piątek, 11 października 2024

Bajka o bluźniercy

 


Od czasów, kiedy pogański lud Domlandii został ochrzczony i zostały mu dane do wierzenia i czczenia tak prawdy wiary jak i wiary tej symbole, prawie nigdy nie zdarzyło się by jakiś Domlandczyk odważył się podnieść rękę, czy znieważyć gestem lub słowem rzeczy i prawdy dla wszystkich najświętsze.

 

Czy przyczyną tego była obawa, że takiemu śmiałkowi utnie się po prostu rękę lub wyrwie język, by pozbawić go narzędzi zniewagi, czy może jednak wynikało to z głębokiej wiary Domlandczyków, tego już dzisiaj nie rozstrzygniemy.

 

Fakt faktem, że niejakiemu Łyszczyńskiemu, który śmiał przed laty zaprzeczyć w swoim dziele istnieniu Boga, całkiem się to nie opłaciło, bo za karę „Wyprowadzono go na miejsce stracenia i okrutnie znęcano się najpierw nad jego językiem i ustami, którymi on okrutnie występował przeciw Bogu. Potem spalono jego rękę, która była narzędziem najpotworniejszego płodu, spalono także jego papiery pełne bluźnierstw i na koniec on sam, potwór, został pochłonięty przez płomienie, które miały przebłagać Boga, jeżeli w ogóle za takie bezeceństwa można Boga przebłagać”*.

 

Ale czas, jak to czas, płynął i choć z pozoru wszystko było tak samo, jakby nic się nie wydarzyło, to jednocześnie wszystko się zmieniało, jak ta woda w rzece, która niby ta sama, a nie ta sama.

I jak ta woda, taka sama, choć nie ta sama, także ludzie w Domlandii byli niby tacy sami jak dawniej, ale nie ci sami. Obok bogobojnych pojawili się Boga się nie bojący, a ponieważ uważali, że „idą z postępem”, nazwali się postępowcami. Nowoczesnymi. Albo zwiastującymi odrodzenie świata, jego wiosnę.

 

Jak to bywa w takich razach, postępowcy – a przybywało ich coraz więcej - każde odstępstwo od tradycji chętnie kwalifikowali jako postęp dziejowy i wystawiali mu natychmiast najwyższe noty, jakby od jednej głupiej sprawy zależał los cywilizacji. Nawet jak ktoś skrzywił się, przechodząc mimo kościoła, bo go strzyknęło w kolanie, to taki gest kwalifikowano jako protest przeciwko zmurszałej tradycji.

 

Nieszczególnie to jednak przekonywało pozostałych obywateli, którzy może i postępu oczekiwali, ale nie oszukiwanego i artykułowanego bólem kolana. Ale do czasu.

 

Czekali więc postępowcy na ten czas w przyczajeniu, sami nie mając odwagi do demonstrowania – tak miłą im jeszcze była dobra opinia ogółu, niezbyt jeszcze postępowego, jak też posiadanie kompletu dłoni – licząc, że coś się jednak zdarzy, co będzie jak jutrzenka swobody albo iskra, z której rozgorzeje płomień.

 

No i trafiła się okazja. Przyniósł ją czas przemian, który wraz z ciepłym deszczem dobrobytu nadciągnął nad Domlandię.

Stara prawidłowość, wykorzystywana od wieków tak przez władze świeckie jak i kościelne, że jak ludziom żyje się gorzej, to są pobożniejsi i bardziej posłuszni, została zastąpiona prawidłowością nową, stanowiącą zanegowanie pierwszej. Jak ludziom żyje się lepiej, to stają się mniej pobożni. A i od władzy cywilnej więcej żądają.

 

Bo niespodzianie nastał złoty wiek Domlandii i złoto popłynęło do niej i jej obywateli szerokim strumieniem. A stało się to tak niespodzianie, że nie dało się tego zwalić ani na Pana Boga, który by wysłuchał modlitw wiernych o kasę, bo ci akurat modlili się o zdrowie, ani na Jaśnie Pana, który dbając o zasobność obywateli coś tam w systemie podatkowym na rzecz obywateli dobrego wykombinował – bo wszyscy wiedzieli, że jak kombinował, to dla siebie.

 

Fakt faktem, że jak się nie dostało od Pana Boga, to i on sam był jakby mniej potrzebny. Jaśnie Pan jeszcze jakoś się trzymał, ale i z jego autorytetem było coraz gorzej.

 

Ludzie, którzy jedli tylko jeden posiłek dziennie, zaczęli nagle jeść dwa, a potem nawet trzy. Jak wcześniej kurę na talerzu widzieli tylko na święta, tak teraz opychali się tanią kurzyną, nie pytając kto i jak ją hoduje.

 

Zresztą o nic prawie nie pytali, jako że pełny brzuch zazwyczaj wyłącza, albo przynajmniej spowalnia myślenie, a obfitość materii w życiu na pewno znieczula troskę o sprawy niematerialne.

 

A tak się stawało równocześnie, że Bóg Domlanczyków stawał się coraz mniej materialny, a coraz bardziej ulotny, nieobejmowalny nie tylko rękami, ale i ich małymi rozumkami, aż wreszcie – wynosząc się z kościołów, które mało kto już odwiedzał – stał się bytem zdematerializowanym, wyrzuconym nawet z ostatniej kościelnej cegły, którą kiedyś kładziono na jego cześć.

 

I to był ten moment, gdy wszyscy progresiści bez trwogi podnieśli głowy i kpiąco spojrzeli w oczy ostatnim, przemykającym chyłkiem pod murami, wiernym.

 

Nie trzeba było długo czekać, jak zaczęli się pojawiać pierwsi bluźniercy. Na początku nawet nie do końca wiedzieli, że nimi są, ale wraz z utrwalaniem się materialnej władzy ludu, ich świadomość rosła i rosła.

Jednak dla zwiększenia siły rażenia bluźnierstw potrzeba było coś extra, jakiegoś wzmacniacza bluźnierstw, przyśpieszacza negatywnego myślenia, jakiejś trucizny religijnego sumienia, w której było coraz mniej Boga, a coraz więcej materii. Nadal jeszcze niewidocznej, bo ciemnej. Ale należało wszystko zrobić, by się objawiła, wywracając do góry nogami cała prawdę Stworzenia.

 

Taką trucizną sumień miała się okazać sprawa czynu dość rozpowszechnionego w ościennych kulturach, a jeszcze mało praktykowanego w Domlandii – pederastii.

To taka gra pomiędzy dorosłym mężczyzną, a młodym chłopcem, gra raczej seksualna i rzadko za zgodą chłopca uprawiana.

Pederaści byli najczęściej artystami i jakoś – udając oślepienie sztuką – im to wybaczano. Ale kiedy znaleziono pederastów pośród duchownych, modlących się na chwałę Boga, zrobiono taki harmider, jakby właśnie zawalił się świat. Ten świat zbudowany z materii wziętej wprost z Biblii, z tego prochu, z którego miał zostać ulepiony człowiek na wzór i podobieństwo Boga, materii widzialnej i dotykalnej, wprost od Boga.

 

Stało się to, co się miało stać. Poruszony do żywego, bo przecież nie przestraszony, tym harmidrem, Bóg się ukrył głęboko w zakamarkach historii i absolutnie, jak byt absolutny, przestał być obecny i widoczny dla kogokolwiek.

Stało się to dla bluźnierców najlepszym dowodem na to, że nigdy nie istniał i że wszystko co jest, stworzyła ciemna energia.

Ciemna masa dominować zaczęła jako budulec Domlandii, co sprawiło, że Domlandia stała się pierwszym miejscem na planecie, w którym ciemną masę odkryto, zlokalizowano miejscowo i zaprzęgnięto do rydwanu postępu. Ciemna masa obleczona w przykrojoną na miarę jej głupoty ciemną materię, wyglądała naprawdę postępowo.

Postęp był więc tym, co w Domlandii dominowało, co sprawiało, że wszystko w niej było postępowe.

A najbardziej postępowe było bluźnienie. Bluźnienie przeciwko temu, czego nie ma

 

I paradoksalnie bluźnierców było coraz więcej, mimo że coraz mniej było komu bluźnić, jako że domlandzki Bóg dematerializował się w przyśpieszonym tempie.

Na szczęście dla hord bluźnierców zachowały się nie do końca zdematerializowane wizerunki Boga, które teraz można było do woli obrażać, wyobrażając sobie, że obraża się Boga samego. A o to przecież chodziło.

Jednak z czasem nawet tych wizerunków do obrażania nie dla wszystkich starczało, więc rozpoczęto ich masową produkcję, a czy to w formie tarcz strzelniczych, a czy to w formie wycieraczek do butów, a nawet wreszcie w formie papieru toaletowego.

 

I zapanowała przy tym taka prawidłowość, że im było mniej Boga, tym było więcej bluźnierców, którzy temu bytowi, w który przecież nie wierzyli (co z cała mocą i wciąż, głośno deklarowali), którego nie widzieli personalnie, a wpływ na swoje życie  negowali, chcieli przyłożyć, dokopać, opluć, wyśmiać, zbrukać etc.

 

Doszło do tego, że na jednego upartego katolika – bo takie wierzenie dominowało w Domlandii – przypadał najpierw jeden, potem już dwóch, trzech, a wreszcie nawet czterech bluźnierców. Ciężkie, oj, ciężkie mieli życie ci bluźniercy.

 

Bo żeby być bluźniercą, żeby ktoś przejął się taką postawą, trzeba było znaleźć kogoś, kogo te bluźnierstwa przeciwko Bogu jeszcze obchodziły, kogo bolały zwykłym ludzkim bólem, kto zasmucił się albo  i rozgniewał. A jeszcze lepiej dla bluźniercy, gdyby rzucił w niego kamieniem. Wtedy i sława, i uznanie.

No bo jak to tak, kiedy bluźnierca bluźni do bluźniercy? Ma to jakiś sens, prócz utrwalania się bluźnierców w bluźnierstwie? Ano nijaki.

 

Więc co rano rozbiegali się bluźniercy, by wyszukać kogoś do słuchania bluźnierstw, potem go zatrzymać, odganiając konkurencję, aż wreszcie bluźnić tak szybko, by  - opędzając się od nich – czegoś jednak wysłuchał.

Bo bluźniercy mieli cel, który usiłowali zrealizować swoim bluźnieniem. Można powiedzieć, że oni dążyli do ideału.

Ideałem dla nich byłby stan, kiedy wszyscy Domlandczycy przestaną wierzyć w Boga, ale za to będą pełnym głosem mu bluźnić.

Komu bluźnić? Tym powielanym kopiom świętych dawniej obrazów? Czy tym nielicznym księżom, oskarżonym o całe zło świata?

Dlaczego chcieli, by to nastąpiło? Dlaczego stan ten, idealny dla nich, uważali za zwycięstwo rozumu nad zabobonem?

Ano dlatego, że miałaby wtedy rozkwitnąć nauka, miłość człowieka do człowieka, niezależnie od preferencji seksualnych, równość wszystkiego ze wszystkim, a najbardziej równość dzisiaj nierównych. Z tymi równiejszymi.

 

A najgłośniej bluźnili konwertyci na bluźnierstwo. Ci, którzy jeszcze niedawno wierzyli w Boga, ale czy to pod wpływem innych bluźnierców, czy też zachęceni, czy zniechęceni brakiem  materialnych objawów Boga, czy może poruszeni niegodnym zachowaniem jego kapłanów, chcieli szybko dołączyć do grona postępowych i krzyczeli jak można było najgłośniej. Boga nie ma, Boga nie było, Bóg to oszustwo, trzeba zlikwidować wszelkie ślady po Bogu.

 

Niektórych od tego krzyku, od tej zajadłości, od tego kąsania, zaczęły nawet boleć zęby, a niektórym, co bardziej agresywnym wręcz wypadły, ale sztuka wprawiania nowych była już w Domlandii rozwinięta, więc mogli liczyć na ulgowe łatanie ubytków.

 

Dzisiaj już prawie wszyscy zajmują się bliźnieniem. Nikt już nie wierzy, nikt już nie chodzi do kościoła, a nadal wszyscy bluźnią  bogu, pisanemu oczywiście z małej litery, którego nigdy nie było, w którego nic a nic nie wierzą, którego o nic nie proszą, od którego niczego nie oczekują, bo jak cokolwiek oczekiwać od kogoś nieistniejącego.

 

Nikt też się – póki co – nie zastanawia, czym tego boga zastąpić. Póki co, bo jeszcze przez chwilę nie czuje tego niewidzialnego ubytku, który, w przeciwieństwie do ubytków w uzębieniu, nie boli fizycznym bólem.

 

Ale kiedyś przyjdzie taki czas, że poczują w życiu wielką pustkę. Tę pustkę, której absolutnie  nie zapełni materia w nadmiarze konsumowana, nie mająca nic z transcendencji, ani ciemna materia, która podobno wraz z ciemną energią, bez pomocy Boga, stworzyła świat, w którym im przyjdzie odbijać się od ściany do ściany, ani zaklęcia czarowników z ich przepowiedniami i gusłami, którzy zastąpili wygonionych, marudzących o jakiejś miłości bliźniego i Boga księży, ani codzienny seks do późnej starości, wspomagany farmaceutycznie – wszak młodość jest wieczna, ani wreszcie wzniosłe  wzdychanie do natury, do ślimaczków i wiewiórek na majowej łące.

 

Najciekawsza jak zawsze będzie końcówka. Ten moment przejścia z otoczenia materii widzialnej, ukochanej do nieprzytomności, w tę materię ciemną, o której wiadomo tylko, że jest, chociaż jej nie ma.

 

Ten moment zaprzeczenia całemu swojemu bluźnierczemu życiu, powodowany strachem i tchórzostwem.

Często też jest to moment odbluźniania wszystkiego, czemu się bluźniło. Pytanie, czy tak będzie i tym razem i czy będzie się do kogo odbluźnić?

 

 

*relacja biskupa Andrzeja Chryzostoma Załuskiego:

 

 

 

czwartek, 9 maja 2024

Bajka o czynieniu ludzi szczęśliwymi

 


 

Motto: „Lud czekający na szczęście to prawie to samo, co lud szczęśliwy!”

Król Ambroży

 Król Ambroży siedział ponury na tronie i bez widocznych emocji wpatrywał się w ścianę Sali Tronowej. W tym wypadku akurat trudno było o emocje, jako że ściana, pobielona na biało, była tak jednolicie monotonna, że jedynym uczuciem towarzyszącym wpatrywaniu się w nią, było rozleniwienie, przechodzące w otępienie, a potem w usypianie.

To, że Ambrożego jeszcze sen nie zmorzył, spowodowane było faktem, że słyszał – albo tak mu się wydawało – szybkie kroki pająka, który, jedyny wyróżniający się element tej białej ściany, przebiegał ją w nieśpiesznym biegu.

Czarny wielki pająk na białej wielkiej ścianie. Choćby nie wiadomo jak wielkim był pająkiem, pozostawał maleńkim, czarnym okruszkiem na ogromnej połaci ściany. Samotny jak człowiek w życiu – pomyślał Król. To skojarzenie nasunęło się królowi Ambrożemu jakoś tak bezwiednie, od niechcenia. Jednak jak już przyszło, odgoniło od Króla nadchodzący sen, ściągnęło mu brwi, co było widocznym znakiem skupienia, a także zmusiło do syntetycznego myślenia.

To syntetyczne myślenie polegało na tym, że Król najpierw powoli zaczął zbierać w pamięci fakty z życia, mogące być podporami, czyli argumentami za tezą o samotności, a potem coraz prędzej zaczął z tych faktów, jeden po drugim, budować całościową teorię o ludzkiej alienacji, niezależnie od wielości ludzi, rzeczy i spraw, które każdego z nas otaczają.

Tak, człowiek jest samotny – skonkludował na koniec. I nieszczęśliwy – dodał jeszcze cicho, tak, by nikt, nawet ten pająk tego nie słyszał. Cicho, jakby się wstydził tego słowa, które wypowiedział.

Bo zaiste trudno było – patrząc z boku – uznać króla Ambrożego za człowieka nieszczęśliwego. Z samotnością każdego z nas to nie wiadomo jak jest, ale Ambroży nieszczęśliwy? Przecież powinien uważać się za najszczęśliwszego człowieka na świecie! I piękne królestwo, które ma na własność, i piękna żona, kochająca i mądra, i piękne, miłe dzieci, i zainteresowania, którymi umilał sobie czas, i sympatia poddanych. No nie, król Ambroży nieszczęśliwy!! Nie do pomyślenia!!

Nie wiadomo, co było przyczyną tego stanu Króla Ambrożego, stanu, jak się potem okaże, chwilowego. Może ból głowy, może zły sen, a może inne zdarzenie, które cieniem położyło się na królewskim poranku i wraz z pająkiem na ścianie dało o sobie znać odmianą królewskiego samopoczucia.

Fakt faktem, to błahe wydarzenie mogło mieć znaczący wpływ na całą Domlandię.

Zasępiony Król bowiem – kiedy coraz bardziej usiłował wniknąć w istotę bytu – zaczął dochodzić do wniosków, do których w normalnym stanie nawet przez przypadek by nie zabłądził.

Tak, ludzie są nieszczęśliwi – powiedział znowu do siebie. Nieszczęśliwi i samotni – dodał. I tak się zasępił i zaciął przy wymawianiu jednego zdania i jednego równoważnika, że aż nie mógł przełknąć śliny, a twarz mu się zaczerwieniła, jakby miał za chwilę mieć zawał. W końcu złapał oddech i doszedł do momentu przełomowego (tak myślał) w życiu swoim i Królestwa. Moim królewskim obowiązkiem jest uczynić ludzi szczęśliwymi – wypowiedział cicho do pustej Sali tronowej. Potem wstał, wyprostował się i pełnym głosem oznajmił: Moim królewskim obowiązkiem jest uczynić ludzi szczęśliwymi.

Słuchał go pająk na sąsiedniej ścianie, który na chwilę przerwał swój marsz, ale zaraz zaczął go kontynuować. Ale był za świadka.

Król, w którego wstąpił nowy entuzjazm czynienia spraw wielkich, wykraczających poza czas i pokolenia, odgarnął płaszcz królewski, zakasał rękawy i zadzwonił po służbę: zwołuję posiedzenie Rady Królestwa – oznajmił Heroldowi, Hetmanowi Wielkiemu Koronnemu i takiemuż Podczaszemu, którzy byli najbliżej i pierwsi się zjawili we wzmiankowanej kolejności.

Tak jest, Jaśnie Panie – odpowiedział Herold, który nie myślał, tylko mówił. Tak jest, Jaśnie Panie – odpowiedział Hetman Wielki Koronny. Ale jaki będzie porządek obrad? – nie omieszkał zapytać. Ponieważ Podczaszy Wielki Koronny milczał, Król rzekł: chcę, by Rada Królestwa doradziła mi, jak uczynić obywateli Domlandii szczęśliwymi.

Jak to, szczęśliwymi? - bezwiednie zapytał Podczaszy, bo stan szczęśliwości najczęściej kojarzył mu się z jednym.
Ano tak to – odciął się Król, przeniknąwszy bez trudności myśli Podczaszego. Szczęśliwymi. Szczęęęęśliwyyymi – dodał jeszcze, mocniej akcentując pewne litery. Nie rozumiesz, co znaczy być szczęśliwym?

Rozumiem doskonale, Najjaśniejszy Panie – szybko wydukał Podczaszy i już nic nie zakłóciło przygotowań królewskiego rządu do podjęcia zdecydowanych działań.

Zdecydowanych, czyli jakich? – pomyślał każdy z dostojników, ale już nikt się ze swymi wątpliwościami nie wychylił przez Królem.

Sala tronowa szybko zapełniła się członkami Rady Królestwa i jak tylko wszyscy oni z ust Króla dowiedzieli się, że mają radzić nad uczynieniem każdego Domlandczyka szczęśliwym, zapadła w Sali cisza. Bo i problem okazał się przerastać swą złożonością inteligencję panów Radnych. Jak ta cisza zapadła tak i trwała, i tylko pająk łaził po ścianie.

No i co, Panowie, jakieś pomysły? – zapytał po dwóch klepsydrach milczenia Najjaśniejszy Pan. Może Koniuszy Królewski ma jakiś pomysł – zwrócił się do nadzorcy swoich stajen i wierzchowców .

Jakby tu powiedzieć, Najjaśniejszy Panie – zaczął ostrożnie Koniuszy – pomysłów na szczęście to ja za bardzo nie mam. Ale jeden to owszem.
Jaki to? – zapytał Król.
Ano dałbym każdemu wieśniakowi pojeździć na koniu, zamiast poganiać konia – wydukał Koniuszy.

Król nic nie odpowiedział, ale jakoś dziwnie się skrzywił. A może Hetman Wielki Koronny ma jakiś pomysł? – zwrócił się w stronę husarskiego pióropusza.
Ten, wyrwany z krótkiej drzemki, wydusił tylko – Może trzeba skończyć z branką do piechoty?
A kto do licha będzie nas bronił?! – rozzłościł się Król. Ty, stary szogunie?

Podskarbi Koronny przycupnął w kącie i prawie zapadł się w ziemię, ale Król i tak go zauważył.
Hej, ty, któremu wszyscy zazdroszczą, który masz pozłacane ręce, a nie uśniesz, jak nie podliczysz paru tysięcy talarów, co ty mi doradzisz w sprawie szczęścia dla każdego? – zapytał.

Jaśnie Panie, wiecie przecież, że pieniądze szczęścia nie dają. Samiście to zawsze powtarzali, więc co mam Wam powiedzieć? – odparł Podskarbi.

No, oczywiście, nie dają. Ale wtedy tylko, jak się ich ma za dużo – odparł król. Jak człowiek ma tylko jedną złotą monetę, to jest szczęśliwy jak cholera. A ile tych złotych monet mamy?

Ano będzie w skarbcu jakieś 15 tysięcy. Ani po ćwierć na każdego nie starczy.
No to zaiste problem – zafrasował się Król. Dawać po ćwierci to jakby nic nie dawać.
To już lepiej dać od razu kwartę okowity. Taniej wyjdzie, a efekt dość zdecydowany.

Jedyna w Radzie kobieta, Ochmistrzyni Królowej Pani, niesłychanie spłoniona, mimo swoich kilkudziesięciu lat, chciała dość dobrze. Chciała, by to kobiety częściej uszczęśliwiały mężczyzn, ale napotkała na gwałtowny opór Kardynała, który natychmiast oskarżył ją o szerzenie rozpusty i wszeteczeństwa. I propozycja upadła. Choć może nie do końca, bo męska większość Rady, prócz Kardynała, dobrze te słowa zapamiętała i przyrzekła sobie wprowadzać je w czyn.

Wprowadziwszy swój protest na forum Rady, Kardynał chciał dać z siebie coś pozytywnego i zaproponował, że ludzie będą szczęśliwsi, a nawet całkiem szczęśliwi, kiedy więcej będą się modlili. I był nieskończenie zdziwiony, że nawet Król – po mruknięciu, że i tak się modlą za dużo – tę propozycję odrzucił.

Podczaszy Wielki Koronny, która swą wielkość wywodził od wielkości używanego puchara, co mógł zaproponować dla pełni szczęścia ludzkości, to zaproponował. Wszyscy mu przyklasnęli, znowu niepomni, że jeden z nich pija tylko wina mszalne w śladowych ilościach. I projekt upadł.

Łożniczy królewski chciał zaproponować podobny typ uszczęśliwiania, jak Ochmistrzyni, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, śliniąc przy okazji siedzącego obok Kardynała, co zostało powszechnie odebrane bardzo dwuznacznie.

Z Wielkim Szambelanem Domlandii nie było już tak prosto. Przytłoczony nadmiarem obowiązków względem Króla, zawsze akuratnie potrafił się z nich wywiązać. Jednak miało to przemożny wpływ na jego publiczne bytowanie. Wczesne wstawania, by dokonać uroczystego budzenia króla i równie uroczystego jego przyodziewania, spowodowały, że był ciągle niewyspany. Ziewał cały czas bezczelnie, tym bardziej, że dniami przyjmował hołdy lenne, a wieczorami musiał przeglądać królewskie dokumenty oraz prasować szaty Króla, zważając, by nie było z nimi jak z tymi z bajki. Jedynym wolnym czasem był ten od przekręcenia kluczy w królewskiej sypialni wieczorem do podobnego, choć w przeciwną stronę, rankiem.
Wyrwany z letargu południowego pytaniem Króla o metodę uszczęśliwienia Domlandczyków powiedział szybko – niech chodzą spać wcześnie, a wstają późno.

Król przyjął tę wypowiedź jako osobisty przytyk i zapytał – Coś ci się nie podoba w moim porządku dnia?
Ależ nie, Najjaśniejszy Panie – odrzekł speszony Szambelan Wielki. Tylko tak mi się marzyło, żeby się raz wyspać.

Do przepytania pozostali jeszcze Kapitan Gwardii i Pułkownik Rot Dworskich, prywatny Sekretarz Króla, Kaznodzieja Nadworny, Łaziebny, Szafarz, Śpiżarny, Stolnik, Piwniczy, Woźniczy i Ochmistrz, ale Królowi nie starczyło cierpliwości. Targnięty rozpaczą zwrócił się stojącego za tronem Podkomorzego Królewskiego

Słuchaj, Podkomorzy – mój najbardziej zaufany sługo. A może byśmy ludziom obiecali, że im damy, chociaż nie mamy, ale potem nie damy, bo nie mamy? Ale żeby uwierzyli w nasze obietnice, musimy im obiecać tak dużo, że nawet jak im nie damy, to i tak będą wdzięczni, że chcieliśmy im dać, tylko różne wraże siły sąsiedniego Disnejlandu nam przeszkodziły. Bo jak im obiecamy mało, a nie damy, bo też dla wszystkich nie mamy, to powiedzą, że tak mało to mogliśmy im nawet dać z prywatnego, a skoro nie daliśmy, choć mogliśmy z naszego własnego, to jesteśmy świnie i szuje. I trzeba robić rewoltę.

 

Podkomorzy na takie dictum lekko się uśmiechnął i zapytał: ale co im obiecamy? Ano wszystko co każdy pragnie. Na początek górę pieniędzy i obietnicę, że jak każdy już je będzie miał, to sobie kupi wszystko, łącznie ze szczęściem.

Aleś sam jaśnie panie mówił ludowi, że pieniądze szczęścia nie dają – odparł przewrotnie Podkomorzy.

No tak, one szczęścia nie dają. Szczęście sobie można za nie kupić - odparował Król, który jakby zapomniał swe wcześniejsze nauki do ludu Domlandii.

No więc obiecamy im szczęście za pieniądze – ciągnął Podkomorzy. Ale szybko się wyda, że kasa pusta. Kto nam uwierzy, że obiecaliśmy uczciwie?

A czy naród tego potrzebuje? – zapytał monarcha. Naród najbardziej do szczęścia potrzebuje obietnic. I czekaniem na ich realizacje zabija czas do momentu, w którym będzie szczęśliwy. A że przychodzi mu długo czekać? Cóż, po drodze ponowimy obietnice.

Lud czekający na szczęście to prawie to samo, co lud szczęśliwy!

Król wypowiedział te słowa i mu ulżyło. Nie dość, że prawie spełnił zadanie dzisiejszego dnia, to jeszcze pomyślał, że ten jego aforyzm przejdzie do historii literatury i polityki społecznej i uczyni go sławnym.

Kot Horacy leżał pod Królewskim tronem i mrucząc cicho, obmyślał, jakby tu przetłumaczyć na domlandzki fragment z narodowej epopei Disnejlandu „Kochajmy się”. Byłby w sam raz.