sobota, 20 stycznia 2018

Bajka o poszukiwaniu pracy


Bajka napisana 14 maja Anno Domini 2013

Królestwo Domlandii było zarządzane oszczędnie i racjonalnie. Wynikało to w największej mierze z charakteru jego władców, kiedyś króla Eryka a obecnie jego syna, króla Ambrożego, którzy od lat słynęli z tego, że mieli wyjątkowo wielkie węże w kieszeniach swoich królewskich szat i niezwykle rzadko i ostrożnie wyciągali z tych kieszeni pieniądze.

Całkiem inaczej było w sąsiednim Disnejlandzie, którego król Domnall wciąż stroił się w nie swoje szaty, a wiadomo, że z cudzych kieszeni pieniądze wyciąga się znacznie łatwiej i podobnie je wydaje.
Ale czas płynął, i nawet w konserwatywnej Domlandii mody i sądy o rzeczach ulegały ciągłej zmianie. Szczególnie szkodliwymi zmianami były te, przychodzące z bliskiej zagranicy, krótko i dosadnie mówiąc, zza płota. Bo za płotem, pomijając już nawet sąsiedni Disnejland, w najlepsze działała Organizacja Sąsiadów, zwana uprzednio Organizacją dla Zapewnienia Nieustannych Dostaw Węgla do Domowych Pieców i Żelaza na Kucie Lemieszy, co w skrócie dawało się wypowiedzieć jako OZNDWDPŻKL.

Idea jej powstania była ze wszech miar słuszna i pożądana. W czasach, kiedy palono drewnem jedynie, którego zasoby były już na wyczerpaniu, a żelazo – jako materiał strategiczny na miecze i zbroje – poddane było restrykcjom handlowym, narodziny takiego tworu powitano z entuzjazmem, chociaż już sama nazwa miała w sobie coś, co bardziej kojarzyło się z długaśnym – jak zdanie jąkały – smokiem wawelskim pożerającym krakowskie dziewice, niż z organizacją pożytku publicznego.
Ale powstało to coś i trwało. I wymyślało coraz to nowe pomysły, mające w założeniu ułatwiać życie mieszkańcom sąsiadujących ze sobą królestw.

A że tych pomysłów musiało być coraz więcej, to do ich wymyślania zatrudniano coraz więcej nowych urzędników, zwanych klerkami.

Jednym z takich pomysłów było powołanie urzędów do pomocy biednym i bezrobotnym. Bo mimo zadekretowanej powszechnej, socjalnej szczęśliwości, w której wszyscy mieli dostawać według swoich potrzeb, okazało się jednak, że ludzie biedni i bezrobotni nie tylko nie zniknęli z ulic miast i pól wsi, ale wręcz przeciwnie – im dalej było od momentu zadekretowania ogólnoświatowej szczęśliwości, tym więcej było ludzi biednych.
Ta smutna przypadłość nie ominęła także królestwa Domlandii. Na początku król Ambroży ratował sytuację robotami przy sypaniu wałów obronnych i kopaniu kanałów. Przyszedł jednak moment, kiedy kraj wyglądał jak Chiny od strony Mongolii a stolica królestwa jak Wenecja, a bezrobotnych nie ubyło.

Cóż, wprowadzenie manufaktur spowodowało stałą nadwyżkę towarów na rynku i takież zmniejszenie potrzebnej siły roboczej, i już nigdy nie miało być inaczej.
Ludzie siedzieli w domach, nie mieli roboty i nie mieli co włożyć do garnków. Narastała frustracja. Nie było innego wyjścia i król powołał urzędy, wzorowane na podobnych zza płota. Były to Urząd do Poszukiwania Pracy dla Tych którzy Pracy nie Znaleźli, Domlandzkie Centrum Pomocy dla Społeczeństwa Domlandii, Ogólnodomlandzkie Centrum Wspierania Rodziny Domlandzkiej, Domlandzki Punkt Interwencji Kryzysowej, Ogólnodomlandzki Dom Pomocy Społecznej, Domlandzka Umieralnia dla Ubogich, a z racji powiększających się społecznych frustracji i postępującymi za nimi, jak cień, alkoholizmu, powołano Domlandzką Fundację Wspierania Profilaktyki i Edukacji Zdrowia, Ogólnodomlandzką Komisję Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, Domlandzki Ośrodek Profilaktyki i Rozwiązywania Problemów Uzależnień a na końcu wreszcie Domlandzką Poradnię Psychologiczno-Pedagogiczną Uzależnień.
Setki urzędników zatrudnionych dla pomagania biednym i bezrobotnym co dzień karnie stawiały się w pracy, przywiązując dorodne konie przed wejściem do urzędów, strzepując z bogatych szat pył drogi, którą musieli pokonać ze swoich zamków i dworów by pochylić się nad biednymi i rozpoczynali dzień pracy modlitwą do Najwyższego o to, by pomógł biednym i bezrobotnym, a im pozwolił zarobić na życie nie gorsze, niż wiedli do tej pory. W modlitwach szczególnie aktywne były niewiasty, w ramach równouprawnienia płci zatrudniane w większej liczbie niż mężowie, coraz bardziej zniewieściali, a jednak nie zawsze nadających się do pracy klerka, które wolały wypraszać dla siebie nowe stroje i maści upiększające, zapominając o tym, że powinny się modlić o mniej biedy dla swoich podopiecznych.

I tak przez dni, tygodnie, miesiące i lata pracowały te urzędy, a ilość biednych i bezrobotnych wcale nie malała, a wręcz przeciwnie, szybko rosła. Choć znacznie wolniej, niż rosła ilość urzędników mającym biedakom pomagać i ilość złota wydawanego na ich – ponoć – wielce pożyteczną pracę.
To zaniepokoiło Króla Ambrożego, a nawet go zdenerwowało. I razu pewnego zdenerwowany król wezwał wszystkich swoich klerków i po kolei rozpytywał o ich pracę. Wyobraź sobie – pytał jakiegoś zadowolonego z siebie człowieczka – że akurat wtedy, kiedy rano pijesz w biurze pierwszą kawę i radośnie opowiadasz koledze z pracy o nocnych igraszkach, wchodzi do biura osoba, której mąż właśnie zginął przy wyrębie lasu, osierocił piątkę dzieci i wszyscy razem zamarzają z zimna i umierają z głodu: co wtedy robisz. No jak to co, królu: każę jej poczekać na swoją kolejkę, bo przecież pierwsza jest kawa, fundowana z Twoich pieniędzy. Inaczej nie uchodzi.
Królem coś lekko wstrząsnęło, ale tylko westchnął i zapytał następnego: A jak do ciebie wchodzi rano kobieta, nie mająca od trzech lat pracy, w domu bieda, a ty właśnie z zainteresowaniem słuchasz relacji z meczu w szmaciankę i wypijasz kawę, to co robisz, żeby jej pomóc: No, wysyłam ją na szkolenia – odparł zapytany.

Przecież już wszyscy się szkolili – żachnął się Król – i nic z tego.
No tak, ale teraz szkolimy w temacie jak żyć, nie mając pracy, pieniędzy, opału i jedzenia.
Acha – mruknął król – to taki bezrobotny survival?
No, można by tak powiedzieć – szepnął speszony klerk. Szkolenia mają temat: sztuka przetrwania jako samodoskonalenie. Survival jako modus vivendi – sposób życia. Ale to są szkolenia wyłącznie dla mężów. Dla kobiet mamy coś znacznie bardziej kobiecego.
No tak – westchnął Król Ambroży. A czegóż to chcecie uczyć kobiety na takim kursie?
Ooo, kurs ma szeroki program, Najjaśniejszy Panie – szybko odrzekł klerk.
Każda kobieta odbędzie 4 spotkania grupowe, a w nich będą: zajęcia integracyjne z elementami team building, trening umiejętności społecznych, asertywności i komunikacji interpersonalnej, motywacji i automotywacji, warsztatu pozytywnego myślenia i kobieta we współczesnym świecie – wyrecytował z pamięci i zadowolony z siebie odetchnął głęboko.

No to po tym kursie będzie prawie doktorem nauk – rzekł Król. A co będzie z tą wiedzą mogła robić?
A z tą wiedzą to jeszcze nic – odparł speszony klerk. Ale teraz skieruje się ją na kurs zawodowy. Będzie mogła zostać kosmetyczką z elementami wizażu, profesjonalnym sprzedawcą z obsługą liczydła, specjalistą do spraw funduszy OZNDWDPŻKL, małą kadrową albo kucharzem małej gastronomii i małą kelnerką.

No tak, to teraz już będzie miała pracę – stwierdził Król.
No nie – odparł klerk. Teraz jeszcze nie będzie miała pracy. Teraz to ją skierujemy na kurs Aktywnego Poszukiwania Pracy. Tam pozna takie sprawy jak: rynek pracy, planowanie i wytyczanie celów, jak aktywnie szukać pracy, praca w sieci, środowisko pracy – utrzymanie pracy, przygotowanie dokumentów aplikacyjnych, rozmowa kwalifikacyjna z elementami autoprezentacji.
No dobrze – wydusił z siebie Król, mocno powstrzymując wybuch – a co się stanie, jak po tym półrocznym szkoleniu, za które wszyscy płacimy, a ja najbardziej, ta szkolona kobieta jeszcze zbyt mało pozna rynek pracy, nie wiedząc, że pracę ma się u nas tylko po znajomości, i tej pracy nie dostanie? Zwrócicie mi pieniądze, wydane na szkolenie?
Klerk milczał.

A tak w ogóle, to ile za ten kurs mam wam zapłacić? – zapytał Król już bardzo poirytowany.
No, za każda osobę szkoloną pięć tysięcy eryków – wydukał klerk.
Ile? – wrzasnął Król. Pięć tysięcy? I jeszcze twoja pensja? Chyba was wszystkich pogięło. Weźcie się do porządnej roboty, nieroby, lenie patentowane, wydrwigrosze – krzyczał doprowadzony do tzw. ostateczności.

Przez pałacowe okno zobaczył dodatkowo całą moc plakatów, wydrukowanych za jego pieniądze, które głosiły: ROZWIŃ SKRZYDŁA. Jesteś bezrobotną z Domlandii? Chcesz podnieść swoje kwalifikacje oraz zdobyć doświadczenie zawodowe? PRZYJDŹ DO NAS I ROZWIŃ SKRZYDŁA.
Zwrócił się do biednego klerka, produktu jego własnej, królewskiej decyzji, ale też owocu klerkowskiej indolencji i krzyknął: ty już zapewne umiesz fruwać! Więc rozwiń skrzydła! I wywalił go przez pałacowe okno. Coś gruchnęło na dole i nastał złowrogi spokój. Reszta klerków, stojących w Sali tronowej, po cichutku uciekła gdzie pieprz rośnie, czyli do swoich biur, które do czego innego zupełnie się nie nadawały.

Zaś wyczerpany do cna Król Ambroży upadł na królewski tron. Zasnął i śnił na nim sen, jak hydra biurokracji pożera po kolei bezrobotnych, którym miała pomagać, zaczynając od co piękniejszych dziewic, jeszcze nie sprzedanych za granicę w ramach zmniejszania długu Królestwa, poprzez jeszcze w miarę pulchne dziatki bezrobotnych, aż po zupełnie wychudzone matki i bezrobotnych ojców. Kiedy zaczynała pożerać co ładniejsze pałacowe pokojówki i – czołgając się – zbliżała się do Sali tronowej, król obudził się z wielkim przerażeniem w oczach i ogromnym krzykiem, i pognał do dowódcy armii, by żołnierze stawiali kosy na sztorc i wyruszali w pole.
Niestety, zapomniał, że w międzyczasie wojskiem także zaczęli rządzić klerkowie i jego sprawność bojowa dramatycznie osłabła.

A osłabła tak bardzo, że większość armii siedziała w biurach, a porządku pilnowało już tylko czterech kosynierów, wśród nich niejaki Bartosz Głowacki, który tylko dlatego nie został urzędnikiem, że doniesiono mu, iż w przyszłości dobrze będą o nim pisać w podręcznikach. Taki był historyczno – patriotyczno – idiotyczny.
Z policją było podobnie. Także tajemne służby nie wychodziły z biur, tylko grały w nich w cymbergaja i salonowca.

Co było robić. Król stanął na największym placu Domlandii i kiedy zeszedł się z okolicznych lepianek tłum osłabłych z głodu bezrobotnych, stanął na ich czele i razem ruszyli na urzędniczą Bestyjlię.

Ale o tym będzie już kolejna bajka.

środa, 17 stycznia 2018

Bajka o samocenzurze prewencyjnej




Culture.pl  Hasło na murze: "Precz z cenzura!", namalowane przez członków NSZZ "


Bajka napisana  27 maja Roku Pańskiego 2013 

Król Ambroży lubił dyskutować. Może zostało mu to z okresu dzieciństwa, kiedy podczas długich rozmów z ojcem, Królem Erykiem, rozważali ważne sprawy wagi państwowej, a może była to pozostałość rozmów z synem Łukaszem, zadręczającym go pytaniami o funkcjonowanie świata, królestwa i rodziny, na które wciąż jeszcze musiał odpowiadać.

W każdym razie nie bał się dyskusji i lubił wadzić się o racje. Do tego tak się złożyło, że nie był specjalnie przeczulony na punkcie swojego majestatu, a z drugiej strony był na tyle dobrym władcą, że te nieliczne, popełniane przez niego uchybienia, natychmiast komentowane przez Domlandczyków, nie odciskały zbyt głębokiego piętna na postrzeganiu jego osobowości i na niej samej, a jedynie korygowały błędy królewskiego majestatu i poprawiały codzienne życie Domlandii.

Ci w Domlandii, którzy umieli pisać, bazgrali co im do głowy przyszło na ścianie otaczającej Park Wolnego Słowa, będący tak naprawdę w dużej części płotem granicznym pomiędzy Domlandią a Disnejlandem. Z braku papieru służył on za medium pisane. Ci, którzy sztuki pisania nie posiedli, malowali na płocie sceny z życia według swoich wizji i płot stawał się w tym momencie prapradziadkiem medium wizyjno-obrazowego. A ci, którzy ani talentu do pisania ani do malowania nie mieli, ot, domorośli demostenesi, stawali na płocie, w rogu parku, i gadali także to, co im do głowy przyszło w aktualnym temacie, najczęściej filipki.

Celował w tym niejaki Pan Filip Hajd, na co dzień nobliwy piekarz, który w niedzielne poranki dostawał fiksum dyrdum i gadał bez opamiętania i na wszystkich, łącznie z królem Ambrożym. Ale ci wszyscy do jego tyrad się przyzwyczaili i na wszelki wypadek puszczali je mimo uszu, a zadrzewiony skwerek przy granicznym płocie skutecznie tłumił rozprzestrzenianie się skrzekliwego głosu w stronę pól i miast Domlandii. Za to ze sporą siłą przedostawał się na drugą stronę muru.

Więc po pewnym czasie słuchali go już tylko ci z drugiej strony granicy. Nazywali go nawet „Wolny Disnejland”. Część Disnejów, tych głupszych, myślała, że to dlatego, bo mówił powoli, czyli wolno. Niektórym jednak „wolno” kojarzyło się z wolnością, ale tych mądrzejszych było niewielu, bo takie skojarzenia były zabronione.

Ale to ci mądrzejsi właśnie bacznie nadstawiali uszy na dochodzące zza płotu słowa. Można powiedzieć, że chwytali je w lot, zanim jeszcze doleciały do ziemi Disnejlandu, w którą były wdeptywane butami strażników wolnego słowa, albo wyśmiane, wyszydzone albo wręcz oplute.

Ci strażnicy to byli na wpół piśmienne osiłki, których do stolicy Disnejladnu król Domnall pierwszy ściągał ze wszystkich stron swojego królestwa, ale głównie i przede wszystkim z małych miasteczek, wsi i osiedli, awansował ich i utwierdzał w przekonaniu o ich wielkiej inteligencji i ważnej pozycji w hierarchii wielkiego miasta, jakim była stolica Disnejlandu..

Po połaskotaniu po pięcie i umyśle stawali oni dzielnie w obronie swojego władcy, nie starając się specjalnie analizować słów, ba, zastanowić nad ich sensem, a wyłapując jedynie wrogie i reagując na nie jak psy niejakiego Pawłowa, strasznego sadysty. A nie zastanawiali się, bo było im dobrze z tym, co mieli.

Przyzwyczaili się już do tego, że mogą mówić tylko to, co mówić było wolno, i nawet nie usiłowali mówić czego innego, mając samowpojone przekonanie, że mówią nie to, co zabronione, ale to, co im – jako ludziom kulturalnym, pełnym ogłady i z towarzystwa – mówić wypada. I byli bardzo dumni z siebie, że nie należą do grona chamów, wieśniaków z prowincji i moherów, łażących we włosienicach z wielbłądziej, szorstkiej wełny, którzy w swojej ciemnocie plotą trzy po trzy, nawet przeciwko Najjaśniej Panującemu Słońcu Disnejlandu. Bo to oni właśnie są elitą, która zawsze wie co powiedzieć i jak się zachować.

Mając głęboko samowpojone przekonanie, stanowili dla Króla Domnalla dar losu, podarunek, o jakim wielu władców nawet nie śniło. Bo oto ci, którzy powinni być solą tej ziemi, po odebraniu wykształcenia w najlepszych szkołach, które na czołówkach swoich akademickich statutów miały zamieszczony paradygmat dochodzenia do prawdy, jaka by ona nie była, ci, którzy mieli decydować o postępie Disnejlandu, o jego rozwoju i budowie społeczeństwa demokratycznej monarchii, stali się zgrają, idących na pasku dobrobytu, ujadających jamników, których całą sforę prowadzili specjalnie wyuczeni królewscy psiarze, nazywani po wiekach przewodnikami stada.

Bo zaiste stado to było prawdziwe, walące hurmem, a bezmyślnie, za pochlebstwem i czułym gilgotaniem w napiętą do ostateczności miłość własną i zagłaskiwaniem ukrytych kompleksów.

I wszystko by było dobrze w Disnejlandzie, ludzie i sprawy toczyliby się ustalonym od lat korytem niemyślenia i przytakiwania, gdyby nie Filip Hajd, nazywany z tej strony muru „doktorem” Dżekilerem. Dlaczego tak właśnie nazywali biednego Filipa królewscy Disneje, nie wiadomo do dzisiaj.

Doktor Hajd mówił to, co mówił. W Domlandii były to sprawy dość oczywiste i dość powszechnie akceptowalne. Nawet jak krytykował, to dla dobra wspólnego, czyli wszystkich razem i każdego Domlandczyka z osobna.

Ale to, co mówione, pożyteczne i strawne w Domlandii, stawało się wielce szkodliwe i ciężko lub wcale niestrawne za murem. Tym samym wkurzający, choć pożyteczny Filip Hajd stawał się za płotem krwiożerczym Henrykiem Dżekilerem, oszołomem, podburzaczem bogobojnych Disnejów, terrorystą, zaplutym karłem wsteczności etc. etc.

I tak to powstał mit o człowieku, który przyjmował dwie, jakże różne od siebie, osobowości: głosiciela prawd pożytecznych i podżegacza-kłamcę.
 





Prewencyjnie, czyli zapobiegawczo król Domnall rozkazał swoim strażnikom wolnego słowa, aby gremialnie przychodzili pod płot i spacerując parami wzdłuż niego bezustannie powtarzali: jest nam dobrze, jesteśmy szczęśliwi, możemy się myć w ciepłej wodzie, możemy chodzić na polowania, możemy grillować kiedy chcemy, możemy słuchać słów prawdy, wypowiadanych przez Króla kiedy chcemy, możemy słuchać pokrzepiających obwieszczeń wykrzykiwanych przez heroldów, kiedy chcemy, jest nam z tym dobrze i nie pragniemy żadnej zmiany, kochamy naszego Króla Domnalla, słońca wszystkich królów, z nikim nam tak dobrze nie będzie jak z królem Domnallem, kto myśli inaczej jest jełop, cham i burak, jesteśmy szczęśliwi, możemy robić co chcemy (oczywiście w granicach dyktowanych nam przez nasz rozsądek), jesteśmy wolni, choć jest to wolność świadoma i uświadomiona, jesteśmy najedzeni po uszy, mamy nowe drogi, które są tak długie i równe, jak to tylko możliwe, możemy sobie pograć w piłkę na nowych sokolikach, jesteśmy szczęśliwi szczęściem swojego króla, jesteśmy zadowoleni z tego, że jesteśmy i nie chcemy żadnej zmiany, a ten cham, oszust i karzeł reakcyjnego podziemia, Henryk Dżekiler, niech sczeźnie na samym dnie piekieł. I tak chodzili wzdłuż muru granicznego i pletli trzy po trzy, wierząc w to, ze plotą wieniec chwały dla siebie i swojego Króla i przy okazji zagłuszali słowa Henia Dżekilera, jak – nie przymierzając – Wolny Disnejland, tak że mało kto je słyszał.

Ale wreszcie jakaś starowina, która mieszkała (bez nijakiego paszportu czy dowodu osobistego) na samych peryferiach Disnejlandu, wyubierana w skóry i mohery wielbłądzie, grzebiąca motyką na swoim maleńkim poletku, nie wytrzymała tego nieustannego jazgotu, bo jej przeszkadzał w modlitwach i pogoniła czym miała w ręce, czyli motyką, całe to jazgoczące towarzystwo, tam gdzie pieprz rośnie.

Nastała cisza i tylko spokojny głos Henia Dżekilera płynął w powietrzu Disnejlandu, oznajmiając wszem i wobec prawdy, których przed chwilą nikt nie chciał słuchać.

Cisza, która opakowała w siebie ten monotonny głos Henia, była naprawdę złowroga. Była tak złowroga, że w dalekim pałacu król Domnall po cichutku zaczynał się pakować, bo w razie czego czmychnąć na jakieś dobre stanowisko w centrali Organizacji Sąsiadów, zwanej uprzednio Organizacją dla Zapewnienia Nieustannych Dostaw Węgla do Domowych Pieców i Żelaza na Kucie Lemieszy, co w skrócie dawało się wypowiedzieć jako OZNDWDPŻKL.

Pakując się, miał jeden problem – za cholerę nie mógł zapamiętać nazwy tej organizacji, którą miał kierować, a już wypowiedzenie tego dziwacznego skrótu powodowało u niego nieodwracalne zniekształcenie mięśni twarzoczaszki.

To jednak nic – pomyślał. Wszak moi medycy umieją przeszczepić całą twarz. W razie czego nikt mnie nie pozna. Ale to wtedy, jak już będzie całkiem źle.

Bajka o wyprawie krzyżowej i świętej wojnie.



obraz z tojuzbylo.pl 

 Bajka napisana 6 sierpnia Roku Pańskiego 2013 

Kiedy Król Ambroży władał szczęśliwie królestwem Domlandii, okres wypraw krzyżowych nasza Europa miała już dawno poza sobą. Tak dawno, że nawet jak popatrzyła do tyłu, to widziała na horyzoncie jedynie pogorzeliska wielkiej rewolucji, wywołanej kiedyś przez ludzi którzy mieli mniej, a chcieli zabrać tym, którzy mieli więcej. A że takie działania nie za bardzo mieściły się w kanonie tablic wykutych kiedyś pod Górą Synaj, i gdzieś tam z tyłu głowy piewcy społecznej sprawiedliwości miewali, z racji nieczystego sumienia, dziwne przykurcze, to bardzo się starali, by winą za krew przelaną w dawnych wiekach, w tym także i tą, którą czerwieniała rewolucja, obarczyć wyłącznie zapomniane już wyprawy krzyżowe, jak i tych, którzy je kiedyś organizowali.

I łazili po królestwie Domlandii i sąsiednim Disnejlandzie agitatorzy najróżniejszego autoramentu, a to z gęsimi piórami, jako niby mądrzejsi od pospólstwa, a to z jakimiś kielniami, że niby to murarze, a to niby majstrowie, albo inżynierowie od naprawiania wszystkiego, w tym głównie ludzkiego ducha, a to kaznodzieje twierdzący, że są wysłannikami innych, lepszych królestw, niekoniecznie sąsiadujących z Domlandią, a może nawet nie z tego świata, który już niektórym był zbrzydł doszczętnie, a to znowu wyznawcy przyjemności jedynej i nieskończonej na wieki, i rozsiewali ziarna wiedzy o nieszczęściach dla świata i ludzkości, które spowodować miały wyprawy krzyżowe. Ale że same one nie za bardzo interesowały wychowanych w religii Domlandczyków, którzy od kleru nie wycierpieli znowu zbyt wiele, okraszali je najróżniejszymi innymi naukami, przypowieściami i bajaniami.

A nauki, których udzielali ludziom, zgromadzonym na jarmarkach, odpustach i innych wiciach były z natury swojej wywrotowe i mieszały w głowach nie mniej niż okowita, serwowana w przydrożnych karczmach przez brodatych Jankieli. I było w tym coś dziwnie zbieżnego, że i okowita i nauki wykręcające rozum na nice, podawali ludzie jakby rozumiejący się nawzajem, chociaż przecież jedni byli tylko dzierżawcami karczm, a drudzy kumatymi, wielce wykształconymi, a nade wszystko piśmiennymi i wygadanymi paniczykami.
Jednak o ile okowita służyła zniewoleniu bardziej ciała, a dopiero poprzez nie ducha, to nauki tych mądrali najpierw zniewalały duszę, a ta dopiero potem zniewalała ciało poprzez jego absolutne uwolnienie. Uwolnienie ciała z więzów ducha! To dopiero było odkrycie! Na miarę podboju całej ziemi, ba, całego może Kosmosu.

Uwolnić ciało po to tylko, by posiąść ducha, aby potem zniewolić ciało! Za taki wynalazek wynalazcy przyznano po cichu największy owoc z drzewa poznania dobrego i złego.

Król Ambroży nie za bardzo wiedział, jak przeciwdziałać zarazie umysłów, którą szerzyli objazdowi bakałarze, głoszący swoje nauki na każdy możliwy sposób i w każdym miejscu, z którego nie pognano ich kijami. Nadzieja była w tym jedynie, że naród Domlandii, nieco bardziej światły od narodu Disnejów, zapominał te nauki mniej więcej tak szybko, jak szybko wietrzały mu z głowy resztki okowity. Więc Król Ambroży po cichu myślał – posłuchają i zapomną. Może by tak i było, gdyby nie utrwalacze tych nauk, będący dość szczególnym gronem ludzi, którzy byli, bo byli, i którzy swoim postępowaniem dawali i utrwalali wzorce, propagowane przez wędrownych mędrców .

A ci, którzy byli, bo byli, nie mieli nic wspólnego z tym, który mówił: „ Jam jest, którym jest”. (Ks. W. 3,14)”

I to oni byli najgroźniejsi dla stabilności ludzkich umysłów, i tak już targanych wieloma sprzecznymi podnietami. Ci, którzy byli, byli i nic więcej. Byli i trwali. Byli, i wszyscy wiedzieli, że są, choć jakby się przez moment zastanowili, to by powiedzieli: no i co z tego, że są? Ale nikt prawie nie wpadł na takie pytanie i to bycie stało się stałym elementem społeczeństw, wywierając na nie znaczący wpływ, chociaż o ile na Domlandię znacznie mniej, to już na społeczność Disnejlandu zasadniczo.

A ci, którzy byli, cały czas byli. I nic więcej. Pięknie się ubierali, mieli uśmiechnięte wiecznie twarze, jak się odzywali, to tylko tak, by niczego nie powiedzieć prócz tego, że są szczęśliwi i jest im dobrze, a także tego, że ich zdaniem każdy powinien być jak oni, a jak nie jest, to jest kiep i sam jest tego winien.

Bo to ich bycie nie było czymś przypadkowym, czymś, co tak samo z siebie się stało i trwało. Ich bycie było byciem z góry przemyślanym i zaplanowanym. Miało być drogowskazem, wskazówką jak być. Jakim być. Ich bycie było zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, mimo tego, że wyglądało, jakby było byciem zupełnie przypadkowym i samoistnym.

Tych, co byli, można było spotkać na każdym rogu miasta, każdym jarmarku czy targu, w każdym zbiegowisku, na każdym festynie. Wszędzie tam, gdzie nie musieli pracować. Albo walczyć. I dziwnym jakimś trafem wszystkim prawie bardzo się ci ludzie podobali. Wszyscy prawie byli w nich zapatrzeni jak w bóstwa, jak w kogoś więcej niż ludzi.

Być, i mieć, i nic nie musieć. Boże, daj nam taką egzystencję, zanosili Domlandczycy i Disneje modły w swoich kościołach.

Gminna wieść niosła, że są to potomkowie Krzyżowców czy może Templariuszy, którzy kiedyś tam złupili do szczętu Jerozolimę, a i Konstantynopolowi nie darowali, i zostawili swoim dziedzicom takie skarby, że ci już nigdy nie będą musieli pracować. Tylko cały czas będą celebrować. Bo w ich żyłach płynie krew szlachetniejsza od najbardziej niebieskiej krwi szlachetnych rodów, jako że to oni teraz wyznaczają to, co szlachetne, i swoją obecnością uszlachetniają.

Jak to w życiu, choć jedni zachwycali się nimi, to inni ich nie cierpieli. W sąsiednim Disnejlandzie celebryci byli celebrowani przez najwyższe władze, na czele z królem Domnallem, którego popierali myślą, mową i uczynkiem, i który z kolei ich wykorzystywał do promocji swojej osoby. Ileż pospólstwo miało tematów do roztrząsania, kiedy publicznie objął marną, ale po celebrycku znaną pieśniarko-harfistkę, zwaną „nic Dodać”, wszystko ująć, jak się pasjonowano, kiedy inny muzyk, który nie śpiewał, a jedynie bluzgał, niejaki Hołyś, poparł na śniadanie Jaśnie Panującego, etc. Ciemnemu narodowi potrzebny jest temat do bezmózgowych dyskusji, a celebryci to najlepiej potrafili zapewnić, przy okazji sławiąc panującego. Więc celebryci popierali i byli popierani, mimo że nic nie robili.

Ale jak już powiedziano, nie wszyscy pałali do tych, którzy byli, tak wielką estymą. Król Ambroży patrzył na ich wypięknione twarze, słuchał ich wypowiedzi, których słuchać dało się tylko po spożyciu, i chwilowo nie zabierał głosu. Ot, pogadają, i ludzie przestaną słuchać tych głupot, i problem sam się rozwiąże – myślał.

Ale się nie rozwiązał, tylko związywał coraz bardziej. Bo oto niejaka – nic- Dodać – harfistka i pieśniarka, której pieśni nikt nie umiał zanucić, podająca się za potomkinię ostatniego króla Jerozolimy, stwierdziła, że wie z autorytatywnego źródła, czyli z zapisków jej przodka, że w tej Jerozolimie nic, tylko palili zioła, chodzili na haju, używali cudzych żon, a ich mężów sprzedawali Egipcjanom, a potem pisali te wszystkie Pieśni nad Pieśniami i inne pokręcone teksty. Inna znowu, nazwiskiem I-mmanuela bredziła w swoich wyzwolonych pismach, że jedynie zaspokojoną kobieta może być ta, na którą facet nasika, albo może odwrotnie. Inny znowu niejaki Piroggio, zwany tak z racji zamiłowania do italiańskich pirogów, twierdził, że najbardziej lubi je spożywać tańcząc na golasa. A inny jeszcze kucharz podrzędnej trattorii, w której jadali pokręceni artyści, zasłynął tym, że pichcił paskudne jadło, ale nadawał mu nazwy wyjęte wprost z Ewangelii, jak na ten przykład, Biceps Judasza saute, Jagnię z Abrahama w sosie kaktusowym, sznycel Piotra z Pawłem przepijany piwem, w którym Piłat obmywał dłonie, a jako potrawę główną podawał upichcone ze świniny Boże Ciało a do tego jako aperitif koktajl Krew Chrystusa.

Tego już królowi Ambrożemu było za dużo. Walnął pięścią w stół, aż jedna jego noga okulała, wykrzyknął – a niech to szlak – i kazał wezwać do siebie – akurat przebywającego w Domlandii na wygnaniu – szejka Muhammeda, arabskiego działacza zbrojnego podziemia, który dokładnie znał strony ewangeliczne, bo na co dzień darł koty z brodatymi kupcami ze Wzgórz Golan, i tak mu powiedział: Słuchaj, Muhammedzie, Arabski mój przyjacielu. Zanim wyjedziesz z Domlandii – bo podobno się wybierasz – na tę wyprawę do ziemi twoich przodków, musisz mi załatwić problem tych – tfu – celebrytów.

A co mam z nimi zrobić – zapytał niepewnie Arabski szejk, który marzył już o hamaku pod palmami i bał się, że mu król paszport odbierze. Jak to co – odpowiedział Król. Zbierzesz tych durniów na wyprawę krzyżową.
Na wyprawę krzyżową? – ciężko zafrasował się Arabski. Na jaką wyprawę krzyżową? Przecież wyprawy już dawno wyszły z mody! Ba, ludzie już o nich zupełnie zapomnieli. Zresztą tam tylko teraz piasek i kamienie. Na co tam jechać? A ty po co tam jedziesz – odparował Król Ambroży. No, ja to co innego – rzekł Arabski. Mnie tu za zimno, za ciasno, czepiają się mnie jakieś obwiesie za mój turban i za moje arabskie kombinacje. Muszę się zmywać.
No to zmyj przy okazji to gówno – rzekł Ambroży, pokazując na ręcznie malowane plakaty, wiszące na każdej ścianie stolicy. Wyprowadź ze stolicy tych pacanów, jak niedawno jakiś grajek wyprowadził szczury z pobliskiego Hamlen. Jak im powiesz kilka komplementów, zamieszasz w głowach, pójdą za tobą jak zgraja szczurów albo rozwydrzone dzieciaki.

I tak też się stało. Zwołani do wielkiej Sali tronowej celebryci wyglądali tak, jakby się najedli szaleju, gadali od rzeczy , robili miny jak stado małp, wykrzykiwali na cześć króla, zataczali się w krokach i rozmowach, ślinili z uprzejmości a przede wszystkim czekali czynu. By coś zrobić dla tego państwa, które daje im darmową strawę i sławę.

I jak Arabski szejk – po długim kadzeniu słowem i spirytusem – rzucił wezwanie do czterdziestej czwartej wyprawy krzyżowej, wszystko wymknęło się spod kontroli i nabuzowany tłum celebrytów, nie bardzo już trzeźwo myślący, zerwał się z miejsc i krzycząc: na krzyż – wybiegł przez pałac.
Akurat na Disnejowym przedmieściu, tuż obok płotu granicznego, stał krzyż dziękczynny za uratowanie Króla Ambrożego z zamachu na jego karetę i właśnie przystępowano do budowy świątyni, kiedy banda celebrytów, zamroczonych prochami i alkoholem, pragnąca wykazać się na kolejnej wyprawie krzyżowej rzuciła się na ludzi stojących pod krzyżem, pobiła ich i skopała, a jeden nawet najbardziej nawalony, nasikał na palące się woskowe świece.

 Historykon.pl  Subiektywny obraz pierwszej wyprawy krzyżowej według Stefana z Blois – listy do żony


Arabski szejk na widok tego, co spowodował, uciekł gdzie pieprz rośnie, czyli najpewniej do Iberii, straż pałacowa złożona z niezbyt rozgarniętych osiłków biła kogo popadnie, a najbardziej murarzy, chcących budować kościół, król Domnall stał oparty jak Kargul o płot i z błyskiem w wilczych oczach patrzył na kłopoty sąsiada, który teraz dopiero naprawdę skonfundowany przez chwilę zapomniał języka w gębie, i na dodatek krzykami podburzał oszalałych celebrytów do rozwalania wszystkiego wokoło.

Nadszedł jednak moment, gdy król Ambroży przypomniał sobie o paru rzeczach: i o tym, że ma język w gębie, i o tym, że ma miecz przy boku, i o tym, że w odwodzie stoi dobrze uzbrojony pluton specjalny, a nawet o tym , że jest mądrzejszy od tej zgrai upapranych, nawalonych, nabzdyczonych sobą ludzików w dziwacznych strojach błaznów.

Po pierwsze wydał dekret o świętej wojnie, którą należy wszelkimi sposobami i środkami toczyć z psującym społeczność Domlandii nihilistycznymi postawami i poglądami. Zaczął od straży pałacowej, którą jednym dekretem rozwiązał i wygnał do pracy na roli. Rozpędził też sędziów, którym nieopatrznie oddała część swojej władzy sądzenia, a która to władzę wykorzystywali ku chwale celebrytów. Potem przeprowadził reformę szkolnictwa Domlandii, zwalniając nieproduktywnych, zapatrzonych w nihilistyczne idee profesorów, będących na utrzymaniu Królestwa. Następnie wprowadził kontrkulturę do obowiązującej i serwowanej przez tych, co są, bo są i ich heroldów, będącą w swej istocie kulturą sprzed lat nie tak znowu wielu. Nazwał ją kontrreformacją myślenia.

A nade wszystko swojemu mentorowi zza płota, królowi Domnallowi – niesłychanie lubiącemu pouczać innych, a króla Ambrożego w szczególności, i prawić im morały, których zupełnie nie brał do siebie, a zasad głoszonych nie przestrzegał – wysłał świński ryj, z przyczepionym doń krótkim liścikiem: Całuj go w nos!

I stało się, że płot, który tylko formalnie rozdzielał dwa narody, stał się niewidocznym murem dzielącym na pół rodziny, plemiona, grupy, tworząc z nich dwa narody zupełnie różne w swym składzie od dotychczas istniejących Domlandczyków i Disnejów.

Rozpoczęła się święta wojna.

wtorek, 16 stycznia 2018

Bajka o tym jak Król utracił Stolicę, wybierając się z Wojskim na grzyby – spisana przez Wieszcza Adama, Andrzej Talarka i Kota Horacego



wskazówką, który król utracił stolicę, może być data powstania bajki - 6 październik 2013 roku

W naszej wyśnionej, bajkowej krainie Domlandii, która na owe czasy – czyli czasy, w których istniała – była przykładem państwa demokratycznego i demokratycznie rządzonego, nic nie było proste.
Już nawet to, że jej obywatele takiego pojęcia jak demokracja nie znali – a jak nawet słyszeli, to kojarzyli z czymś zupełnie innym niż chciał jego twórca, Grek Klajsternes , wywodząc z jego nazwiska, że służy ona do klajstrowania dziur i pęknięć, na co dzień powstających w ruchliwym społeczeństwie, tak, by jako całość trzymało się w kupie i nie rozleciało na drobne kawałki – świadczyć mogło o skomplikowaniu spraw i działań, jakie musiał na co dzień podejmować król Ambroży, bo to społeczeństwo w całości utrzymać.

Zresztą już sam fakt istnienia instytucji króla, który przecież mógł wszystko, kiedy inni mogli mało lub wcale, przeczył – wydawać by się mogło – podniesionemu powyżej faktowi.

A jednak działało, tak jak na co dzień działał targ w stolicy Domlandii, na którym wieśniacy w jedną stronę, a mieszczanie w drugą stymulowali przepływ towarów i pieniędzy, by stawać się bogatszymi a ich kobiety ładniej przystrojonymi.

Zresztą sam targ, zwany nie wiedzieć czego Agorą, okazać się miał pierwszą demokratyczną instytucją Domlandii – jeśli o kawałku płaskiego pola z naprędce skleconymi z byle czego daszkami, można mówić prawie jak o pałacu – w której realizowano bezwiednie dwa najważniejsze dla ludu prawa demokratyczne: krytykę rządzących i krytykę kościelnych.

Jak to się wtedy mówiło, wszyscy mieli tam gęby zrobione na cholewy, więc nie musieli się ograniczać w gadkach i połajankach, których nie szczędzili ani panom, ani biskupom, ani rycerzom, oszczędzając jedynie króla, o którym się mówiło, że ma boskie pochodzenie.
A lud jaki był od zawsze antykościelny, to był, ale jakby mu kto ruszył Boga, to by się zdenerwował i rewolucja gotowa.

Tak więc nikomu nie mogło przeszkadzać, że król wszystko może, bo przecież Bóg też wszystko może, więc w demokracji król nie wadził. I nawet właściciel targowiska, niedowiarek, był podobnego zdania i nie pozwalał ludziom krytykować jaśnie panującego.

A przy Jaśnie Panującym krytyki próbowali unikać jego słudzy, licznie rozplenieni wokół tronu, nie przymierzając jak chwasty, w tym także Ochmistrzyni Królowej Pani, jedyna kobieta w gronie króla, zaufana, mająca dostęp do jego ucha, odpowiedzialna w Domlandii za królewskie komnaty a i za samą stolicę Domlandii także.

I tak się to toczyło z dnia na dzień, ani lepiej, ani gorzej, ot tak jak w innych krajach, do których jeszcze nie zapukała bajkowa bieda, zwana Krisis.

Ta Krisis była kimś mitycznym, tajemniczym i strasznym, równa rodowodem bardziej znanej Domlandczykom Królowej Śniegu, albo czarownicy z piernikowej chałupy, albo złej macosze królewny Śnieżki, tej od lustereczka, czy wielu innych, okropnych postaci, których tu nie chce się nam wymieniać. Na dodatek nikt jej nigdy w Domlandii nie widział.

No i tak się splatało to życie w królestwie w jedno z wielu działań i postaw, jak lina z konopi pleciona przez powroźnika, jak koszyk wyplatany z wikliny przez koszykarza, albo wełniana nić przędzona na kołowrotku przez prządkę.
Dzień płynął za dniem, kupiecka karawana jechała za karawaną, rycerzom z lenistwa urosły brzuchy, a babom nie chciało się rodzić, tak im było w nowych strojach dobrze i pięknie.

I pewnie trwałoby tak do sądnego dnia, gdyby nie to, że pewnego słotnego wieczora, kiedy wszyscy usypiali w domach z nudów, zapukała do miejskiej bramy stara kobieta.
Strażnik, który akurat przewracał się na drugi bok i śnił o pieczonej kaczce, nie miał zamiaru pofatygować się do korby, by spuścić most, więc starucha marzła w krzakach aż do rana i z każdą poranną godziną rosła jej niechęć do tego miasta.

Rankiem w tłumie przekupniów spieszących na Agorę, zupełnie nie rzucając się w oczy, weszła do miasta. I została. I zaczęło się źle.
No może nie od razu. Powoli.
Najpierw odjęło mleko krowom. Fakt, że już od dawna nikomu nie chciało się ich doić, bo nabiał sprowadzano taniej z Finlandii, ale fakt był faktem. Odjęło.

Potem kury przestały zanosić jaja o dwóch żółtkach, poprzestając na jednym, a potem wcale nie znosiły. Kobiety zaczęły mieć coraz gorszą cerę, a mężowie coraz mniej wigoru.

Wreszcie przyszła susza i ceny winogron i cytrusów poszybowały wysoko jak wydmuchane z wulkanu Etna.

Kiedy zaczęto dociekać i wypytywać, co zacz, strażnik przypomniał sobie tę starą babę. Wszyscy, jak na komendę wykrzyknęli: przyszła Krisis. I padł blady strach na wszystkich mieszkańców Domlandii.

Król wezwał na naradę cała Królewską Radę, którą wzywał rzadko, bo była sumarycznie i wynikowo głupia głupotą jej członków i rzadko była w takim stanie umysłowym, by zbiorowym wysiłkiem wydać z siebie coś mającego sens.
Na dodatek była podzielona wyraźniej niż całe społeczeństwo Domlandii, które to przedstawiało sobą cały wachlarz poglądów, kiedy Rada była podzielona dokładnie na dwie połowy, różne jak awers i rewers, jak dzień i noc, jak dobro i zło.. no może nie jak dobro i zło, bo w tej dziedzinie to obie połówki rady mniej się różniły.

Tego dnia na wezwanie Króla Członkowie Rady przybiegli w te pędy do Sali tronowej i – popychając się i podkładając sobie nogi – usiłowali zająć miejsca jak najbliżej tronu. Siłą rzeczy nie wszystkim się to udało i to wcale nie z powodu przejęcia się ewangelicznymi naukami o zajmowaniu miejsc ostatnich.

Po prawej stronie Sali Tronowej miejsca zajmowali przedstawiciele stanu niższego, czyli ludu, choć o ludzie mieli blade pojęcie. Naród zwał ich zwani Gęgaczami. Mówili o sobie, że kiedyś, kiedy wróg stał u bram, uratowali Domlandię, co nie było pełną prawdą. Bo prawdą było, że kiedy długo w noc rozważali o wyższości Gęgaczy nad Krętaczami, gęsto przepijając piwem, a jeden z Gęgaczy wyszedł na mur miejski, by nadmiarem piwa podzielić się z fosą, pech chciał, że nasikał na głowy Anibali, skradających się w ciemnościach, by z zaskoczenia zdobyć miasto i wypalił im oczy. Za swój bohaterski czyn pradziad Króla Ambrożego udekorował go potem orderem świętego Floriana, patrona sikaczy. I od tamtej pory leją wodę i leją.

Po lewej stronie Sali Tronowej miejsca brali przedstawiciele nowej szlachty i arystokracji domlandzkiej, wielkiego domlandzkliego biznesu i cała plejada ludzi budżetowych, czyli będących na utrzymaniu Jaśnie Panującego, a tak naprawdę na utrzymaniu tej części Domlandii, która płaciła podatki.
Pokrętność zarówno ich rodowodów jak i dróg dojścia do posiadanych pieniędzy, a także ich codziennych działań sprawiała, że ulica nazywała ich Krętaczami.

Król Ambroży świadomie utrzymywał równy dystans do obu części Sali Tronowej, co nie było trudne, jako że siedział w jej środku, w równym oddaleniu od pierwszych rzędów, a na dodatek patrzył przed siebie, ani w lewo, ani w prawo, jak koń, któremu założono na oczy klapki.

Było to potrzebne dla sprawnego rządzenia – być ponad. Dobry władca jest ponad nawet wtedy, gdy siedzi na niskim tronie. A Król Ambroży był dobrym władcą.
Tak więc Król Ambroży był ponad. Ponad prawą i lewą część Sali Tronowej, ponad Gęgaczy i Krętaczy, ponad ich sprawy i sprawki, małe i duże interesy, kłótnie i układy. Przychodziło mu to o tyle łatwiej, że ani jednych ani drugich nie darzył jakimś większym zaufaniem.

Tegoż dnia, z powodu racji której nie trzeba było udowadniać, rada Królewska zebrała się wyjątkowo licznie i wyjątkowo punktualnie, co nie było regułą, pomimo wynalezienia przez Kronosa zegara, co opisano w kronice Domlandii w rozdziale „O zegarach, które zabrały ludziom czas”.

Członkowie Rady, poruszeni wieścią o Krisis, która zamieszkała w murach Domlandii, nie pytając ich o pozwolenie, ani nawet o zdanie, wymieniali nerwowo informacje, oczekując na wejście Króla.
Król wszedł dokładnie w południe, dostojnie usiadł na tronie, stając się – z racji naciągającego niewiadomego – jeszcze bardziej ponad, niż był zazwyczaj.

Nie patrzył jednak jak portret wszędzie czyli nigdzie, ale najpierw spojrzał na prawą stronę Sali, potem na lewą i na końcu, kiedy wszystkich pod jego ciężkim wzrokiem aż wbiło w fotele, dostojnie rzekł:

No to stało się to, czegośmy od dawna się spodziewali. Mamy Krisis w naszych murach. Radźcie panowie, jak się jej pozbyć!

Wśród panów zapanowała mała konsternacja. Jak to tak? Zawsze Król wiedział, co powiedzieć i czynić, a teraz nas pyta? Tak się nie godzi. W końcu on tu najwięcej zarabia! Niech da radę, co robić. Ale nie dał. Trzeba było ruszyć głową.

Może zrobimy obławę z nagonką? – przytomnie zaczął jako pierwszy Podkomorzy. Postawi się na końcu każdej ulicy myśliwego z fuzyją, a naganiacze będą wyganiały Krisis z domów.
E tam, do baby zza węgła będziesz strzelał? Przecież ksiądz dobrodziej ci rozgrzeszenia nie da – zakpił hetman wielki koronny, który o strzelaniu niejedno wiedział. Ja bym raczej widział, co by ją w pole wywabić i tam otwartą bitwę z nią przyjąć. Ha – sapnął i dumnie potoczył wzrokiem dookoła. Ale usłyszał tylko śmiech podczaszego wielkiego koronnego, który na odmianę proponował dosypanie cykuty do wina, którym on Krisis napoi. A potem ci się odda – zakpił wielki koronny stolnik, który raczej widział by dodanie trucizny do chleba naszego powszedniego, ale i ten pomysł nie zyskał akceptacji. Potem kolejno głos zabierali łożniczy proponujący załatwić sprawę w łożnicy, szambelan nie mający żadnego pomysłu , prywatny sekretarz króla, kaznodzieja nadworny, podskarbi koronny, szafarz, śpiżarny, piwniczy, woźniczy, pułkownik rot dworskich, kapitan gwardii królewskiej, ochmistrz i na koniec jedyna w tym towarzystwie kobieta, Ochmistrzyni Królowej Pani, czyli wszyscy pociotkowie i pomiotkowie Jego Wysokości, wsadzeni na te stanowiska nie ze względu na umysłowe przewagi ale ze względu na pochodzenie.

Zapanował impas i czuć było nadchodzącą burzę. Szczególnie wyraźnie było ją widać na obliczu Najjaśniejszego, które gwałtownie ciemniało, a z oczy zaczynały sypać się pioruny.
Na takie dictum wystąpił przed szereg niepozorny człeczyna, niejaki Wojski Hreczeha – który musiał być podłej postury, bo panowie szlachta powierzali mu swoje żony i dziatki jak się wyprawiali na wojny, i bardzo dbali o to, by im tych dziatek niespodzianie nie przybyło – i tak do Najjaśniejszego Pana rzekł: Najjaśniejszy Panie. A może by tak na grzyby?

Na jakie grzyby, do cholery – wykrztusiło z siebie Najjaśniejsze Oblicze. No, na zwykłe. Na borowiki, maślaczki, kozaczki. No i na kanie. Wezwiemy całe społeczeństwo Domlandii na grzyby w najbliższą niedzielę. Wszyscy do lasu. Co do jednego. I jestem pewny, że Krisis także wyjdzie za nami z miasta. A jak wyjdzie, to może zabłądzi w lesie albo ją w tym lesie pojmiemy. A poznamy ją przy zbieraniu kani. Bo ta pani nie rozróżnia kani od muchomora sromotnikowego – tu jego oblicze zarumieniło się niespodzianie, bo zawsze mu się ten grzyb kojarzył z częścią ciała kobiecego, która była mu zazwyczaj niedostępna – i po tym ją poznamy i złapiemy. A może nawet się tą kanią otruje? – dodał tajemniczo.

A z owadów to nawet biedronki nie poznaje – dodał ni stąd ni zowąd na zakończenie.

Z barku lepszych rad, a przy powszechnej konfuzji, król zgodził się na grzybobranie. Tylko myślcie dalej intensywnie, Panowie – rzekł na odchodne. No i myśleli.
Gęgacze myśleli, co zrobić by nie dać się ograć Krętaczom, ci z kolei kombinowali, jak Gęgaczy wygęgać z tych licznych stanowisk, które przez swoją uległość zajęli i z których im szkodzili. I schylali się jedni do drugich, i prawili słowa niesłyszane, i machali rękami, stawali w dziwnych pozach i jeszcze dziwniejszych chodzili od lewej do prawej strony Sali.

Królewski kot Horacy, który snuł się blisko podłogi i miał zupełnie inny punkt widzenia, zanotował w pamięci a potem opisał taki obraz ich zmagań.

W wielkiej Sali tronowej, gdzie stanowią prawo,
Gdzie posadzki kobiercem kryte jak murawą,
Między stoły i szafy z białych pniów brzozowych
Czynione, pod namiotem sztandarów bojowych
„Snuło się mnóstwo kształtów, których dziwne ruchy,
Niby tańce, i dziwny ubiór: istne duchy
Błądzące po księżycu. Tamci w czarnych, ciasnych,
Ci w długich, rozpuszczonych szatach, jak śnieg jasnych;
230 Tamten pod kapeluszem jak obręcz szerokim,
Ten z gołą głową; inni, jak gdyby obłokiem
Obwiani, idąc, na wiatr puszczają zasłony,
Ciągnące się za głową jak komet ogony.
Każdy w innej postawie: ten przyrósł do ziemi,
Tylko oczyma kręci na dół spuszczonemi;
Ów patrząc wprost przed siebie, niby senny kroczy
Jak po linie, ni w prawo, ni w lewo nie zboczy;
Wszyscy zaś ciągle w różne schylają się strony
Aż do ziemi, jak gdyby wybijać pokłony.
240 Jeżeli się przybliżą albo się spotkają,
Ani mówią do siebie, ani się witają,
Głęboko zadumani, w sobie pogrążeni.
Jużem widział w nich obraz elizejskich cieni,
Które chociaż boleściom, troskom niedostępne,
Błąkają się spokojne, ciche, lecz posępne”.

Tak Krętacze radzili jak zmylić Gęgaczy
Tak Gęgacze kręcili, jak skręcić Krętaczy,
Zanim w leśnych ostępach pod królewską fizys
Wymyśleć będą mieli receptę na Krisis.
Pozycje chcieli lepsze zająć zanim stanie
Rozkaz, że wszyscy muszą iść na grzybobranie.

Wtem krzyknął Król do wszystkich: na grzyby Panowie,
I nich wam się nie kręci po Krętaczej głowie
Idea jakaś brudna, by zniszczyć Gęgaczy,
A każdy Gęgacz niechaj sobie wytłumaczy,
Że nie Krętacz dziś wrogiem, lecz ohydna Krisis
I niechaj wasze mózgi zapłodni dziś Izys
By rodziły idee Krizisoodporne,
piękne dla ludzi oczu, łagodne i zborne.

Się zaczęło. Jak ogar prędki za ogarem,
Tak panowie w las poszli, prowadzeni czarem
Jakimś lub słowem ważnym, które nie wybrzmiało,
Bo się jeszcze wśród grzybów znaleźć nie umiało.
Każdy nerwowo patrzył za siebie, przed siebie.
Pod krzaki i pod drzewa, pod kamień, po niebie,
Wyszukując i grzybów, i Krisis facjaty,
Wierząc, że kto ją znajdzie, to będzie bogaty.
Pół królestwa za konia – nie to nie ta bajka -
Ale na pewno jakaś funkcja – złotodajka
Spadnie od Króla, bo jest hojny dla sług grona,
Szczególnie kiedy spada mu z głowy korona
Z impetem więc ruszyli, odkładając swary,
Radośni niby dzieci idąc na wagary.
„Któż by zgadnął, że owi, tak bardzo ruchomi,
Owi milczący ludzie – są nasi znajomi?”
Królewscy słudzy z obrad nie zjadłszy śniadania,
Wyszli na tajemniczy obrzęd grzybobrania.
Jako ludzie rozsądni umieli miarkować,
Że nie o grzyby chodzi, lecz by Krisis schować,
W ostępach leśnych zamknąć, by nie miała czasu
Działać, dlatego z Królem ruszyli do lasu.
Wzięli postawy tudzież ubiory odmienne:
Służące do przechadzki opończe płócienne,
Którymi osłaniają po wierzchu kontusze,
A na głowy słomiane wdziali kapelusze,
Stąd biali wyglądają jak czyśccowe dusze”.
Lub dusze potępione. W stolicy, jak tuszę,
Mówią tak i o Radcach, i o Ochmistrzyni,
Która Króla uwiodła i co chce z nim czyni.
A razem nic dobrego dla swego królestwa
Nie zrobili, swojego strzegąc tu jestestwa.

„Grzybów w bród było: młodsi biorą krasnolice,
Tyle w pieśniach litewskich sławione lisice”,
Które cnotę umiały zachować w tych czasach,
Chociaż to nic wielkiego, gdy się mieszka w lasach.
Panienki za wysmukłym gonią borowikiem ,
Którego pieśń nazywa grzybów półkownikiem.
270 Wszyscy dybią rydzyka; ten wzrostem skromniejszy
Mniej ceniony w stolicy, za to najsmaczniejszy.
Kto go na rożen weźmie i w ogniu usmaży,
Ten już na wszystko potem w życiu się odważy".

Lecz jedna starsza pani, już jesiennej pory,
Zbierała zamiast kani piękne muchomory,
Sromotniki dorodne. Wojski obserwował,
Nic nie mówił, a z tyłu wielką siatkę chował.
I kiedy był dość blisko, by zacząć rozmowę,
Zarzucił starszej pani tę siatkę na głowę.
Mam Krisis – krzyknął głośno. Wszystkim się zdawało,
Że problem ich się skończył, bo tak echo grało.
I roznosiło rwetes od lasa do sasa,
Że Krisis jest złapana w podstołecznych lasach,
I że koniec kłopotów dla Króla i dworzan,
Nastał. Wtedy nad niebo krwawa wzeszła zorza,
Gdzieś od stolicy strony. Jak się okazało
Lud, gdy wolny od dworzan, począł sobie śmiało
I spalił kukły wszystkich łącznie z Panem Królem,
Oraz Podkomorzyną. Przepełniony bólem
Król zbyt późno zrozumiał, że nie grzybobranie
Ale reformy mogły przynieść rozwiązanie
Krisis tu obecności. Spojrzał dookoła -
Szumi las – skonstatował. Szumi las i szkoła?
Wieszcza mi się zachciało! Można by w kanonie
Dawno umieścić Fredrę albo białe słonie.

Król więc odwrót zarządził. Wciąż im się zdawało,
Że to Wojski gra jeszcze, a to echo grało.

Horacy, który kręcił się pomiędzy koszami na grzyby, mrucząc powyższe wersy, skończył i wskoczył do jednego z nich, żeby podróż do domu odbyć na nie swoich nogach. Wojski zaszył się w leśnym ostępie, unikając smutnego losu doradcy, który dał złą radę, a Podkomorzyna wykupiła sobie bilet na wieczorny dyliżans, korzystając ze zniżki, którą sama wprowadziła i odjechała w siną dal. Wszyscy inni wracali ze spuszczonymi w smutku głowami, mrucząc pieśń zwycięstwa, które akurat wracało na tarczy.