Ile czasu mi zostało?

 

A może by tak zobaczyć? Zajrzeć do środka zegara? Wywali się tą głupią kukułkę, albo przynajmniej nauczy się ją mówić po naszemu. I zacznie wolniej kukać. Zamiast  trzech, kuknie dwa razy, zamiast dwunastu, osiem. Może czas będzie wtedy płynął pod prąd, biegł pod górę, szedł z wielkim ciężarem?

 

Zrzucił z kolan kota, który – nie umiejąc pływać - wylegiwał się w rzece czasu, wszedł na stół i ściągnął zegar za ściany. Na dół. Na stół. Trochę się bał. Ale otworzył. Nie takie rzeczy otwierał! A potem zamykał. Więc dlaczego nie miałoby się udać z jakimś głupim zegarem z kukułką?

Miał nóż do obrony, więc sprawnie podważył nim tylną ściankę. To co ujrzał, zbiło go z pantałyku i prawie rzuciło o ścianę.

W zegarze nie było żadnej transcendencji. Niczego przekraczającego jego wyobraźnię. Trochę kółek kręciło się dookoła. Tylko tyle? – pomyślał Ten Który Niesie Światło. A gdzie czas? Gdzie nieskończoność? Gdzie Absolut? Te nierówne kółka mają decydować o mojej egzystencji, o czasie który mi dano na naprawę Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie? O moim życiu? Niedoczekanie.

 

Zegar należy poprawić. Naprawić tak jak Najjaśniejszą. Przerobić na obraz i podobieństwo. Tak? – a czego podobieństwo? – odezwał się gdzieś w środku nieśmiały glos. Tak jakby zmarły brat przesyłał mu z zaświatów sygnał. No właśnie! Na podobieństwo czego? Albo kogo? – zafrasował się mocno Ten Który Niesie Światło.

 

Ale wahanie było krótkie. Już wiedział, co robić, które tryby usunąć. Nożem podważył jeden trybik, potem drugi. Powyciągał wszystkie. Potem pracowicie zaczął je wkładać w odwrotnej kolejności – pierwsze wyszło, pierwsze weszło. To taka niespotykana nigdzie technika FOFI. Nigdzie, ale nie w Najjaśniejszej. Po włożeniu wszystkich kółek – no, prawie wszystkich, bo jedno zostało na stole jako odpad rewolucyjny – zegar został zamknięty i nakręcony. I o dziwo ruszył. Do przodu.

Fakt, że poruszał się znacznie wolniej, a Kukułka pojawiała się w czasie nieregularnym. Ale za to zamiast wołać ku-ku, ku-ku, popiskiwała tylko cicho: pi, pi, pi. A w tyle jakiś głos wtórował jej cichym syczeniem. Jakby z kół uchodziło powoli powietrze. Albo z wielkiego balona. I razem ten nałożony na siebie głos dawał coś jakby piiiss, piiiss, piiiss.

 

Ten Który Niesie Światło uśmiechnął się radośnie. Nie dość, że spowolnił upływ czasu, to jeszcze czas zaczął być jakby bardziej przyjazny. Przynajmniej w wersji audio. A media są bardzo ważnym elementem sprawowania władzy. No - odsapnął. Teraz zdążę. Ja tak samo szybko pokazuję co robić, tak samo szybko wskazuję ludzi do usunięcia i tak samo szybko mówię o przyszłości, a ten głupi czas spowolnił.

A już kukułka to jest całkiem jak papuga.

 

No i czas płynął, zegar się kręcił, kukułka piskała: piiiss, a kot znowu zanurzył się w rzekę czasu. I byłoby wszystko jak wymarzone, gdyby nie jedno ale. To go niepokoiło. To samotne kółko z zegara, leżące jak wyrzut sumienia, jak belka w oku, na stole pełnym papierów.

To kółko kłuło go coraz bardziej w oczy, wkręcało mu się w mózg, uwierało w bucie, nie pozwalało się wykręcać byle czym od ważnych spraw.

 

Niby wszystko było naprawione, a coś szwankowało. Kółko, ważny element czasu. Kółko w kółko. Kółko rewolucyjne. Kółko samopomocy. A więc kółko buntu?

 

Tak!! Należy zakazać wszelkich kółek. Nawet różańcowych. Nawet kółek  pomocy Temu Który Niesie Światło, jeśli są poza światłem. Może być tylko jedno wielkie Koło. Przyjacielskie. Ściśle wymierzone. Kontrolowane. Ogniste.

 

Ogień oczyszcza.

 

Kot Horacy, nawet gdyby mieszkał w królestwie Najjaśniejszej Rzeczy na Świecie, zapewne nie wydukałby z siebie ani jednej strofy i nie złożył ani jednego rymu, gdyż nie pisze panegiryków, jedynej dopuszczalnej tu poezji. Więc wiersza nie będzie.

 

*Domnall Brecc (Donald Piegus) – król Dalriady od około 629 do 642,

 

poniedziałek, 14 lutego 2022

Bajka o królu Eryku, królu Lwie i godnej starości.


Król Eryk był na królewskiej emeryturze. Główną jej zaletą było nie to, że miał wiele pieniędzy, które wydawał na co chciał, bo miał mało, albo że miał wiele czasu i nie musiał nic robić, bo go nadal nie miał. Główną jej zaletą było to, że już nie musiał dłużej być królem. Ten przywilej zostawił synowi, z czego był bardzo zadowolony. Sam zaś mógł się poświęcić sprawom, którym w swoim wieku poświęcić się pragnął.
Pierwszą i najważniejszą z nich było niekrólowanie.

 

Na czym polegało niekrólowanie emerytowanego króla Eryka, wciąż przez poddanych nazywanego Królem? To sprawa i prosta i skomplikowana zarazem.
Król Eryk niekrólując nie musiał robić takich rzeczy jak codzienne wczesne a obowiązkowe wstawanie, wydawanie poleceń służbie, wysłuchiwanie komplementów swoich urzędników, uczestniczenie w posiedzeniach Rady Królestwa, wydawanie wyroków, udzielanie rad i połajanek, noszenie na głowie ciężkiej korony, a na sobie ogromnego gronostajowego płaszcza i jeszcze cięższych królewskich butów, nie mówiąc już o stalowej zbroi, w którą czasami go wkładano, kiedy miał odebrać defiladę wojska w rocznicę zwycięstwa nad Disnejlandem, albo pisanie obwieszczeń w taki sposób, by w nich niczego istotnego nie napisać i wiele innych rzeczy, których nie znosił.

 

Jak już został emerytem i zamieszkał w małym domku na wsi, wśród drzew, grządek na kapustę i cebulę i w pobliżu cicho szemrzącego strumyczka i gdy już mógł niekrólować, ubrał starą koszulę, stary dres, wygonił całą służbę prócz jednego zaufanego służącego, głęboko wciągnął do płuc powietrze i powiedział: jaki świat jest piękny.


Wstawać zaczął wcześniej, niż kiedy był królem, bo miał wiele do zrobienia w gospodarstwie, ale za to wstawał z własnej i nieprzymuszonej woli, rad też udzielał więcej niż kiedyś, bo wszyscy z całej okolicy po rady przychodzili, przynosząc w zamian co kto miał: a to kurę, a to osełkę masła, a to trochę mąki, więc jedzenia mu nie brakowało.


A od kiedy już nie musiał słuchać komplementów i bać się, że znowu coś głupiego na nie odpowie, zaczął się przyjaźnić z sąsiadami. Najbliżej był z Dziadem i Babą, co byli bardzo starzy oboje, ona kaszląca i słaba, a on zgięty we dwoje. Królowi to wcale jednak nie przeszkadzało i lubił przy płocie pogadać z nimi co rano o niczym.

 

Jak tam Babo zdrowie – pytał tradycyjnie co ranka. Ano źle, bardzo źle, umrzeć mi jeno – odpowiadała niezmiennie Baba i zabierała się zaraz do dojenia krowy i czterech kóz. A u was co słychać, Dziadu – pytał Król chwilę potem, kiedy Dziad kończył śpiewać Godzinki. Fatalnie, miłościwy Królu, czuć, że Kostucha u drzwi – odpowiadał zawsze Dziad i szedł rąbać drzewo. A potem oporządzał konia.

 

I tak miło płynął ranek za rankiem, babina krowa i cztery kozy niezmiennie właziły co dnia na pole Króla, czyli w szkodę, a klacz wypuszczona przez Dziada, by się popasła, przeskakiwała do królewskiego sadu i obgryzała młode pędy, czyniąc szkodę jeszcze większą.
Król nie miał psa, a pamiętając próbę udomowienia dzikich królików raczej stronił od inwentarza żywego. Jednak ta menażeria Dziada i Baby, z którą pogadać się nie dało, bo była głupia jak jej właściciele, coraz bardziej króla denerwowała.


Wierny sługa Króla, jedyny, jaki mu został, na pytanie Króla – a może byśmy sobie jakieś zwierzę domowe kupili? – odpowiedział szybko: Oczywiście królu. Kupmy sobie lwa, najlepiej lwiego króla, by nie umniejszyć Jaśnie Panu rangą.

Król dziwnie spojrzał na swojego wiernego sługę, próbującego żartować, i powiedział powoli – a wiesz Janie, to świetny pomysł. Kupimy sobie lwa.

 

Jak powiedział, tak zrobił. Akurat w Domlandii zagościł cyrk, mający w programie pokaz lwiej tresury. Król wybrał się na występ. Jego uwagę zwrócił stary lew, który wcale nie słuchał tresera. Patrzył mu bezczelnie w oczy i zupełnie nie wykonywał poleceń. A kiedy ten uderzył go batem, najzwyczajniej w świecie skoczył na niego i wszyscy myśleli, że go pożre.


Ten będzie dobry dla mnie – pomyślał król. Poszedł do dyrektora cyrku, który szukał akurat kogoś, kto by lwa zabił, jako że był to już drugi treser na śmierć wystraszony przez niego, ale nikt się nie kwapił.
Ja go kupię – powiedział król. Daję dziesięć Talarków. Lew dziwnie spojrzał na Króla. No dobrze, daję sto. Ale to cała moja emerytura. Więcej nie mam.
Może być – mruknął lew. Ta suma mi nie ubliża. Ale nie prowadź mnie na powrozie!
No, widzę, że się dogadamy – odmruczał mu Król.

 

Jak wychodzili z cyrku, wszyscy ludzie rzucili się do ucieczki. Król kroczył dostojnie, a za nim równie dostojnie kroczył lew. Król lew. Fakt, że obaj utykali, nikogo nie uspokajał. Jak też fakt, że obaj już mieli zęby raczej sztuczne i sporo problemów z przeżuwaniem.
Spokojnie więc doszli do wioski, w której mieszkał król i do chałupy królewskiej, nieco tylko się odróżniającej od chałupy Dziada i Baby.
Na powitanie wyszła baba z królewskim kotem Horacym, który wiedziony ciekawością, wymknął się chyłkiem z Zamku i przybył z pobliskiej Domlandii, oglądnąć krewniaka.

Coo? Królowi się zachciało inwentarza? – zasepleniła Baba. Ano zachciało – odparł król. I ma.
A to przeca u nas nie ma takich wielkich myszów, żeby takiego kota przyprowadzać. Ten z Zamku by całkiem wydolił – powiedziała wskazując na Horacego.


W obu kotach duch bojowy stanął dęba i dziwnie spojrzały na Babę, ale powstrzymane przez króla, ustały w miejscu. A skąd ja wezmę tyle mlika, żeby takiego kota wykarmić? – zafrasowała się na koniec.
Ten kot nie pije mleka – odrzekł Król – tylko krew.
A co to strzyga jakaś? – zadziwiła się Baba. Krew to tylko u nas strzyga i gacopyrz pije.
Ja nie piję krwi, tylko wino – niskim głosem wymruczał Lew. O, jeszcze gada – powiedziała Baba, ale kiedy się spostrzegła, że powiedziała, że Lew mówi, tak bardzo się przestraszyła, ze podwinęła spódnicę i tyle ją widzieli.


Co było robić: wszyscy trzej, dwaj królowie i Horacy, w towarzystwie Jana poszli na kolację.

Od tej pory obydwa koty mieszkały w domu króla Eryka. Wylegiwały się na przyzbie przez cały dzień, a wieczorami rozpoczynały mruczące rozmowy.
Przewodził w nich Horacy, wymowny wielce i roztropny. Byli z królem Lwem jak dwa symbole: władzy i intelektu.
Czas na tej emerytalnej wsi płynął spokojnie, choć nie leniwie, słońce jak nie świeciło, to i tak było, wiaterek muskał listki drzew, strumyk łagodnie sobie szemrał, a wszystkie szemrane sprawy i typy ze stolicy nigdy tu nie docierały. Boże, jak było idyllicznie.


Król Eryk często przychodził do obu kotów, siadał na przyzbie i długo gładził to jednego, to drugiego. I słuchał ich łagodzącego mruczenia.
To mruczenie to nie było oczywiście takie zwyczajne kocie mruczenie. Horacy mrucząc zastanawiał się, czy aby nie skończyć ze służbą na dworze króla Ambrożego i nie przejść na zasłużoną emeryturę twórcy królewskiego.
Nawet na tę okazję złożył pieśń, którą szeptał lwu do ucha, a ten rozgłaszał ją na cała okolicę. Jak dzisiejszy megafon.

 

Popatrzcie, jak nasz Król
Wciąż w majestacie chodzi.
Choć władcy nie gra ról
I wojskiem nie dowodzi,
To jego wielkość wszystkim się objawia

Wciąż w nim prostota jest
Choć nosił już koronę
Nadal ma władcy gest
I nie dba o mamonę
I pierwszy Dziada rankiem tu pozdrawia

Nie skąpi ogniu drew
I nie żałuje wina
By w przyjaciołach krew
Nie zamroziła drwina
Kiedy satyry cięte kot układa

Nie ma w nim troski już
I co dzień ze spokojem
Przyjmuje losu dar
Szanując życie swoje
Bo tylko taka jest na życie rada

I zanim włosów szron
Czas mu nie zdmuchnie z głowy
Nie będzie cierpiał on
Na nadmiar drętwej mowy
Bo tylko mu o ważne sprawy chodzi

Więc niechaj zagrzmi dzwon
A chór niech pieśń zanuci
Bo już z historii stron
Ni czort go nie wyrzuci
Bo w sferę bohaterów on przechodzi.

(na podstawie Ody 9 z Księgi I Horacego – Vides ut alta stet nive candidum)

 

No, no, Horacy, nie przesadzaj – rzekł Król Eryk, który jednak rozumiał mowę kotów i poetów. Jeszcze przyjdzie czas na ody i peany, jeszcze się nigdzie nie wybieram, a do ksiąg historii w szczególności – dodał na odchodne i poszedł pisać Wielką Historię Królestwa Domlandii, której już był napisał 18 tomów, a kolejnych 19 miał w planach.

 

A oba stare koty pozostały same na progu królewskiej chałupy. Nie były jeszcze na tyle wyleniałe, by nie wodzić za wiejskimi dziewkami miękkim kocim wzrokiem. Tylko co z tego, kiedy żadna z nich nawet na nich nie spojrzała. Nawet Chłopi z kosami szerokim łukiem okrążali chałupę Króla, nawet Baba z Chłopem nie przychodzili rano skarżyć się na swoje zdrowie. Samotność doskwierała obu kotom, oj doskwierała.

 

Co to za godna starość, kiedy nie ma co robić – wymruczał król Lew. Ja piszę poezje – odmruczał kot Horacy. Ty napisz pamiętnik, może kiedyś posłuży komuś za scenariusz do filmu. A wiesz, to niezły pomysł – odparł król Lew – i zaraz zasiadł przy biurku by coś napisać. Tu jednak zafrasował się ciężko: ale przecież ja nie umiem pisać. Nigdy nie chodziłem w tej mojej Afryce do żadnej szkoły.

No to mamy problem – wymruczał Horacy. Ale hakuna matata – nie martw się kocie, coś poradzimy. Ty będziesz opowiadał, a ja będę pisał. Ty będziesz moim natchnieniem.
Ja mam być twoim natchnieniem? – burknął zrezygnowany król Lew. Ja natchnieniem? Wiesz co? To wolę robić to co najlepiej umiem. Będę pilnował królewskiego ogrodu, żeby mu tam kozy Baby w szkodę nie wchodziły.
To taka robota, która jest i pożyteczna, i sama się będzie robiła. Bo ja tylko będę leżał w trawie, czasami pospaceruję dla rozprostowania kości, a i tak wszyscy się mnie będą bali i w szkodę nie wejdą.
Nie chciało mi się za młodu uczyć, to teraz na starość będę stróżem. Zresztą chyba król Eryk po to mnie wziął z cyrku, gdzie byłem za głupiego komika. To i tak stróż jest lepszy.

 

Jak chcesz Lwie – rzekł Horacy i zagłębił się w pisanie Listów do Pizonów, co go niezmiernie pasjonowało.

I tak sobie żyli godnie i zgodnie na królewskich emeryturach, król Eryk jako kronikarz dziejów Domlandii i rozmówca Baby i Dziada, król Lew jak stróż królewskiego ogrodu i kot Horacy, jako niezależny myśliciel, recenzent dziejów i poeta, który już na zawsze miał wejść do historii literatury.