sobota, 30 grudnia 2017

Bajka o nowoczesnym katoliku

Zdjęcie z Klątwy w teatrze Powszechnym

Mieszkańcy konserwatywnej Domlandii także sami byli konserwatywni, co oznaczało ni mniej, ni więcej, że w swoim życiu kierowali się wartościami tradycyjnymi. Tradycyjnymi czyli takimi, które przekazali im ich rodzice, którym to rodzicom także kiedyś przekazali je ich rodzice i tak bez końca. A każdy rodzic przekazując nie zmieniał w przekazie ani joty. Więc było wiadomo, że nie zabijaj dzisiaj znaczy to samo, co znaczyło kiedy żyli praprapradziadowie obecnych mieszkańców Domlandii.
I mało kto przejmował się tym, że życie sobie płynęło, uczeni robili nowe wynalazki, rzemieślnicy wykonywali wciąż doskonalsze machiny, a mędrcy wypisywali gęsimi piórami nowe teorie o poznaniu i zrozumieniu wszystkiego.
Choć tak naprawdę robili to trochę na siłę, bo w teorii poznania niewiele się przez lata zmieniało, jako że świat był wciąż ten sam i za diabła nie chciał się zmieniać.
Chociaż czasami pojawiały się niepokojące aspekty nowego. Były jednak szybko plewione z gleby domlandzkiej i domlandzkiej świadomości, tak by nic nie zakłócało spokojnego trwania wszystkiego.
Domlandczycy, jak Bóg przykazał ich przodkom, byli dobrymi katolikami i skrupulatnie przestrzegali wszystkich przykazań, zakazań, ukazań i nakazań, jakie w hojności swojej serwowali im z niedzielnych ambon miejscowi księża, w czasie swoich kazań.
I tak byłoby jeszcze przez setki lat, gdyby co bystrzejsze umysły nie zauważyły, że jednak świat się zmienia.
Weźmy choćby przekonanie i wiarę, że wszystko stworzenie powstało równo 5764 lata temu, stworzone w kilka dni przez Stwórcę i że od tamtej pory trwa niezmienne i nadal zmieniać się nie będzie aż do skończenia świata.
Bardzo stary hodowca różnego stworzenia, Arwin, który od prawie 100 lat hodował kozy i różne mniejsze gryzonie na mięso i futra, a więc miał sporo czasu na obserwację – szczególnie gdy szło o stworzenia żyjące krótko i wciąż się mnożące – kiedy już był prawie gotowy na drogę do Pana, zauważył, że te stworzenia, co były na samym początku, gdy on pierwszy raz przyszedł do zagrody, całkiem nie przypominały tych, które hodował dzisiaj. Te słabsze wymarły albo zostały zagryzione przez konkurencję w jedzeniu, inne zdegenerowały się tak, że dziad nawet w futrze z nich nie chciał łazić, więc sam je zabił, ale były i takie, które pięknie rosły, wydając na świat nowe i doskonalsze od swych przodków osobniki.
Stary Arwin patrzył na to wszystko, a że pisać nieco już potrafił, napisał dla swoich pomocników na ścianie obory cztery zasady, które prześmiewczy Łukasz nazwał teorią Arwina. A brzmiały one tak:
• Jedynie zmiany dziedziczne gryzoni mają znaczenie przy produkcji pięknych futer
• Pierwszy do żarcia zawsze dopcha się najsilniejszy i ten ma najładniejsze futro
• Ten co przeżyje, przekazuje swoje cechy potomstwu – tak dobre jak i złe
• W walce o żarcie i samice przeżywają osobniki najlepsze i po 100 latach różnią się od swoich przodków tak bardzo, jakby od nich nie pochodziły.
Łukasz przypadkiem wyczytał te zasady, a że myślał głębiej i szerzej od starego Arwina, zaraz zaczął się zastanawiać, co na to ksiądz proboszcz, który twierdził, że wszystko zaczęło się, kiedy się zaczęło i od tamtej chwili trwa niezmienne.
Dodatkowo kłopotów przysparzała mu teoria Kronosa, który twierdził, że Ziemia wcale nie jest w środku Wszechświata, a na dodatek kręci się jak głupia dookoła Słońca, a gwiazd jest tyle, że nikt nigdy ich nie zliczy, albo teoria że czas płynie raz szybciej, raz wolniej, zależnie od tego, gdzie się akurat siedzi czy leży.
Zresztą w ostatnich czasach tych dziwnych teorii zaczęło bardzo przybywać, jakby ktoś chciał siać ferment w bogobojnych umysłach mieszkańców Domlandii.
Ci rzeczywiście wili się jak piskorze, usiłując połączyć w jednym – czyli każdy w sobie samym – nowe teorie o zmieniającym się świecie, kontra ugruntowane od wieków zasady i prawidła ich prawdziwej, katolickiej wiary, a także wiary w tego świata niezmienność.
Łukasz, człowiek nowoczesny i w różnych szkołach kształcony, patrząc na te zmagania zaczął sobie zadawać pytania. I nie chodziło mu nawet o obrót słońca wokół Ziemi czy ewolucyjną zmienność wszelkiego stworzenia w czasie. W to dość szybko uwierzył, a raczej przekonał do nich samego siebie, słuchając logicznych dowodów na ich prawdziwość.
Zadał sobie mianowicie pytanie, jak się ma jego nowoczesność w życiu codziennym do tego, co ksiądz proboszcz co niedziela podaje wiernym z ambony, powtarzając niezmiennie od lat te same kazania, które zresztą wyczytał w starych księgach, mających po lat kilkaset?
Czy nowoczesność na co dzień przeszkadza czy pomaga w byciu dobrym katolikiem, czy można być katolikiem nowoczesnym, akceptującym nowe odkrycia ludzkiego umysłu, będąc jednoczenie wierny, nauce. Ewangelii.
Pytał też siebie samego, czy bycie nowoczesnym człowiekiem musi czynić z kogoś nowoczesnego katolika? Czy może zawsze, niezależnie od cywilnej nowoczesności, katolikiem jest się takim samym? I co to znaczy być nowoczesnym, jeśli odrzuci się gadanie jaśnie oświeconych, francuskich farmazonów definiujących wzór nowoczesnego człowieka?
Na początek rozważył, czy w ogóle tak postawione pytanie ma sens. Ludzie są różni, najróżniejsi. Mają różne charaktery, wrażliwości, doświadczenie, poglądy polityczne czy wreszcie wykształcenie. Także ludzie deklarujący się jako katolicy, choć należałoby powiedzieć – będący katolikami.
Jeśli nawet przyjmiemy za niepodważalną zasadę ocierającą się o dogmat, że być katolikiem, to w całej rozciągłości stosować się do nauki głoszonej przez Kościół, to i tak jest oczywistym, że to „stosowanie się” będzie różne w przypadku różnych ludzi. Choćby bardziej czy mniej świadome podstaw religijnych takiego a nie innego postępowania.
Jak bardzo różni są przecież ludzie, deklarujący się jako wierzący, z których jeden przystępuje do komunii mając raz na zawsze wpisaną w dusze prawdę o Ciele Chrystusa, które spożywa i czyniący to na co dzień bezrefleksyjnie, od tego, który tę największą tajemnice katolicyzmu zgłębia często, studiując, rozważając i pytając, a jednocześnie równie często jak pierwszy przystępując do komunii.
Zresztą co to znaczy choćby tak samo przestrzegać przykazań? Nawet nie kradnij może być zupełnie inaczej rozumiane przez różne osoby. Czy ten, który więcej wie i więcej rozumie, i na którego włożono przez to „obowiązek” skrupulatniejszego, bliższego Katechizmowi (którego niewielu czyta) przestrzegania przykazań, jest bardziej nowoczesnym czy tylko „lepszym”. Ale jak może być lepszym, skoro już ledwie myśląca pani, zwana dewotką, także jest przekonana, że robi wszystko „jak Bóg przykazał”. Bo czy można karać za brak świadomości? Czy nieznajomość niuansów prawa Boskiego także w tym przypadku szkodzi?
Najpewniej niezależnie od swej cywilnej nowoczesności, w życiu religijnym jesteśmy, musimy być, dokładnie tacy sami, i absolwent akademii, i niepiśmienny chłop, co te rozważania czyni jałowymi?
I czy się to nam podoba, czy nie, musimy wierzyć w anioła stróża, tudzież inne anioły, wierzyć w diabły, w ich ciągłe czyhanie na nas, w przemianę chleba w ciało Chrystusa, wina w krew, w Jego zmartwychwstanie i wniebowstąpienie, cudowne poczęcie, wskrzeszenie Łazarza, cudowne uzdrowienie najróżniejszych ludzi, kuszeniu Jezusa przez Szatana i wszystko to, co napisali apostołowie i prorocy.
Nie ma czegoś takiego, jak nowoczesny katolik.
Jest katolik i tyle. A że jeden wierzy w obroty ciał niebieskich a drugi w wielkiego żółwia, dźwigającego na grzbiecie ziemię, to już całkiem inna bajka.
To wykoncypowawszy, Łukasz zamknął wielką Księgę z zasadami praw naturalnych, potem otworzył drugą z podstawami praw przyrody i spokojnie zaczął ją studiować, wcale nie lękając się tego, co powie ksiądz proboszcz, zawsze wielce niezadowolony, kiedy jego parafianie brali się do mocowania ze współczesnością.

Bajka o dzieciach, które nie miały głosu


Zdjęcie - Gazeta prawna źródło: ShutterStock
Właściwie to nie bajka, tylko wypis z rzeczywistości. Nie tej PiS-owskiej być może, ale na pewno z minionej, PO-wskiej. Czy będzie tak jak w bajce, nie wiem. pewnie i tak przyjadą do nas kolorowi, tyle ze może z Azji


Był kraj, w którym rządzili starzy i bardzo głupi politycy. Może z pozoru to nielogiczne, bo starość do tej pory kojarzyliśmy z mądrością, ale w tym kraju tak właśnie było. Politycy byli starzy i strasznie głupi, i z każdym dniem wydawało się, że stają się coraz głupsi. Tak jakby wirus zwany sklerozą zjadał im po trochu mózgi, których i tak wiele nie mieli.
Na dodatek kraj ten też zaludniali w większości ludzie starzy, którzy także z każdym dniem stawali się starsi i coraz słabsi. Dodatkowo ludzie ci byli bardzo samotni, bo w swojej młodości nie chcieli mieć dużo dzieci, które przeszkadzały im w karierze i w wygodnym życiu, więc urodzili ich bardzo niewiele, po jednym na rodzinę albo nawet wcale.
I w kraju tym, gdzie wszyscy umieli liczyć, choć nie chcieli z liczenia wyciągać wniosków, wychodziło, że na dwoje starych ludzi przypadało po jednym młodym. Ale tak było tylko w momencie liczenia, bo w następnym pokoleniu ci ludzie, którzy byli jeszcze młodzi i mogli mieć dzieci, także urodzili po jednym dziecku na parę dorosłych, a potem się zestarzeli.
W związku z tym, kiedy w następnym pokoleniu przeprowadzono liczenie, okazało się, że na jednego młodego obywatela przypadało czterech starych.
Jak się rzekło na początku, krajem tym rządzili bardzo głupi, no i oczywiście bardzo starzy politycy, którzy bardzo lubili rządzić, a do tego, żeby być wybranymi, obiecywali swoim wyborcom, czyli w znakomitej większości starym ludziom, kolejne przywileje, ulgi i przyjemności, oczywiście na koszt Państwa.
Na koszt państwa, czyli na koszt tych młodych ludzi, którzy jeszcze pracowali i zarabiali na utrzymanie swoje, starych ludzi i na utrzymanie tych polityków, którzy nic nie zarabiali, a tylko wydawali, oraz na całe grono ich pociotów, którzy też nie zarabiali mimo młodego wieku, bo pracowali w urzędach, zajmujących się dzieleniem pieniędzy dla ludzi starych, by ci żyli tu i teraz długo i szczęśliwie.
I tak by to trwało jeszcze przez jakiś czas, gdyby nie to, że pewnego wiosennego ranka wszyscy młodzi ludzie, którzy utrzymywali wymienioną powyżej zgraję, po prostu wyjechali za granicę, do kraju, gdzie politycy byli trochę mniej głupi, rozdawanie nie swoich pieniędzy nie tak bezczelne, gdzie urzędników było znacznie mniej, a lepiej płatnej pracy więcej.
I w tym głupim kraju, zwanym Disnejlandem, zaczął się płacz i zgrzytanie zębów. Ponieważ płakali głównie ludzie starzy, to niedługo przestali, bo umarli z głodu. Nieco dłużej labidzili młodzi urzędnicy, którzy tak bardzo nie umieli niczego robić, że nawet nie za bardzo umieli ukroić kromkę chleba, na którą nie umieli zapracować.
A politycy? Jak mówił kiedyś Jerzy Urban – którego przedstawiać nie trzeba – rząd się sam wyżywił. I to już koniec tej bajki, szanowny czytelniku, bajki, która jednak będzie miała ciąg dalszy, nie tylko w bajkowym blogu, ale przede wszystkim w życiu.
A teraz bajka z naszej rzeczywistości
„Społeczeństwa starzeją się i może dojść do sytuacji, w której wyłącznie starsze osoby przez swoją liczebność będą miały wpływ na prowadzoną politykę” – mówi prof. Iglicka w rozmowie z „Rzeczpospolitą”.
Gerontokracja może mieć fatalne skutki. „Starsze osoby ze swojej natury nie są chętne do wydawania publicznych pieniędzy na przykład na edukację, politykę rodzinną czy infrastrukturę, która służy opiece nad dziećmi. To może prowadzić do dyskryminacji młodego pokolenia” – wyjaśnia pani profesor.
„Wyjazd dwóch milionów ludzi z Polski to mniejsze wpływy z podatków, mniejszy dochód narodowy, mniejsza innowacyjność. A w przyszłości nie będzie miał kto utrzymać rosnącej grupy ludzi starszych. W długim okresie czasu to będzie miało straszny wpływ.
W Polsce Polki mają jeden z najniższych współczynników dzietności (ok. 1,3), w Anglii jeden z najwyższych. Wnioskować z tego można, że bezpieczniej i lepiej jest rodzić tam. Kobiety mówią, że czują się w Wielkiej Brytanii bezpiecznie – także ze względów zasiłkowych i rynku pracy.
Jak tych ludzi z ostatniej fali emigracji spróbować z powrotem przyciągnąć do Polski?
Bardzo dużo inwestując w młodych. Ludzie powinni się czuć tutaj bezpiecznie i chcieć zakładać rodziny. Ale taka polityka prorodzinna kosztuje bardzo dużo”.
Choć tak naprawdę to oni już nie wrócą. Jest już za późno, a mijają kolejne lata. Państwa, do których wyjechali, są bogatsze – bezpieczniej, lepiej i normalniej się w nich żyje. Więc dbajmy o tych, którzy jeszcze nie wyjechali. I otwierajmy się na imigrantów.
Polska, chcąc skompensować ten ubytek ludzki, powinna się otworzyć na imigrantów zza wschodniej granicy albo z jeszcze dalsza. Widzimy jednak polityczną niechęć, bo przecież „Polska ma być dla Polaków”. A nie dla „obcych”. Lepiej mówić o marihuanie lub katastrofie smoleńskiej.
Prof. Iglicka chwali pomysł Gowina, który proponował, by rodzice mieli w wyborach także głosy swoich dzieci, a prawie wszyscy inni go krytykują. Najbardziej oczywiście krytykują politycy partii rządzącej Disnejlandem i wspierające ich zawodowe think tanki. Ale to akurat nie dziwi. Główny powód sprzeciwu to niepewność, czy akurat dwulatek, będący bardzo za partią rządzącą z powodu dziadka mroza, albo sześciolatek, który bardzo chce iść do szkoły, w której ławki są wyższe od niego, i popiera partię rządzącą, nie będą pozbawieni przez ich ciemnych rodziców możliwości swobodnego dania wyrazu swoim przekonaniom.
Krytykują przedstawiony pomysł także politycy głównej partii opozycyjnej Disnejlandu, która bardzo wierzy, że przejmie władzę, a ponieważ także składa się z ludzi starych, a nawet bezdzietnych, więc jej krytyka także nie dziwi. Dziwi jedynie to, że partia ta, mająca pełną gębę haseł prorodzinnych, nie zauważa nawet, że są jeszcze ostatnie wielodzietne rodziny, które należy wesprzeć. Czyżby dlatego, że dla tej partii wielodzietność to patologia, kojarząca się jej z zapijaczonym ojcem i puszczalską matką.
Krytykują pomysł, co nie dziwi, emeryci, bo emerytury w Polsce są podnoszone co roku o inflację i co najmniej o 20 proc. wzrostu realnych płac. Natomiast progi uprawniające do świadczeń rodzinnych dla dzieci były zamrożone od 2003 do 2012 r. W ciągu ostatnich dziesięciu lat świadczenia dla osób starszych rosły więc co roku, a liczba dzieci korzystających z zasiłków rodzinnych, przez zamrożenie progów, zmalała w tym czasie z 5,5 mln do niespełna 2,5 mln. Ktoś jednak te emerytury musi sfinansować. Co z tego, że na nędzę najbardziej narażone w Polsce są dzieci – rodziny wielodzietne osiągają najniższy dochód na osobę.
Krytykują pomysł konstytucjonaliści, dla których jest on prawie tym, czym kiedyś było danie głosów kobietom. Ale dano. I teraz to one także są przeciw. Szczególnie feministki.
Profesor Zoll mówi, że jeśli młodzi ludzie mieliby większy wpływ na życie w państwie niż ludzie starsi, to wtedy doprowadzilibyśmy do dyskryminacji seniorów. Jakoś nie zauważa, karmiony pieniędzmi wypracowywanymi przez tych młodych ludzi, że dzisiaj to właśnie młodzi ludzie, w majestacie obowiązującej konstytucji, są dyskryminowani.
Na Zachodzie wybór za dzieci nazywa się głosowaniem Demeny’ego (Demeny voting). Nazwa pochodzi od nazwiska światowej sławy demografa Paula Demeny’ego. Debaty parlamentarne na ten temat odbyły się już m.in. w USA, Kanadzie, Niemczech, Austrii, Japonii, na Węgrzech. W Berlinie doszło nawet do głosowania – w 2003 i 2008 r. Na razie bez efektu. Ale oni mają młodych Polaków. Jeszcze nie muszą.
Młody człowieku i młody wyborco, który utrzymujesz sam siebie, swoją rodzinę i jeszcze ze dwie starsze lub nieproduktywne osoby. Zastanów się, czy nadal chcesz się godzić na taki system, który wypędza Cię na emigrację lub wpędza w biedę? Chyba nie. Nie głosuj na te gerontokratyczne partie. Wybierz tych, dla których młodość i rodzina są podstawą przyszłości Polski. Wybierz młodych, swoich kolegów, pracujących ciężko jak i Ty a jak starych, to tylko tych, którym ufasz.
Jak nie wyjedziesz do Anglii, to za ok. 30-40 lat przyjdzie ci pójść na emeryturę. Jak twierdzi prof. Iglicka, po kolejnej rewaloryzacji emerytur rząd może ci zaproponować 700 zł. Władze mogą też powiedzieć – i właściwie powinny to zrobić – że pracować będziemy do 70-72. roku życia. A panowie może nawet do 75. Bo reforma emerytalna tworzona była przy założeniu, że jest nas 38 mln, a jest przecież mniej o 2 mln (tych zarabiających na emerytury). Poza tym wciąż kolejne osoby stąd wyjeżdżają. Według prognoz za 30-40 lat będzie nas 31 mln, a może mniej. Nie zazdroszczę Ci tej perspektywy.

czwartek, 28 grudnia 2017

Bajka o smoku



Jednego wieczora, kiedy dzieci królewskie szykowały się do snu, a sen, jakby na nich obrażony i rozzłoszczony, nie chciał przyjść, by je otulić swoim ciepłym, miękkim, gwiaździstym płaszczem, wybuchła w dziecięcej sypialni wielka wojna na poduszki.
A ponieważ poduszki były wtedy robione z mięciutkiego puchu gęsi, biało się zrobiło w pokoju jak w zimowy poranek za oknem.
Wezwana na pomoc Niania, otrzymała kilka celnych strzałów haftowanymi jaśkami, przygnieciono ją  wielgachną poduchą i jeszcze nakryto pierzyną, i kiedy wreszcie wygramoliła się spod sterty pościeli i złapała oddech, zaproponowała nieśmiało: to może opowiem wam na dobranoc o smoku.

To była nowa Niania, całkiem jeszcze młoda i niedoświadczona w pracy z królewiątkami, więc aż przysiadła z wrażenia, kiedy usłyszała: O smoku?! Nigdy w życiu! – wykrzyknął Łukasz. Już tyle bajek o smokach się nasłuchaliśmy, a każda następna była głupsza od poprzedniej, że więcej nie zniosę!
O smoku?! Nigdy, przenigdy! – wtórowała mu Natalia. Czyż nie ma bajek o innych stworzeniach, tylko o smokach? Czy nie można posłuchać bajki o pięknej królewnie i królewiczu, a nie o jakiejś maszkarze?
Też coś – żachnął się Łukasz. Tobie tylko romanse w głowie. Jeszcze sobie poczekasz.

Widać było, że dyskusja zmierza w całkiem złą stronę, a sen, który był tuż, za oknem,  wyniósł się precz i zasnął wraz z Azorem w jego budzie.
Było niedobrze. Zrozpaczona Niania zawołała: Ale ja nie chcę wam opowiadać żadnej bajki. Ja chcę mówić o smoku, który naprawdę zamieszkał w Domlandii.
W Łukasza głowie rozbłysło czerwone światełko: To dlaczego tata mi nie o tym nie powiedział – zapytał z grzeczną ironią?
Bo to tajemnica – wydukała Niania, przerażona tym, że ujawnia podsłuchaną tajemnicę Królestwa i za to król może kazać ściąć jej głowę. A na pewno wychłostać.

Ale mleko się rozlało, to znaczy Niania powiedziała to, czego powiedzieć nie było wolno, ale już nie mogła odwołać tego, co powiedziała. Dzieci były zbyt inteligentne i w takie zaprzeczenia by nie uwierzyły.
Faktem było jednak, że zapadła cisza i słychać było opadające płatki pierza, a dzieci wsunęły się głębiej pod kołdry i tylko uszy spod nich wystawały. No, może nie tak do końca, bo Łukasz po pierwszym odruchu schowania się pod kołdrę pomyślał, że królewiczowi tchórzostwo nie przystoi i drżącą dłonią kołdrę odrzucił.

Opowiadaj, Nianiu – rzucił krótko, jak przystało na rycerza szykującego się do ostatecznej rozprawy.
No więc było tak – zaczęła Niania. Posługiwałam Jaśnie Panu przy kolacji i usłyszałam to wszystko, kiedy opowiadał Jaśnie Pani.
Jak wiecie, jakiś czas temu coś zagryzło wszystkie kury i to zagryzło tak dokładnie, że nic po nich nie zostało.
To dlatego ostatnio nie jemy jajecznicy – pisnęła spod kołdry Natalka.
Potem tak samo coś zagryzło inny drób, za wyjątkiem gęsi, które z natury są czujne i zawsze smoka odstraszały.
A skąd wiadomo, że to był smok a nie lis? – zapytał Łukasz już całkiem wysunięty spod kołdry.
Ano stąd – odparła Niania, że zostały ślady wielkich smoczych łap. I zapach siarki – dodała.
To już było coś, więc dzieci znowu nieco się ukryły pod kołdrą.

I Niania opowiadała dalej to, co usłyszała przy kolacji: Potem coś zaczęło porywać owce i krowy. A jak już wszystkie je pozamykano w oborach, to Jaśnie nam Panujący Król otrzymał dziwny przekaz: ktoś na murze zamku wydrapał ogromne litery: „albo co dzień jedna krowa u wejścia do jaskini, albo zacznę porywać wasze dziewice, idące do lasu na grzyby, jagody czy po chrust”.
Strach padł na mieszkańców Domlandii, jak przeczytali te słowa, więc w te pędy pobiegli do Jaśnie Pana, straszliwie lamentując. Najgłośniej oczywiście płakały stare baby, które i tak już do lasu nie chodziły, przez co było im podwójnie przykro.

Biada nam, Jaśnie Panie – zakrzyknęły chłopy klęcząc u stóp tronu. Biada nam. To smoczysko niedługo wyżre nam i krowy, i świnie, i nawet naszymi babami nie wzgardzi. Co nam biednym czynić, no co?

Biada nam, Jaśnie Panie, oj biada- zawodziły baby. Toż to smoczysko wyżre nas wszystkie i nawet nie będzie miał kto strawy chłopom i dzieciom gotować.

No, może nie wszystkie – mruknął Król, patrząc na niektóre z nich, ale głośno nic takiego nie powiedział.
Mówicie, że smoka mamy w Domlandii? – zapytał Król.
Oj, mamy, mamy – załkali wszyscy.
I że każe sobie pod jaskinią stawiać co dnia krowę albo ciele? – kontynuował.
Oj, tak właśnie jest – odrzekł jeden z chłopów.
No i słyszeliśmy, że niedługo zacznie dziewice zjadać, jak się krowy skończą-  piskliwym głosem wykrzyknęła jakaś podstarzała niewiasta, pewnikiem dziewica.

Stan napięcia zebranych dramatycznie wzrósł, kiedy usłyszeli zza okna tak przeraźliwy krzyk, jakby właśnie smok na surowo zjadał jakąś krzyczącą dziewicę:
Jezusie najmilejszy, smok mi pożarł ostatnią krowinę. Co ja biedna teraz dam dzieciom, co ja biedna pocznę.
I w ślad za tym krzykiem rozległy się takie jęki i szlochania, że aż Król otworzył okno i zakrzyknął do labidzącej kobieciny: A gdzież to wam ten smok pożarł tę krowę?
Ano chyba w lesie, Najjaśniejszy Panie. Dyć tam się pasła, a teraz jej ni ma – wyszlochała wśród spazmów kobieta.
A widzieliście tego smoka, dobra kobieto? – pytał dalej Król.
Ano nie widziałam, ale krowy ni ma, więc na mus musiał pożreć – zawodziła dalej.

Widać było, że Król niczego więcej się nie dowie, więc zamknął okno i wrócił do zebranych.
No widzicie, Jaśnie Panie, coraz gorzej – rzekł jakiś chłopina.
Ano coraz gorzej – pomyślał Król, ale nic nie powiedział. Tym bardziej, że do komnaty wbiegł jakiś pachołek, zdyszany, jakby przybiegł spod Maratonu, padł na twarz przed Królem i wyjąkał: Najjaśniejszy Panie! Sam żem tylko jeden się ostał i ostatkiem sił przybiegł, żeby Jaśnie Pana ostrzec przed niebezpieczeństwem: Straszny smok nadchodzi i wszystko pożera.
A mówiąc to był taki przekonujący, że wszyscy zadrżeli.
A ile was tam było? – zapytał Król.
Nas? A dwóch – odparł maratończyk.
No i co, wszystkich was pożarł? – pytał nieustępliwie Król.
No nie, tylko jednego. Ale jak pożarł!
A jak? – dopytywał się Król.
Ano tak strasznie, kłapnął i śladu żadnego po Jaśku nie zostało – wykrztusił ostatnim tchem i padł bez życia.
No to mamy pierwszą widoczną ofiarę smoka – mruknął król. Wszyscy inni jednak przerazili się okropnie.

Sytuacja tężała z minuty na minutę. Tężała, czyli była coraz bardziej sztywna i nieelastyczna. Czyli, że nic się nikomu nie dawało wytłumaczyć.
Więc Król tylko sam do siebie wymruczał pytanie: a gdzież to w Domlandii jest taka jaskinia, w której ten smok by mógł zamieszkać? Wszak kraj nasz płaski jak naleśnik, żadnej góreczki w nim nie uświadczysz. O jaskini takoż nie słyszałem, a żyję tu już 50 lat? – wymruczał pod wąsem, ale głośno nic nie powiedział.

Bo z korytarzy usłyszał szczęk zbroi, a do Sali weszli ciężkozbrojni, z mieczami w dłoniach:
Jaśnie Panie, prowadź na Smoka – rzekli chórem.
A gdzieście go widzieli? – zapytał Król.
Ano jest pono w jaskini – odpowiedzieli.
W jaskini? A w której? – znowu zapytał król, ciesząc się, że przyłapie ich na zmyślaniu.
Ano tej, którą czarci wychodzą na Ziemię, żeby kusić ludzi – odrzekli.
Król nieco się zapadł w sobie, bo widział, że jednak strach ma tak wielkie oczy jak oczy smocze, a wystarczającymi dowodami na istnienie smoka, są jego ofiary.

A liczba ofiar zaczynała rosnąć bardzo szybko. Ze wszystkich krańców Domlandi przypływały wieści o kolejnych krowach, kolejnych baranach, a wkrótce potem o dziewicach, które znikały z domów, bez wątpienia porwane przez smoka, czy o pachołkach, którzy też znikali w mniej więcej tym samym czasie i tej samej liczbie.

Sytuacja rozwijała się jak w szekspirowskim dramacie.

Co było robić? Chcąc, a raczej nie chcąc, Najjaśniejszy Pan rozkazał: No to na Smoka, Panowie. Który z was go zabije, dam mu swoją córkę Natalię za żonę. Z połową królestwa może być gorzej, bo tak małego nie ma co dzielić, ale córkę mam urodziwą.

Potem parzył spokojnie, ja rycerze rzucili się do bram i za chwilę jedynie kurz po nich został. Ha, ha, dostaną Natalię! Kaktus mi wyrośnie na łysinie. - wymruczał na pożegnanie rycerzy, którzy nawet nie zauważyli, ze Król pozostał.

Król Eryk karmił króliki, kiedy obok jego zagrody przegalopował szwadron rycerzy: Nie widzieliście, Jaśnie Panie Smoka? – zawołali w jego stronę.
A oczywiście widziałem. Tam za lasem siedzi w parowie – odkrzykną Król Eryk i zachichotał pod nosem.
Potem jednak spoważniał: muszę iść do Ambrożego, bo ci wariaci naprawdę uwierzyli w Smoka i nie wiadomo, co z tego się wykluje.
I gdy rycerze pędzili przez las na Smoka, król Eryk właśnie wchodził do komnaty syna. Ale mamy śpas – rzekł do syna.
Wcale mi nie do śmiechu – mruknął Ambroży.
Bo było śmiesznie i tragicznie zarazem, do wyboru. Rycerze galopowali przez wykroty w kierunku parowu, potykając się i łamiąc kości i włócznie, krowy nadal znikały, a dziewic ubywało w zastraszającym tempie. Skuleni ze strachu ludzie pozamykali się w chałupach i czekali, drżąc, na smoczy ogień.

Jak powinna się kończyć bajka o strasznym smoku, którego nikt nie widział, ale który był na pewno, bo zostawił po sobie wiele ofiar i przemożny, wszechogarniający strach przed sobą w każdym mieszkańcu Domlandii? Jak zakończyć bajkę, kiedy żaden szewczyk Dratewka nie może podłożyć Smokowi zatrutego barana, żaden rycerz nie odetnie Smokowi żadnej z trzech głów, bo sprytny Smok wciąż uchodził pogoni? Jak zakończyć bajkę, kiedy akurat nie ma świętego Jerzego, którego moc sprawcza jest większa niż moc wszystkich rycerzy Domlandii?

Obaj królowie siedzieli w komnacie i biedzili się nad tymi pytaniami. I wciąż im nic nie przychodziło do głowy. Wtedy Król Eryk spojrzał na ścianę, na której wisiały łowieckie trofea, a wśród nich ogromna czaszka, którą przywiózł mu w podarunku sąsiad, Król Ozaur, tyran, i którą na jego cześć nazwano jakoś tak – Tyran Ozaur Rex.

Polejemy ją krwią i powiemy, żeś zabił Smoka i na pamiątkę wyprawiłeś jego czaszkę powiedział szybko Król Ambroży do syna.
A wiesz Ojcze, że to może w tym głupim narodzie chwyci – odrzekł Ambroży.
Nie mów tak o twoich poddanych – odrzekł Król Ojciec. Wszak żywią nas i .. Miał dodać „bronią”, ale się zawahał i nie powiedział.
Tak, bronić to my ich bronimy. I to przed ich własną głupotą.

Minęło dwa dni. Rycerze z połamanymi kończynami, zdziesiątkowani i przerażeni bardziej niż chłopi, wracali do Domlandii. Nikt nawet nie spojrzał w okno, w którym stała niczego nieświadoma Natalia i radośnie machała im chusteczką.

Król wyszedł na dziedziniec, by ich przywitać i zapytał ironicznie: no i jak, szanowni rycerze? Przybywacie z tarczą?
Co było rzec, jak wszystkie tarcze pogubili w bezładnej gonitwie i walce z cieniami smoka?
No, tarcze nie były nam potrzebne – skłamali jak z nut – to je odrzuciliśmy, by nie ciążyły w pogoni. Ja pytam metaforycznie. Co to, dziejów Sparty nie znacie? Z jeszcze większą ironią zapytał Władca.
Odpowiedzią były spuszczone głowy i milczenie.
A więc jak wy goniliście po lasach, ja ze swoim starym Ojcem zabiliśmy Smoka – oznajmił tryumfalnie i ironicznie Król Ambroży. Tu jest jego głowa, a raczej to, co z niej zostało. I wysoko podniósł czaszkę ze straszliwymi kłami.

O Boże - jęknęli rycerze.
O Boże – zawołały chłopy, którzy powyłazili z domów, by zobaczyć wracających rycerzy.
O Jezusiku słodki – załkały przerażone baby.

Sytuacja zaczęła się normalizować. Na szczęście nikt nie zadał Królowi pytania, jak dokonał tego straszliwego czynu. A nawet jakby zadał, to Król nie ma obowiązku każdemu odpowiadać. Szczególnie jak pytania nie przedstawi na piśmie, a prawie nikt w Domlandii pisać nie umiał, a już rycerze w szczególności.

Krowy zaczęły znowu dawać mleko, kury powoli rosły z kurcząt, tylko dziwnie wzrosła ilość małych dzieci. Nie wiedzieć dlaczego, nazywano je smoczymi, tak jakby to Smok porwał ich matki, kiedyś dziewice, i zachęcił je do rodzenia.

I to był jedyny pozytywny aspekt całej historii o smoku.
Bo bajka musi mieć morał i to pozytywny. A małe dziecko jest takim morałem.

Dzieci już spały, kiedy Niania kończyła opowieść. Więc akurat fragment o smoczych dzieciach umknął ich uwadze.


Ps. a przy okazji podsuwam pod nos wszystkim, którzy nie są świętymi Jurami, wspaniały wiersz Herberta. Miłych snów.
Herbert Zbigniew
Potwór Pana Cogito
1
Szczęśliwy święty Jerzy
z rycerskiego siodła
mógł dokładnie ocenić
siłę i ruchy smoka
pierwsza zasada strategii
trafna ocena wroga
Pan Cogito
jest w gorszym położeniu
siedzi w niskim
siodle doliny
zasnutej gęstą mgłą
przez mgłę nie sposób dostrzec
oczu pałających
łakomych pazurów
paszczy
przez mgłę
widać tylko
migotanie nicości
potwór Pana Cogito
pozbawiony jest wymiarów
trudno go opisać
wymyka się definicjom
jest jak ogromna depresja
rozciągnięta nad krajem
nie da się przebić
piórem
argumentem
włócznią
gdyby nie duszny ciężar
i śmierć którą zsyła
można by sądzić
że jest majakiem
chorobą wyobraźni
ale on jest
jest na pewno
jak czad wypełnia szczelnie
domy świątynie bazary
zatruwa studnie
niszczy budowle umysłu
pokrywa pleśnią chleb
dowodem istnienia potwora
są jego ofiary
jest dowód nie wprost
ale wystarczający
2
rozsądni mówią
że można współżyć
z potworem
należy tylko unikać
gwałtownych ruchów
gwałtownej mowy
w przypadku zagrożenia
przyjąć formę
kamienia albo liścia
słuchać mądrej Natury
która zaleca mimetyzm
oddychać płytko
udawać że nas nie ma
Pan Cogito jednak
nie lubi życia na niby
chciałby walczyć
z potworem
na ubitej ziemi
wychodzi tedy o świcie
na senne przedmieście
przezornie zaopatrzony
w długi ostry przedmiot
nawołuje potwora
po pustych ulicach
obraża potwora
prowokuje potwora
jak zuchwały harcownik
armii której nie ma
woła -
wyjdź podły tchórzu
przez mgłę
widać tylko
ogromny pysk nicości
Pan Cogito chce stanąć
do nierównej walki
powinno to nastąpić
możliwie szybko
zanim nadejdzie
powalenie bezwładem
zwyczajna śmierć bez glorii
uduszenie bezkształtem

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Jasełka mieleckie




Szopka z kościoła w Gnieźnie

Scena 1
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator
Nadchodzą Maryja i Józef. Maryja, chociaż jedzie na osiołku, jest zmęczona, zmarznięta i słaba. Józef idzie obok piechotą.
Podchodzą pod mury Jeruzalem

Józef
Patrz Miriam: Jeruzalem, nasze miasto święte,
Tam w Przybytku swym mieszka Bóg nasz niepojęty.
I Szechina jaśnieje na znak z nim przymierza,
Każdy mu swoje troski w Świątyni powierza.
Do domu Pana idą wędrowcy strudzeni,
Ofiarować mu dary naszej świętej ziemi,
Gołębie i baranki, czasem jagnię młode,
Dziękując za opiekę, zdrowie i pogodę.
Może my też wejdziemy do miasta przed nocą?
Mogłabyś w jakiejś karczmie po marszu odpocząć
Bo nie wiem co się jeszcze zdarzy nam po drodze,
Więc lepiej sił tu nabrać, boś zmęczona srodze.
Maryja
Józefie, jakaś trwoga mnie na wskroś przenika.
Może widok tej skały? Jakby męczennika
Czaszka co niby w diadem z krzyżami przybrana,
Taki lęk we mnie budzi, że drżę w strachu cała?
Nie wchodźmy w bramę, skręćmy, mińmy Jeruzalem
Bokiem, bo tutaj domu nie znajdziemy wcale
Ani ludzi życzliwych. Idźmy ku Betlejem,
Skąd się twój ród wywodzi.
O, już jest mi śmielej.
Jeszcze tylko dolinę Cedronu przejdziemy
I już ze wzgórza miasto nasze dostrzeżemy
O już Betlejem widać. Jeszcze tylko chwilę
A przy grobie Racheli do ziemi się schylę
I o szczęśliwy poród syna będę prosić,
Naszą pramatkę Rachel, i modły zanosić.
Choć, jak powiedział Anioł, mam łaskę u Boga,
Ale każdej kobiecie nieobca jest trwoga
W takich chwilach.
Lecz powiem: O najwyższy Boże
Dziedzica Twego światu urodzę w pokorze
Ja, służebnica Pańska, według Twego słowa,
Urodzę dziecię, które zacznie świat od nowa
Na Twój kształtować zamysł. Na Dawida tronie
Zasiądzie sądzić ludzi. Jego panowanie
Nadejdzie i trwać będzie aż po wieki wieków
By odkupić co dobre stworzyłeś w człowieku.
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator
Maryja pochyla się i modli o szczęśliwy poród, potem wstaje i trzymając się za brzemienny brzuch, mówi:
Maryja
Józefie! O mój mężu, iść dłużej nie mogę!
Muszę usiąść. Bo bóle utrudniają drogę.
Ale wierzę, że dobrych ludzi tu znajdziemy
I w gospodzie na noc tę nocleg dostaniemy
Józef
O, tam ktoś jest, pobiegnę, przed zamknięciem zdążę,
Może tu nam pozwolą przez wzgląd na twą ciążę
Wejść do domu, do ciepła, zagrzać zmarzłe nogi.
Wraca
No nie! Bo karczmarzyna wymyła podłogi.
Ale mi podpowiedział gospodarz na boku,
Że za Betlejem, blisko, na łagodnym stoku
Ma swą szopę, w niej woły, tam stanąć możemy.
Razem ze zwierzętami z zimna nie zmarzniemy.
Maryja
Dobry jest z niego człowiek, Bóg mu wynagrodzi.
Patrz Józefie, jak dziwnie Pan nas przez świat wodzi.
Tam wielkie Jeruzalem, tu małe Betlejem.
To w nim syna urodzę. W nim zaczną się dzieje.
Z Nazaretu przez Betel idę do Efrata
Syna rodzić, jak Rachel, dla zbawienia świata.
Ona zmarła drugiego rodząc Beniamina,
A ja tylko jednego będę rodzić syna.
Jednego, jedynego, dla świata całego
Na zbawienie, na radość dla rodu ludzkiego,
I Boga będę prosić, żeby mnie zachował
Przy zdrowiu, bym Jezuska zdołała wychować.
Józef
Patrz Maryjo, już szopa, połóż się we żłobie,
W sianie miękkim odpocznij.
Na boku
Cóż ja biedny zrobię
Kiedy już zacznie rodzić? Sam nic nie poradzę
Bez babki! Tylko jej dać nad porodem władzę.
Przecież Anioł nie zejdzie z nieba pośród nocy.
Chyba żeby?
Mówiła, że jest ku pomocy!
Niech więc rodzić pomoże!
Co ja gadam? Boże!
Poród blisko a ja się coraz bardziej trwożę.
Anioł
A czemuż to Józefie taki żeś dziś słaby?
Coś z psychiką? Gdy nie ma przy porodzie baby
Anioł zawsze pomoże. Ty się módl jedynie.
A łaska Boska z nieba na rodzącą spłynie.
No patrz! Słuchaj! Już mały Jezus na świat przyszedł
A tyś nawet nie zemdlał.
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator
Tu płacz rozdarł ciszę
Nocną i wszyscy w trójkę głośno się zaśmiali:
Maryja, Anioł, Józef .
Jezuska trzymali
W dłoniach, Bo kwilił cicho, jakby świat ten witał,
Świat okrutny i piękny.
Zaczynało świtać.
A może tylko zorza pół nieba pokryła,
I anielskimi głosy nas rozanieliła.
A anieli co z nieba na ziemię sfrunęli
Anielskimi głosami kolędę zaczęli
Śpiewać.
Wszyscy aniołowie śpiewają – Wśród nocnej ciszy albo Ej, maluśki, maluśki kieby rękawicka
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator

A Maryja przypomniała sobie piosenkę, którą słyszała w Nazarecie i cichutko szeptała

Maryja
Lulajże maleńki mój aniołeczku
Utulże swój nosek w miękkim sianeczku
Niech twoja głowusia śliczne sny rodzi
Niech twoja mamusia szczęśliwa chodzi
Niech świat ten okrutny swoje ciężary
Nałoży na ciebie gdy będziesz stary
A teraz w mych dłoniach wysłuchaj baśni
I szybko szybciutko spokojnie zaśnij
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator
W tym czasie, w Rzymie, młody Poncjusz Piłat siedział na zydlu i rozmyślał nad tym, kim chciałby zostać, kiedy dorośnie. Jak każdy chłopiec w jego wieku chciał zostać legionistą i zdobywać dla Rzymu nowe kraje.
Nie wiedział jeszcze, że Los, będący de facto Żydowskim Bogiem, wyznaczył mu inne zadanie.
Nie wiadomo dlaczego akurat jego Bóg wybrał przed wiekami, by kiedyś został sędzią jego Syna. I by jako sędzia skazał go na śmierć przez modne wówczas w Rzymie ukrzyżowanie.
Ale należy pamiętać, że to, iż Bóg wybrał Piłata na najbardziej znanego po Bogu sędziego w historii, nie oznaczało wcale, że po pierwsze: Piłat musiał sędzią zostać, a po drugie, że musiał skazać Jezusa na ukrzyżowanie.
Piłat, jak każdy z nas, miał wolną wolę. Mógł więc odmówić i Bogu, i Żydom.
Ale nie odmówił.
A Bóg od zawsze jedynie wiedział, że Piłat nie odmówi. I wcale go do niczego nie zmuszał.
Scena 2
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator
Jesteśmy w zamku Heroda, Herod siedzi na swym tronie. Podchodzą do niego trzej królowie.
Herod
Witajcie mi, królowie, mędrcy nauk wschodu.
Dla jakiejż to idei tyle aż zachodu
Z waszej strony, poświęceń w drodze po pustyni?
A te dary to dla mnie? Nikt przecież nie czyni
Takich czynów dla sprawy błahej. Więc wy po co
Za tą gwiazdą jedziecie tutaj dniem i nocą?
Król I
Wybacz królu, lecz dary nie tobie wieziemy
Z nimi do króla Niebios z gwiazdą wędrujemy.
Król II
Jak mówią stare księgi, Pan Nieba i Ziemi
Ma się dzisiaj narodzić pomiędzy swojemi
By swe władztwo rozciągnąć już po wszystkie lata
Na ludzi, których kocha, z calutkiego świata.
Król III
Wpadliśmy tu do ciebie, by o drogę spytać.
A może razem z nami, chcesz go, królu, witać?
Że on większy od ciebie, nie warto się zżymać,
A czasy są niepewne i z nim warto trzymać.
Herod
Dziękuję Wam, o Mędrcy, sam mu dary złożę.
Że on większy ode mnie, wcale się nie srożę.
Ja swoją małość przecież widzę doskonale.
Jedźcie więc.
Na boku:
Ja zadziałem tak jak w kryminale.
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator, mówi:
Królowie odjeżdżają, wchodzi Diabeł
Diabeł
Witaj królu Herodzie, najwspanialszy panie,
Tylko strachem utrzymasz swoje panowanie.
Zabij te wszystkie dzieci, teraz urodzone,
A na zawsze zachowasz w twym rodzie koronę.
Bo ten król nieba, ziemi, to dziś małe dziecię,
A tyś jest najmocniejszy król na całym świecie.
I nawet śmierć nie będzie nad tobą mieć mocy,
Kiedy zabijesz wszystkich zrodzonych tej nocy.
Wyślij swe straże dzielne i rzymskich siepaczy,
Niechaj twą wielką siłę cały świat zobaczy.
Wtedy na wieki w księgach twoje imię będzie.
Ten, który Boga zabił, jego tron zdobędzie.
Herod
Nie wiem, szatanie, czy to tak robić wypada,
Ale dla władzy w rodzie taka eskapada
Będzie wytłumaczona. Więc nim kur zapieje
Razem wejdźmy w historii poplątane dzieje.
(Teraz wszyscy uczestnicy tej scenki śpiewają kolędę „Gdy się Chrystus rodzi”)
Scena 3
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator

Królowie błądzą we mgle
Król I Melchior
Kacprze mój, Baltazarze, którędy nam jechać?
Nic przed nami nie widać, drogi nam zaniechać
I wrócić do Heroda.
Król II Kacper
Mój drogi Melchiorze,
Czy straciłeś swą wiarę, że cię z drogi może
Mgła zawrócić? Poczekaj, niedługo anieli
Drogę nam wskażą prostą, jak z bicza wystrzelił.
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator
Nagle nadlatuje czwórka aniołów.
Anioł Natalia:
Mędrcy świata, Monarchowie! Gdzie spiesznie dążycie!
Powiedzcież nam trzej królowie, chcecie wiedzieć Dziecię?
Anioły.
Ono w żłobie, nie ma tronu, i berła nie dzierży.
A proroctwo Jego zgonu już się w świecie szerzy.
Anioł Wiktoria:
Mędrcy świata, złość okrutna Dziecię prześladuje.
Wieść to smutna, wieść okrutna, Herod spisek knuje.
Anioł Karolina:
Nic monarchów nie odstrasza. Do Betlejem śpieszą.
Gwiazda Zbawcę im ogłasza, Nadzieją się cieszą.
Król III Baltazar
Patrzcie mędrcy, jest gwiazda, wie kiedy się przydać,
W drogę ruszmy, już blisko, już stajenkę widać.
(Wszyscy uczestnicy śpiewają kolędę „Jezus malusieńki”)
Scena 4
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator
Bóg wysyła Anioły nad łąkę za ogrodem, gdzie śpią pasterze.
Pasterz I
Słuchaj, Stachu, czy słyszysz jakieś dziwne głosy?
Jakby dziecko płakało lub ktoś pod niebiosy
Modlił szczęście, co przyszło do niego z wysoka?
Pasterz II
Cicho, Jaśku, śni mi się Maryś czarnooka,
Więc daj pospać.
Pasterz I
Posłuchaj! Jakieś widzę cuda,
Coś jak baby skrzydlate!?
Pasterz II
Z ciebie to maruda.
Jakie baby? O Boże! Przecież to anioły!
Wstawaj i zarzuć kożuch, prawieś cały goły!
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator

Nadlatują Anioły, które biją pasterzy po kudłatych łbach i mówią
Anioł Natalia
Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan Niebiosów obnażony.
Ogień krzepnie, blask ciemnieje, ma granice Nieskończony.
Anioł Wiktoria
Wzgardzony, okryty chwalą, śmiertelny Król nad wiekami.
A Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami.
Anioł Dominika.
Cóż masz niebo nad ziemiany? Bóg porzucił szczęście twoje.
Wszedł miedzy lud ukochany dzieląc z nim trudy i znoje.
Anioł Natalia
Niemało cierpiał, niemało.
Anioł Wiktoria
Żeśmy byli winni sami.
Aniołki.
A Słowo Ciałem się stało i mieszkało miedzy nami.
Anioł Natalia
Do szopy więc, gamonie, niechaj każdy bieży.
Tam wasz Jezusek w żłobie golusieńki leży.
Weźcie mu dar od siebie, kożuch, trochę siana,
Niech go Maria przykryje, by nie zmarzł do rana.
Żeby go wykarmiła, weźcie trochę mleka,
A może trochę buncu. Przyszli tu z daleka
A nikt ich nie przywitał, nie dał strawy, domu,
Co za kraj, w którym Boga nie ma witać komu.
(Wszyscy uczestnicy scenki śpiewają kolędę „Pójdźmy wszyscy do stajenki” jeśli czas pozwala)
Scena 5
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator
Wszyscy – Królowie, Pasterze i Aniołki – dotarli do szopy. W szopie, oprócz Świętej Rodziny, stoją – mówiący Wół, Owca i Osioł.
Anioł Natalia
Padnijcie tu, przed Bogiem, na kolana, ludzie,
Bo dziś uczestniczycie w przenajświętszym cudzie!
Bóg się na ziemi naszej osobiście zjawił,
By, jak mówią prorocy, od czarta nas zbawił.

Wół
Ale ich tutaj przyszło, jakie zbiegowisko,
Owca
Mleko i bunc przynieśli, a tu jest to wszystko.
Osioł
Ale to dary serca, taki wdowi grosik
Dają biednym jak oni, jak kiedyś Janosik.
Wół
Patrzcie, a ci królowie, to jak wół w karecie
W tej stajni, przyszli witać to ubogie dziecię.
Owca
I jakie dają dary! Kadzidło i złoto,
I mirrę! Przyjechali, odejdą piechotą!
Osioł
Albo ich osły wezmą na grzbiety za proszę.
Królowie! Im to dobrze! A ja ich nie znoszę.
Wół
Skończcie swe złośliwości. To jest wydarzenie.
Bóg leży w naszym żłobie. Mam chyba widzenie!
Od dnia kiedy tu przyszli, mówię zamiast ryczeć,.
Ty zamiast beczeć, śpiewasz, osioł przestał kwiczeć
I jakieś mądre słowa z cicha wypowiada.
Coś się zmieni od dzisiaj. Taka moja rada:
Te niusy trzeba sprzedać, gazeta zapłaci
Będziemy więc od dzisiaj sławni i bogaci
Potem nas do reklamy wybiorą matoły,
I żywot nasz bydlęcy zmieni się w wesoły,
A ludziom prawdę cicho powiemy raz w roku
Tak żeby nie słyszeli. Wolą łzę mam w oku.
Osioł
Cóżeś to taki mądry, nieruchawy wole,
Zamiast w stajni, ty możesz stać jeno w stodole
I choćbyś marzył długo o złotym pałacu
Do karety nie pójdziesz. Pałac jest dla Paców.
Choćbyś samego Boga prosił zmiłowania
Wciąż tylko wołem będziesz i szkoda gadania.
Każdego los pisany od początku świata
Mój, i twój, i Heroda i nawet Piłata.
Król Melchior
Zwraca się do Matki Jezusa, Maryi, która siedzi na skraju żłobu
O Pani, któraś dzisiaj porodziła syna
I w swojej służebności tulisz Boże dziecię,
Wiedz, że nikt ponad Ciebie! Że nikt na tym świecie
Nie będzie bliżej Boga. Tyś jemu jedyna.
Dzisiaj pokłony składam twojemu synowi
Bo on królem nad króle. Tron weźmie Dawida
By panować na wieki. I nie jest to zwida,
Że chce drogę do Boga wytyczyć ludowi.
Przyjmij złoto dla Syna. Choć nie złoto czyni
Królem, to splendor daje mu w oczach narodu.
I kup chleba, aby przy nim nikt nie cierpiał głodu,
Zanim chleb swój rozmnożyć.
Król Baltazar
Ja ci mirrę przywożę, która daje zdrowie
Do życia, więc żyj długo, byś spełnił posłanie,
A gdy w ostatnią drogę dadzą przykazanie
Iść, to niech aniołowie przyniosą ją tobie.
Król Kacper
A ja kadzidło niosę. Z drzew Boswellia sacra,
Których węże pilnują fruwające, wrogie.
Bo ono jest dla bogów. A tyś przecież Bogiem.
Z nim niech żadna nie spotka cię przeprawa przykra.
Niech ono cię unosi ponad ziemskie sprawy,
I niech umysł twój sprawia jasnym i widzącym
Abyś umiał zrozumieć cierpienia dręczące
Ludzi i mógł je sądzić mądrze i łaskawie.
Pasterz pierwszy
Oj Panie, po coś przyszedł na tą podłą ziemię?
Chciał żeś od głodu zbawić to pasterskie plemię?
A może chcesz nas wszystkich z tej ziemi prowadzić
Do innej obiecanej, gdzie nie będziem wadzić
Nikomu, tylko sami pod drzewami siedzieć,
Jak w raju. Pić, ucztować, o świecie nie wiedzieć
Więcej niż trzeba. Co dnia. A jak przyjdzie pora
Na łono Abrahama pójdziemy do dwora.
Pasterz drugi
Aleś ty głupi, Jaśku, wciąż ci żarcie w głowie
I picie, i nieróbstwo. Uświadom ty sobie
Że mały Jezus przyszedł, żeby nas wybawić
Od czarta, a nie po to, byś mógł lepiej trawić.
Uświadom sobie wreszcie, że na tamtym świecie
Dopiero będziesz w raju. Tu zaś o to dziecię
Musimy dbać i chronić go od różnych mocy
Bo bez niego w czartowskiej będziemy żyć nocy.
Uświadom sobie takoż, że ludzkie słabości
On zrozumie. Lecz prędzej policzę ci kości,
Niż pozwolę byś swoje „tu i teraz” sprzedał
Za zbawienie i drogę prościutką do nieba.
Pasterz trzeci
Hej pastuchy, ta gwiazda tak mi w oczy świeci,
Że głowę spuścić trzeba, upaść na kolana
I czas najwyższy uczcić tutaj swego pana
Niż dysputy wieść mądre jakby małe dzieci.
Wszyscy pasterze oddają hołd
Panie Jezu, dziś hołd ci razem oddajemy,
Naszą ogromną radość wyrazić tu chcemy,
Żeś z wysokiego nieba na tę nasza ziemię
Zechciał zstąpić, by zbawić nasze liche plemię.
Dziękujemy ci Jezu za twój plan zabawienia,
Co biednych, jak my, ludzi w miłości docenia
I pozwoli nam zyskać nagrodę w niebiosach
Tylko za bycie dobrym.
Gwiazda Betlejemska, czyli narrator
Aniołowie: glosa.
Aniołowie:
Alleluja, Alleluja, Alleluja
Wszyscy królowie oddają hołd
O Panie, władco przyszły świata widzialnego,
I niebios, i duchowych ostępów wiecznego:
Tobie hołd oddajemy, twej boskiej wielkości
A imię twe na ziemi nich na zawsze gości.
Niech ci pokłon oddają mędrcy i pasterze,
Z imieniem twym na ustach niech każdy trwa w wierze,
Że mądrość jest dla wszystkich, i miłość, i wiara,
I nadzieja.
Gwiazda Betlejemska, czyli narrator

A głupim nagrodą jest kara.
Królowie razem
Teraz już odjeżdżamy w Arabii pustynie
By głosić twoje imię, które nie zaginie
W piaskach i ludzkich duszach dopóki ci ludzie
Niebiosa będą wznosić tu na ziemi, w trudzie.
A jak zwiędną twe prawa, co w dusze nie wrosły,
Przyjdą tu ludzie wściekli jak pustynne osły,
I praw resztkę, zieleni uschniętej, zwiędniętej ,
Rozdepczą i skalają w ziemi już nie świętej.
Chór aniołów
Alleluja, alleluja, alleluja
Anioł Natalia
Hej ludzie, do widzenia, wizyta skończona,
Maryja maleńkiego chce tulić do łona
I dać mu podjeść trochę, a w naszej kulturze
Pierś Maryi oglądać jest przeciw naturze.
Tutaj nie Portugalia. To tam w Nazarecie
W ołtarzu Maria karmi swą piersią, swe dziecię.
Więc żegnamy was wszystkich i zdrowia życzymy,
Za rok tu przy stajence znowu się widzimy.
Anioł Natalia
Nie było miejsca dla Ciebie, w Betlejem w żadnej gospodzie,
Ty narodziłeś się, Jezu, w stajni, ubóstwie i chłodzie.
Anioł Wiktoria
Nie było miejsca, choć zszedłeś jako Zbawiciel na ziemię,
By wyrwać z czarta niewoli nieszczęsne Adama plemię.
Anioł Dominika
Gdy lisy mają swe nory, a ptaki swoje gniazdeczka,
Dla Ciebie brakło gospody -Tyś musiał szukać żłóbeczka.

Pasterz I
Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław Ojczyznę miłą.
Pasterz II
W dobrych radach, w dobrym bycie, wspieraj jej siłę Swą siłą.
Pasterz I
Dom nasz i majętność całą…
Pasterz II
I wszystkie wioski z miastami…
Pasterze razem
A Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami.
Maryja.
Lulajże Jezuniu, moja Perełko…
Lulaj ulubione Me Pieścidełko.
Anioł Natalia
Lulajże Jezuniu, lulajże lulaj!
Anioł Wiktoria
A Ty Go Matulu z płaczu utulaj!
Maryja
Zamknijże zmrużone płaczem powieczki,
Utulajże zemdlone łkaniem usteczki
Anioł Natalia
Lulajże Jezuniu, lulajże lulaj
Anioł Wiktoria
A Ty go Matulu z płaczu utulaj.
Scena szósta
Gwiazda Betlejemska czyli Narrator

Zamek Heroda. Herod widzi śmierć. Przyszła go ukarać za jego niecne czyny.
Herod.
Ale diabeł mnie wykpił swoimi kłamstwami,
Oszukał mnie i stawił pomiędzy łotrami.
Śmierć
Tyś od zawsze był łotrem, więc znalazł swój swego
Teraz już nie unikniesz ognia piekielnego.
Na wieki będziesz w smole piekielnej się smażył,
Boś na Boga swą rękę podnieść się odważył.
Więc pochyl swoją głowę, niech świśnie ma kosa.
Już po wszystkim. Skończone. Teraz jeszcze glosa
Do wyroku na piśmie, dla władców przestroga:
Choć przeciw Bogu stajesz, nie dosięgniesz Boga.
Diabeł
Porywając duszę Heroda woła
Za twe zbrodnie, za twe zbytki,
Chodź do piekła, boś jest brzydki.
Na koniec Gwiazda Betlejemska czyli Narrator śpiewa Pastorałkę

Po coś przyszedł na ten świat Wszechmogący Boże,
Żeby wśród bydlęcia mieć swe królewskie łoże?
Po coś przyszedł miedzy nas, któryś wszechświat stworzył,
By się Józef przed Herodem o Twe życie trwożył?
Na toś przyniósł między nas miłość do człowieka,
Byś na ośle zaraz musiał przed śmiercią uciekać?
Czyżbyś wierzył, że zostaniesz w chwale powitany
Tu, gdzie tylko hołd oddają bogatym ziemiany?
Czyżbyś ufał, że miłością można przemóc wszystko,
Na tej ziemi, gdzie z Twej śmierci uczynią igrzysko?
Czyżbyś myślał, że zostaną wśród nas Twoje słowa,
Gdy krwią spłyniesz, by za nasze grzechy pokutować?
Myślę jednak, że Ty wiesz, bo ty widzisz koniec,
Boś Ty przecież Boży Syn, a nie z wieścią goniec.
Wierzę mocno, że Ty masz taką siłę w sobie,
Żeby człowiek nie bał się spocząć kiedyś w grobie.
Ufam Tobie, żeś mi jest na ofiarę dany,
Że Betlejem to początek w mój los też wpisany.

Bajka o czynieniu ludzi szczęśliwymi



Motto: „Lud czekający na szczęście to prawie to samo, co lud szczęśliwy!”
Król Ambroży
Król Ambroży siedział ponury na tronie i bez widocznych emocji wpatrywał się w ścianę Sali Tronowej. W tym wypadku akurat trudno było o emocje, jako że ściana pobielona na biało była tak jednolicie monotonna, że jedynym uczuciem towarzyszącym wpatrywaniu się w nią, było rozleniwienie, przechodzące w otępienie, a potem w usypianie, wspomagane miarowym mruczeniem kota Horacego, który przycupną na podołku Króla.
To, że Ambrożego jeszcze sen nie zmorzył, spowodowane było faktem, że słyszał – albo tak mu się wydawało – szybkie kroki pająka, który, jedyny wyróżniający się element tej białej ściany, przebiegał ją w nieśpiesznym biegu.
Czarny wielki pająk na białej wielkiej ścianie. Choćby nie wiadomo jak wielkim był pająkiem, pozostawał maleńkim, czarnym okruszkiem na ogomnej połaci ściany. Samotny jak człowiek w życiu – pomyślał Król. To skojarzenie nasunęło się królowi Ambrożemu jakoś tak bezwiednie, od niechcenia. Jednak jak już przyszło, odgoniło od Króla nadchodzący sen, ściągnęło mu brwi, co było widocznym znakiem skupienia, a także zmusiło do syntetycznego myślenia.
To syntetyczne myślenie polegało na tym, że Król najpierw powoli zaczął zbierać w pamięci fakty z życia, mogące być podporami, czyli argumentami za tezą o samotności, a potem coraz prędzej zaczął z tych faktów, jeden po drugim, budować całościową teorię o ludzkiej alienacji, niezależnie od wielości ludzi, rzeczy i spraw, które każdego z nas otaczają.
Tak, człowiek jest samotny – skonkludował na koniec. I nieszczęśliwy – dodał jeszcze cicho, tak pewnie, by nikt, nawet ten pająk tego nie słyszał. Cicho, jakby się wstydził tego słowa, które wypowiedział.
Bo zaiste trudno było – patrząc z boku – uznać króla Ambrożego za człowieka nieszczęśliwego. Z samotnością każdego z nas to nie wiadomo jak jest, ale Ambroży nieszczęśliwy? Przecież powinien uważać się za najszczęśliwszego człowieka na świecie! I piękne królestwo, które ma na własność, i zainteresowania, którymi umilał sobie czas, i sympatia poddanych. No nie, król Ambroży nieszczęśliwy!! Nie do pomyślenia!!
Nie wiadomo, co było przyczyną tego stanu Króla Ambrożego, stanu, jak się potem okaże, chwilowego. Może ból głowy, może zły sen, a może inne zdarzenie, które cieniem położyło się na królewskim poranku i wraz z pająkiem na ścianie dało o sobie znać odmianą królewskiego samopoczucia.
Fakt faktem, to błahe wydarzenie mogło mieć znaczący wpływ na całą Domlandię.
Zasępiony Król bowiem – kiedy coraz bardziej usiłował wniknąć w istotę bytu – zaczął dochodzić do wniosków, do których w normalnym stanie nawet przez przypadek by nie zabłądził.
Tak, ludzie są nieszczęśliwi – powiedział znowu do siebie. Nieszczęśliwi i samotni – dodał. I tak się zasępił i zaciął przy wymawianiu tych dwóch równoważników zdań, że aż nie mógł przełknąć śliny, a twarz mu się zaczerwieniła, jakby miał za chwilę mieć zawał. W końcu złapał oddech i doszedł do momentu przełomowego (tak myślał) w życiu swoim i Królestwa. Moim królewskim obowiązkiem jest uczynić ludzi szczęśliwymi – wypowiedział cicho do pustej Sali tronowej. Potem wstał, wyprostował się i pełnym głosem oznajmił: Moim królewskim obowiązkiem jest uczynić ludzi szczęśliwymi.
Słuchał go pająk na sąsiedniej ścianie, który na chwilę przerwał swój marsz, ale zaraz zaczął go kontynuować. Ale był za świadka. I kot Horacy także.
Król, w którego wstąpił nowy entuzjazm czynienia spraw wielkich, wykraczających poza czas i pokolenia, odgarnął płaszcz królewski, zakasał rękawy i zadzwonił po służbę: zwołuję posiedzenie Rady Królestwa – oznajmił Heroldowi, Hetmanowi Wielkiemu Koronnemu i takiemuż Podczaszemu, którzy byli najbliżej i pierwsi się zjawili we wzmiankowanej kolejności.
Tak jest, Jaśnie Panie – odpowiedział Herold, który nie myślał, tylko mówił. Tak jest, Jaśnie Panie – odpowiedział Hetman Wielki Koronny. Ale jaki będzie porządek obrad? – nie omieszkał zapytać. Ponieważ Podczaszy Wielki Koronny milczał, Król rzekł: chcę, by Rada Królestwa doradziła mi, jak uczynić obywateli Domlandii szczęśliwymi.
Jak to, szczęśliwymi? – bezwiednie zapytał Podczaszy, bo stan szczęśliwości najczęściej kojarzył mu się z jednym.
Ano tak to – odciął się Król, przeniknąwszy bez trudności myśli Podczaszego. Szczęśliwymi. Szczęęęęśliwyyymi – dodał jeszcze, mocniej akcentując pewne litery. Nie rozumiesz, co znaczy być szczęśliwym?
Rozumiem doskonale, Najjaśniejszy Panie – szybko wydukał Podczaszy i już nic nie zakłóciło przygotowań królewskiego rządu do podjęcia zdecydowanych działań.
Zdecydowanych, czyli jakich? – pomyślał każdy z dostojników, ale już nikt się ze swymi wątpliwościami nie wychylił przez Królem.
Sala tronowa szybko zapełniła się członkami Rady Królestwa i jak tylko wszyscy oni z ust Króla dowiedzieli się, że mają radzić nad uczynieniem każdego Domlandczyka szczęśliwym, zapadła w Sali cisza. Bo i problem okazał się przerastać swą złożonością inteligencję panów Radnych. Jak ta cisza zapadła tak i trwała, i tylko pająk łaził po ścianie, a kot mruczał.
No i co, Panowie, jakieś pomysły? – zapytał po dwóch klepsydrach milczenia Najjaśniejszy Pan. Może Koniuszy Królewski ma jakiś pomysł – zwrócił się do nadzorcy swoich stajen i wierzchowców .
Jakby tu powiedzieć, Najjaśniejszy Panie – zaczął ostrożnie Koniuszy – pomysłów na szczęście to ja za bardzo nie mam. Ale jeden to owszem.
Jaki to? – zapytał Król.
Ano dałbym każdemu wieśniakowi pojeździć na koniu, zamiast poganiać konia – wydukał Koniuszy.
Król nic nie odpowiedział, ale jakoś dziwnie się skrzywił. A może Hetman Wielki Koronny ma jakiś pomysł? – zwrócił się w stronę husarskiego pióropusza.
Ten, wyrwany z krótkiej drzemki, wydusił tylko – Może trzeba skończyć z branką do piechoty?
A kto do licha będzie nas bronił?! – rozzłościł się Król. Ty, stary szogunie?
Podskarbi Koronny przycupnął w kącie i prawie zapadł się w ziemię, ale Król i tak go zauważył.
Hej, ty, któremu wszyscy zazdroszczą, który masz pozłacane ręce, a nie uśniesz, jak nie podliczysz paru tysięcy talarów, co ty mi doradzisz w sprawie szczęścia dla każdego? – zapytał.
Jaśnie Panie, wiecie przecież, że pieniądze szczęścia nie dają. Samiście to zawsze powtarzali, więc co mam Wam powiedzieć? – odparł Podskarbi.
No, oczywiście, nie dają. Ale wtedy tylko, jak się ich ma za dużo – odparł król. Jak człowiek ma tylko jedną złotą monetę, to jest szczęśliwy jak cholera. A ile tych złotych monet mamy?
Ano będzie w skarbcu jakieś 15 tysięcy. Ani po ćwierć na każdego nie starczy.
No to zaiste problem – zafrasował się Król. Dawać po ćwierci to jakby nic nie dawać.
To już lepiej dać od razu kwartę okowity. Taniej wyjdzie, a efekt dość zdecydowany.
Jedyna w Radzie kobieta, Ochmistrzyni Królowej Pani, niesłychanie spłoniona, mimo swoich kilkudziesięciu lat, chciała dość dobrze. Chciała, by to kobiety częściej uszczęśliwiały mężczyzn, ale napotkała na gwałtowny opór Kardynała, który natychmiast oskarżył ją o szerzenie rozpusty i wszeteczeństwa. I propozycja upadła. Choć może nie do końca, bo męska większość Rady, prócz Kardynała, dobrze te słowa zapamiętała i przyrzekła sobie wprowadzać je w czyn.
Wprowadziwszy swój protest na forum Rady, Kardynał chciał dać z siebie coś pozytywnego i zaproponował, że ludzie będą szczęśliwsi, a nawet całkiem szczęśliwi, kiedy więcej będą się modlili. I był nieskończenie zdziwiony, że nawet Król – po mruknięciu, że i tak się modlą za dużo – tę propozycję odrzucił.
Podczaszy Wielki Koronny, która swą wielkość wywodził od wielkości używanego puchara, co mógł zaproponować dla pełni szczęścia ludzkości, to zaproponował. Wszyscy mu przyklasnęli, znowu niepomni, że jeden z nich pija tylko wina mszalne w śladowych ilościach. I projekt upadł.
Łożniczy królewski chciał zaproponować podobny typ uszczęśliwiania, jak Ochmistrzyni, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, śliniąc przy okazji siedzącego obok Kardynała, co zostało powszechnie odebrane bardzo dwuznacznie.
Z Wielkim Szambelanem Domlandii nie było już tak prosto. Przytłoczony nadmiarem obowiązków względem Króla, zawsze akuratnie potrafił się z nich wywiązać. Jednak miało to przemożny wpływ na jego publiczne bytowanie. Wczesne wstawania, by dokonać uroczystego budzenia króla i równie uroczystego jego przyodziewania, spowodowały, że był ciągle niewyspany. Ziewał cały czas bezczelnie, tym bardziej że dniami przyjmował hołdy lenne, a wieczorami musiał przeglądać królewskie dokumenty oraz prasować szaty Króla, zważając, by nie było z nimi jak z tymi z bajki . Jedynym wolnym czasem był ten od przekręcenia kluczy w królewskiej sypialni wieczorem do podobnego, choć w przeciwną stronę, rankiem.
Wyrwany z letargu południowego pytaniem Króla o metodę uszczęśliwienia Domlandczyków powiedział szybko – niech chodzą spać wcześnie, a wstają późno.
Król przyjął tę wypowiedź jako osobisty przytyk i zapytał – Coś ci się nie podoba w moim porządku dnia?
Ależ nie, Najjaśniejszy Panie – odrzekł speszony Szambelan Wielki. Tylko tak mi się marzyło, żeby się raz wyspać.
Do przepytania pozostali jeszcze Kapitan Gwardii i Pułkownik Rot Dworskich, prywatny Sekretarz Króla, Kaznodzieja Nadworny, Łaziebny, Szafarz, Śpiżarny, Stolnik, Piwniczy, Woźniczy i Ochmistrz, ale Królowi nie starczyło cierpliwości. Targnięty rozpaczą zwrócił się stojącego za tronem Podkomorzego Królewskiego
Słuchaj, Podkomorzy – mój najbardziej zaufany sługo. A może byśmy ludziom obiecali, że im damy, chociaż nie mamy, ale potem nie damy, bo nie mamy? Ale żeby uwierzyli w nasze obietnice, musimy im obiecać tak dużo, że nawet jak im nie damy, to i tak będą wdzięczni, że chcieliśmy im dać, tylko różne wraże siły Disnejlandu nam przeszkodziły. Bo jak im obiecamy mało, a nie damy, bo też dla wszystkich nie mamy, to powiedzą, że tak mało to mogliśmy im nawet dać z prywatnego, a skoro nie daliśmy, choć mogliśmy z naszego własnego, to jesteśmy świnie i szuje. I trzeba robić rewoltę.
Podkomorzy na takie dictum lekko się uśmiechnął i zapytał: ale co im obiecamy? Ano wszystko co każdy pragnie. Na początek górę pieniędzy i obietnicę, że jak każdy już je będzie miał, to sobie kupi wszystko, łącznie ze szczęściem.
Aleś sam jaśnie panie mówił ludowi, że pieniądze szczęścia nie dają – odparł przewrotnie Podkomorzy.
No tak, one szczęścia nie dają. Szczęście sobie można za nie kupić – odparował Król, który jakby zapomniał swe wcześniejsze nauki do ludu Domlandii.
No tak, obiecamy im szczęście za pieniądze – ciągnął Podkomorzy. Ale szybko się wyda, że kasa pusta. Kto nam uwierzy, że obiecaliśmy uczciwie?
A czy naród tego potrzebuje? – zapytał monarcha. Naród najbardziej do szczęścia potrzebuje obietnic. I czekaniem na ich realizacje zabija czas do momentu, w którym będzie szczęśliwy. A że przychodzi mu długo czekać? Cóż, po drodze ponowimy obietnice.
Lud czekający na szczęście to prawie to samo, co lud szczęśliwy!
Król wypowiedział te słowa i mu ulżyło. Nie dość, że prawie spełnił zadanie dzisiejszego dnia, to jeszcze pomyślał, że ten jego aforyzm przejdzie do historii literatury i polityki społecznej i uczyni go sławnym.
Kot Horacy leżał pod Królewskim tronem i mrucząc cicho obmyślał, jakby tu przetłumaczyć na domlandzki fragment z narodowej epopei Disnejlandu „Kochajmy się”. Byłby w sam raz.

O myśleniu lateralnym, czyli bajka o gościach z Afryki,





nowa wersja starej bajeczki- fakt, wyrwana z kontekstu może być nie dla wszystkich strawna

Z wizytą do Króla Ambrożego i Domlandii przybył z niezapowiedzianą wizytą Lypne Dynygala, król afrykańskiego kraju Aksjum, zamieszkałego przez dzielne plemiona Sabejczyków.
Wraz z nim przyjechała cała wielka rodzina, w tym pierwsza żona Gala i dwoje ich dzieci. Córka imieniem Makeda była piękną i mądrą dziewczynką i od razu spodobała się Łukaszowi, który – będąc jeszcze zbyt młodym – w dziewczynkach cenił nade wszystko inteligencję, nie wiedząc, jakie w przypadku kobiety może ona nieść zagrożenia.
Natomiast syn króla, czarny jak noc chłopczyk o rozbieganych oczach i drwiącym uśmiechu, nie spodobał się żadnej z panien na dworze króla Ambrożego. Wiktoria bała się ciemności, a Natalia nie lubiła bezczelnych, świdrujących oczu. Na dodatek jego imię – Menelik – zupełnie źle się dziewczynkom kojarzyło. Nie do końca wiedziały z czym, ale na pewno z czymś nieapetycznym.
W jednym czasie działy się różne rzeczy. Królowie prowadzili mądre, dyplomatyczne rozmowy, głównie o stosunkach bilateralnych – co w przełożeniu na język normalnych ludzi oznaczało: jeśli ty będziesz dobry dla mnie , to ja spróbuję być dobry dla ciebie. Królowe skupiły się na stosunkach multilateralnych – co znowu oznaczało, że obmawiały swoich znajomych, w tym inne żony króla. Chociaż w tym przypadku należało by raczej mówić o stosunkach multikulturalnych, czyli takim babskim multi – kulti. Za to dzieci zamknęły się w różnych zakamarkach królewskiego domu i robiły swoje, dziecięce.

Łukasz z Makedą siedzieli w bibliotece, pośród mnóstwa starych ksiąg, pamiętających podobno dłonie proroków i prowadzili bardzo poważne rozmowy. Makeda mówiła o wszystkim, co leżało jej na sercu. Chociaż szczególnie o jednym. Łukasz także dzielnie stawał w dyskusji i nie było sprawy, na którą nie dałby jej odpowiedzi. Pod koniec rozmowy Makeda nie kryła swego podziwu i na koniec powiedziała do Łukasza: „Mądrością i dostatkiem wiedzy przewyższyłeś ten rozgłos, o którym słyszałam od rodziców. Szczęśliwi będą twoi poddani, gdy zaczniesz im królować, szczęśliwa będzie twoja żona, która będzie w twej obecności podziwiać twoją mądrość. Przyjdą dobre czasy dla twojego królestwa a ty będziesz królował, aż wszystkie siedem znaków na niebie i ziemi nastąpi”.
Cholera, coś mi tu nie pasuje – pomyślał Łukasz po tej tyradzie i głęboko się zamyślił. Tak głęboko, że Makeda pomyślała: usnął. Prawie zaspokojony. Coraz więcej mam w sobie kobiecości.
Nie doceniła jednak mądrości Łukasza. On po chwili ocknął się z zamyślenia. Już ja cię urządzę – pomyślał. W czasie kolacji kazał dosypać jej do jedzenia wiele przypraw, powodujących łaknienie. Gdy w nocy szukała w lodowni czegoś do picia, zaskoczył ją, świecąc latarką w oczy. Przestraszyła się bardzo. Tak bardzo, że poruszyła się powierzchnia jej nocnej koszuli, a wyoblone już wyraźnie pod nią wzgórki zaczęły się to bardziej wyoblać, to równać, to zapadać, a ona, przez jakiś czas nie wiedziała nawet, gdzie się znajduje i w przestrachu zaczęła się kręcić jak zabłąkana owca.
To chyba nastąpił ten siódmy znak, który przepowiedziałaś – powiedział Łukasz. Zwodziłaś mnie, a może i siebie, opowieściami o końcu świata, a teraz sama jesteś zaskoczona. Koniec świata następuje zawsze wcześniej, niż myślą prorocy. Albo później. I zawsze zresztą są nim zaskoczeni. Tak jak ty teraz. Zresztą czy świat się kończy, czy zaczyna, jakaż różnica w wadze wydarzenia? Tym razem jednak wydawać się może, że dla nas się zaczyna i to może być przyjemne.
Makeda zwana także przez rodziców Michaldą, stała ze spuszczonymi oczami, a czerwony rumieniec na twarzy czynił ją coraz bielszą. Zapadała się w sobie, w swojej pamięci i w swoim jestestwie. Odpływała myślami prawie do Arabii Szczęśliwej, skąd wywodził się jej ród, nomadów i kupców pustyni i osunęłaby się na ziemię, gdyby nie silne ręce Łukasza.
Zaciągnijmy na jakiś czas żaluzje w oknach ich pokoju i wróćmy do pozostałych dzieci. W czasie, gdy Łukasz z Makedą siedzieli jeszcze w bibliotece, dziewczynki bawiły się z Menelikiem. Czyniły to bez ochoty i bez przekonania. I pewnie słusznie. Dla Menelika nie istniała własność, nie istniała żadna świętość. Osobiste rzeczy dziewczynek traktował jak swoje, wyśmiewał się z ich lalek i pluszaków. Największą świętość Wiktorii, małego Misiaczka Pluszaczka, który leżał zamknięty w pozłacanej szkatułce, podobnej do największej relikwii Królestwa, i którego Wiktoria nikomu nie pozwoliła dotknąć, wyrzucił na ziemię, a potem schwał do kieszeni. Oczywiście do swojej. Widząc zmartwione dziewczynki, długo go szukał z nimi, także udając rozpacz i nie znalazł. Nie dość tego: po chwili znowu strasznie się wymądrzał. Opowiadał dziewczynkom jakieś niestworzone historie o swoich podniebnych lotach na maszynie podobnej do ptaka, która była posłuszna jego woli i która myślała, o swoich poddanych, którzy wszystko za niego robili, od dziewczynkach, które miał poślubić.
Nasze dziewczynki, które nie zawsze dużo myślały, nie uwierzyły, że maszyna myśli i to opowiadanie ostatecznie utwierdziło ich w niechęci do małego gościa. A jeszcze myśl, że mogłyby być jednymi z wielu żon! O nie! To już zupełnie go pogrążyło.
Wróćmy jeszcze raz do naszych starszych – a teraz tym bardziej – bohaterów. Do pokoju, w którym leżeli Łukasz i Makeda, zupełnie przez przypadek wpadł Krzysztof z podsłuchanym gdzieś wierszem pod tytułem: Podróż do Arabii szczęśliwej, i mimo wielkiej ich w tym momencie niechęci do poezji, przeczytał go z dziką satysfakcją.
Pąsowe wstążki bicza wiatr rozwiał przelotny
i niebo jest gwiazd pełne jak Afryka ptaków,
konie noga za nogą, koła – jako-tako,
a woźnica pijany i bardzo samotny.
Kobieta to muzyka, to dużo muzyki,
noc naokół kobiety to jest szczęścia dużo;
zaraz księżyc przeleci wielką srebrna burzą
i w rowach zakołują świetliki, ogniki.
Jadą w karecie piękni, ramiona oparli
na poduszkach pachnących – o, nocy jedyna!
Śpiewa szafir i droga, i każda godzina…”

Oni serca na oścież dla siebie otwarli. (KI Gałczyński – prawie)
But rzucony w kierunku poezji zakończył szybko jej krótką promocję.
Jednak kontakty wzajemnie – zarówno bi- jak i multi – kulturalne i lateralne nie zakończyły się sukcesem. Królowie, niestety, nie mogli dojść do porozumienia. Po latach kronikarz Jeremi napisałw 6 rozdziale swojej księgi, że Król Ambroży, za namową swojego Głównego Doradcy, odrzucił propozycję wymiany pomiędzy Domlandią i afrykańskim Aksjum, polegającej na dostawie nowoczesnych produktów i idei za wielu afrykańskich niewolników. Panie królowe ostatecznie nie uzgodniły jednej formy sukienki na co dzień i od święta. Makeda zwana Michaldą pozostawiła po sobie czar słów i grozę przepowiedni, ale także wspomnienie . Menelik ostatecznie był gwoździem do trumny Przymierza pomiędzy tak różnymi narodami.
Tym niemniej, pożegnanie gości było długie i serdeczne.
Niestety, myślenie lateralne, „jako zdolność do tworzenia pozornie nieistniejących połączeń i świadoma rezygnacja z gotowych rozwiązań i wzorów na rzecz znalezienia lepszych rozwiązań” w tym czasie jeszcze nie znalazło uznanie we władzach Królestwa.

Bajka o Dobrej Śmierci





Emerytowany Król Eryk, ojciec Króla Ambrożego był bardzo chory. Przeżył już wiele lat i starość wycisnęła na nim swoje piętno. Poorana zmarszczkami twarz była jak stare, zmarszczone jabłko, w którym niewiele soków i niewiele urody. Leżał w wielkim łożu, w pościeli szeleszczącej krochmalem jak jesienne liście, w które upadł ostatni owoc.
Całe swoje długie życia Król Eryk walczył i budował, niszczył i tworzył, i trudy tego życia nadwątliły mu zdrowie. Wiele czasu spędził poza swoim zamkiem, swoim domem, wyprawy wojenne zmuszały go do nieustannych podróży, których przyczyną i celem była nieustanna walka w obronie swojego kraju, w którym żyli jego najbliżsi, jego żona, dzieci, znajomi, jego poddani.
Z upływem lat coraz jaśniej widział Król Eryk, jak w ślad za wojną idą nieszczęścia, choroby, pożary i śmierć. Im więcej wygrywał bitew tym bardziej pragnął pokoju.
Im więcej miał siwych włosów, tym częściej zamiast czynić wojnę, chciał rozdawać pokój.
Zmęczony już był i pragnął spokoju. Umiał pokonywać trudy życia, bo wiedział, że każdym jego przedsięwzięciu, w każdej niebezpiecznej chwili życia, towarzyszyła mu z oddali jego ukochana żona. Wierzył, że jej imię chroniło go od wszystkich niebezpieczeństw. I chyba tak rzeczywiście było. Jednak gdy się zestarzał, zrozumiał, że ma przy sobie jeszcze drugą, niewidzialną towarzyszką wszystkich swoich poczynań. To była jego Śmierć, wierniejsza nawet od żony, cała bez końca tylko jego.
I gdy leżał na tym ostatnim swoim łożu, gdy przypominał sobie wiele spraw minionych, gdy rozpamiętywał swoje życie, jego wierna Śmierć, jego codzienna towarzyszka , stała nieopodal i smutnym wzrokiem patrzyła w przymknięte oczy.
Wiedziała Śmierć, wiedział i król Eryk, że nadchodzi koniec ich wieloletnich podchodów i uników. Pamiętali oboje te chwile, gdy Śmierć mówiła w przekorze – czas na ciebie, Eryku – a Eryk wykrzykiwał gromkim głosem – jeszcze nie czas, stara kostucho – i oboje wiedzieli, że pisana im jeszcze długa, wspólna podróż przez świat, przez życie Eryka.
Teraz oboje byli zmęczeni, Eryk i Śmierć. Oboje też byli starzy. Eryk, bo przeżył już trzy ćwierci stulecia a Śmierć, bo była stara jak Eryk i jak on cierpiąca na wszystkie jego dolegliwości.
Każdy człowiek ma swoją Śmierć. Rodzi się ona razem z nim i razem z nim się starzeje, razem z nim przeżywa jego życie. Na końcu życia jest tak samo zmęczona jak człowiek, z którym przyszła na świat. To nieprawda, że śmierć jest wieczna. Śmierć rodzi się i umiera z każdym z ludzi, jest jego cieniem w życiu, cieniem tworzonym nie przez światło Słońca, ale przez światło Boga. Nie każdy ten cień dostrzega, i na początku Śmierć jest niewidzialna. Nie widzą tego cienia dzieci, ale także ci, którzy jako starzy ludzie nie zrozumieli nic z tajemnicy życia. Eryk jako młody chłopiec kpił ze śmierci idąc w bój, walcząc z wrogami i niewiernymi przyjaciółmi, pokonując tajemnicze lasy, nieprzebyte moczary i urwiska. Nie wierzył, że śmierć jest tuż obok, że grozi jego planom, że przeszkadza jego wyprawom wojennych. Nie widział jej we wrogich spiskach dworzan, w uderzających gromach i błyskawicach, w świstających kulach. Żył jak każdy młody człowiek. Planował, walczył, rządził i nie oglądał się za siebie.
A ona zawsze była przy nim. Gdy się zestarzał, gdy siwe włosy przysłaniały mu czasem oczy w ogniu bitwy, coraz częściej zaczął czuć ją obok siebie. Od pamiętnej wyprawy przeciw Szalonemu Księciu, wyprawy, na której poległo wielu jego najlepszych rycerzy, gdy krew płynęła rzeką, a on sam został ugodzony włócznią, Śmierć już zawsze była obok niego. Szła z nim w bitewnych pochodach, siedziała z tyłu na jego koniu, gdy galopował na wroga, spała w jednym namiocie, odmawiała z nim modlitwy.
Od tamtej bitwy, gdy popatrzył za siebie, widział już zawsze dwa cienie, cień życia i cień śmierci i zawsze czuł jej obecność przy sobie.
Teraz siedziała w kącie komnaty, zmęczona tak jak Eryk, znużona swoją wędrówką przez życie. Widziała, że jej misja na ziemi dobiega końca, tak jak dobiegało końca życie Eryka.
I nie widziała czy smucić się, czy radować. Nie widziała, co z nią się stanie, zazdrościła Erykowi jego życia wiecznego w niebie. Wiedziała, że tam mu już nie będzie potrzebna, bo śmierć nie ma co robić, gdy życie nie ma końca.


Patrzyła na Eryka a Eryk patrzył na nią i zdawał się rozumieć jej ból, jej obawy. Nie widział, kto z nich jest bardziej niepewny przyszłości, on na którego czekało życie wieczne czy ona, jego towarzyszka od kołyski, stara Śmierć, z którą nie wiadomo co się stanie po jego odejściu.
Od lat już była obok niego. Przyzwyczaił się do niej, nie czuł trwogi, może nawet trochę ją polubił tak jak się lubi coś, co jest własne, jeśli nawet brzydkie albo straszne, coś, co jest wierne jak jego psy, których miał w swoim życiu kilka, a które ratowały mu życie, same ginąc.
Gdy Eryk rozmyślał nad tą swoją Śmiercią, coraz bardziej było mu jej szkoda, żałował, że musi ją zostawić samą.
To była dobra Śmierć. Takiej życzyłby każdemu.
I wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Pokiwał na Śmierć palcem, wołając ją do siebie. Podniosła się z kąta ociężale i niechętnie, podeszła do łóżka Króla Eryka i pochyliła się nad jego głową.
Posłuchaj – wyszeptał do niej Eryk. Moja wędrówka przez ten świat dobiega już końca. Byłem chyba dobrym królem, ale to ostatecznie osądzi historia. Dbałem o swój kraj i o jego mieszkańców. Rządziłem sprawiedliwie, chociaż zapewne nie wszyscy tak oceniali moje królowanie. Pozostawiłem po sobie wymurowane domy i zapisane książki. Mniej jest głodu i nieszczęścia. Tego nieszczęścia, którego wszyscy staramy się uniknąć, ale bez którego nie ma życia. Zostawiłem wspaniałą rodzinę, moje wnuki i wnuczki, które może wezmą ze mnie przykład i wyrosną na dzielnych i sprawiedliwych ludzi. Załatwiłem na tym świecie wszystkie moje sprawy oprócz jednej.
Pozostaję ze zmartwieniem o to, co się z tobą stanie, gdy już mnie nie będzie. Byłaś dla mnie dobrą Śmiercią, pozwoliłaś mi żyć tak długo, aż załatwię każdą sprawę, nie nękałaś mnie za często swoim natręctwem.
Ale wiem, co zrobić. Gdy już na zawsze zamknę oczy, polecam ci zaopiekować się moim prawnukiem, który niedługo się urodzi. I pamiętaj, masz dla niego być taką samą dobrą towarzyszką jaką byłaś dla mnie. A teraz żegnaj – wyszeptał Król Eryk.
I umarł.
A śmierć, która już nie była Śmiercią króla Eryka cichutko znikła.
Ona jedna, spośród wszystkich śmierci jedyna, miała nowe zadanie do wypełnienia.
A Horacy, jak zwykle leżący tam, gdzie się działo coś ważnego, zamruczał cicho:
Pozostawiłeś pomnik trwalszy niż ze spiżu.
Wiem, bom przecież żył z tobą, a będąc w pobliżu
Ciebie, wszystkiem twe czyny spisał lub spamiętał.
Wielkieś dzieła zostawił, wielka jest i święta
Pamięć w ludziach po tobie i twoje przesłanie.
Nie wszystek umrzesz, wiele z ciebie tu zostanie
Poza grobem. W następcach swoich wiecznie młody
Żył i wyrastał będziesz nad przyszłe narody.
Tak długo, aż się w Tybrze w krew nie zmieni woda,
Aż Rzym nad nim stał będzie; na hiszpańskich schodach
Będą twą chwałę głosić kraju twego sługi.
I popłynie wśród ludzi przez kraj, jak jest długi
I szeroki twa sława. Bo byłeś na dole
Lecz wszedłeś na wyżyny. Stąd wichry eole
Do Melpomeny ciebie zaniosą w niebiosy,
By wawrzynem delfickim zwieńczyła twe włosy
(Horacy Oda 30 – w mojej interpretacji)
A potem przeciągnął się kocio i znikł pod szafą.

Bajka o ogniu



Łukasz i Krzysztof bawili się zapałkami. Był to nowoczesny wynalazek, objęty ścisła tajemnicą państwową, który zastąpić miał powszechne do niedawna w użyciu krzesiwo, krzemień i hubkę. Na zajęciach wojskowych chłopcy poznawali sposoby na rozniecanie ognia i starali się zgłębić inne tajemnice ludzi dorosłych. Wiedzieli, że krzesiwa były wykuwane z miękkiej stali. Ogień, a właściwie iskry, krzesano uderzając krzesiwem o krzemień. Aby zapłonął ogień, potrzebna była jeszcze hubka, na którą te krzesane iskry podały. Hubkę robiono z grzybów. Musiała być bardzo sucha i bardzo drobna.
Najlepiej do tego celu nadawały się grzyby hubiaka pospolitego Fomes fomentarius, czyli z łaciny podpałka zapalająca, rosnącego na bukach i brzozach, a także czyreń ogniowy, porek brzozowy, pniarek obrzeżony. Grzyby te suszono i rozdrabniano. To co z nich zostało, było hubką, rozpalającą się od byle iskry. W Anglii od rzymskich czasów, do trzymania ognia (taka ówczesna zapalniczka) była używana Daldiia concentrca, także grzyb. Była bardzo łatwo zapalna, jeśli była stara i długo trzymała ogień.
Wszystko to było takie skomplikowane nie bez powodu. Dorośli obawiali się, że jeśli będzie łatwo rozpalić ogień, to dzieci, bawiąc się nim, coś zaraz spalą. Dlatego dodatkowo straszyli jeszcze chłopców, że jak będą się bawić ogniem, to się w nocy posikają. To była hańba nad hańbami i chłopcy długo bali się tej groźby. Ale lata płynęły, sikać do łóżek przestali, a do ognia nadal ich ciągnęło.
I nagle pojawiły się w domu Króla zapałki.
Przyniósł je jakiś dziwny człowiek, nazywał się chyba Nabel. Od dzieciństwa robił dziwne wynalazki, mieszał jakieś mikstury, siarkę, saletrę i inne dziwactwa. Podobny był do czarownika, a może nawet nim był.
Król Eryk zawsze był ciekawy nowego i przed laty przygarnął go do swojego pałacu. Czasami tego żałował, szczególnie wtedy, gdy kolejne, nieudane wynalazki, wysadzały w powietrze drzwi lub okna, pozbawiały okoliczne krowy słuchu lub mleka, albo też wzbudzały paniczny strach u wieśniaków, którzy wynalazcę uważali po prostu za diabła.
A jednak się opłaciło. Pewnego dnia, gdy hubka i krzesiwo zginęły i służba daremnie usiłowała zapalić ogień w kominie, żeby nagrzać w sypialni królewskiej, wszedł Nabel i podał królowi pudełko z patyczkami. Król, po krótkich objaśnieniach, zapalił zapałkę, a wszyscy oniemieli.
Od tej pory było łatwiej. Najbardziej chłopcom. Ukradli jedno pudełko wynalazcy i popędzili z pałacu. Najpierw zapalili ognisko. To było mało ciekawe.
Potem podpalili kopę siana. Ładnie płonęła i było trochę atrakcji. Następnie zamarzyli podpalić zamek króla Narona z sąsiedniego państwa, którego bardzo nie lubili. Tu poszło znacznie gorzej. Król nie tylko złapał ich i złoił im siedzenia, to na dodatek zabrał im zapałki. Mogli być oskarżeni o zdradę tajemnicy państwowej, a nawet o zdradę stanu. To już nie były przelewki. Ze spuszczonymi głowami wrócili do domu i usiedli w swoim pokoju. Przez okno widzieli, jak daleko na horyzoncie, wybuchał jeden pożar za drugim. To król Naron, zafascynowany nowym wynalazkiem, podpalał dom za domem w swojej stolicy. Podpalał, patrzył w ogień i śpiewał pieśń o ogniu. I znowu podpalał, i znowu, i znowu. On śpiewał, a ludzie płakali.
Chłopcy byli przerażeni oglądanymi obrazami. Do oskarżenia o zdradę mogło dojść jeszcze oskarżenie o podżeganie. Podżeganie do podpalania. Katastrofa.
Co robić, co robić? Nie wiedzieli. W takich sytuacjach najlepiej było pobiec do Babci. Mamy się bali, a Babcia zawsze ich obroniła i jeszcze potrafiła znaleźć jakieś wyjście z każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji.
Gdy wbiegli przerażeni do kuchni, babcia właśnie piekła z kucharką pieczeń na uroczystą kolację. Wielki ogień opiekał kręcące się na rożnach pieczenie, podgrzewał gary z zupą, piekł chleby i w ogóle – wykonywał pożyteczną robotę – na której efekty z niecierpliwością czekało wiele ludzi. Tu tak było. A w sąsiednim państwie? Tam ogień szalał jako groźny, ogromny pożar, zabijający ludzi i zwierzęta.
Chłopcy od razu zauważyli różnice. Gdy opowiedzieli Babci o całej sprawie, ta powiedziała: z każdą prawie rzeczą jest tak, że może służyć dobrym sprawom, gdy mają ją w rękach mądrzy ludzie i złym sprawom, jeśli w ręce wezmą ją szaleńcy. Wy jesteście na rozstaju dróg. Jedna z nich wiedzie do mądrości i dobra, druga wiedzie do głupoty i zła. Musicie wybrać. Wierzę, że wybierzecie właściwie. Teraz idźcie do Dziadka i wszystko mu opowiedzcie.
Nie było sądu, nie było chłosty ani innej kary. Dziadek spokojnie wysłuchał opowieści wnuków, mrużąc jedynie brwi, jakby widział ten wielki ogień. Potem poprawił koronę i powiedział: Widzicie więc, ile zrobiliście złego, wykradając ogień z domu i bezmyślnie dzieląc się nim z nieodpowiedzialnymi ludźmi. Nie jesteście pierwsi. Już wielu przed wami tak zrobiło, więc przywykłem. Wielu zrobiło to nawet z miłości do ludzi. Pierwszy z nich nazywał się Prometeusz. Najczęściej jednak kończyło się tak, jak w waszym przypadku. Wykradziony ogień, to ogień szaleńców. Ogień przekazany, to światełko pokoju i ogniska domowego.
Zapamiętajcie to sobie. A teraz idźcie do lodowni i włóżcie swoje głowy i dłonie w lód i potrzymajcie je w nim jakiś czas. Myślę, że wam przejdzie.
Gdy chłopcy wyszli, król zamyślił się głęboko. Co jest w ogniu, że tak wszystkich do niego ciągnie, że tak urzeka swą mocą, swoją tajemnicą? Niszczy i buduje. U nas pewnie bardziej buduje. Król siedział na tronie, wpatrywał się w płonące na kominku drwa, ciepło otulało go coraz bardziej, ogień cicho szumiał, drewno strzelało, iskry skakały i wywijały jakieś dziwne łamańce przed oczami, jakby chciały zaczarować i uśpić Króla. Król cicho szeptał: Ogień, ogień, ogień, ogień. I nie było wiadome, czy widział ogień wielkiej wojny, czy ogień olimpijski. Oooogień.
Więc i Horacy zamruczał cicho do wtóru.
Kiedy się w Ogień wpatruję,
Jego mnie ciepło przenika,
A iskra która jest we mnie,
Wystrzela jasnym płomieniem.
Kiedy do Ognia się zbliżam,
Żar jego czuję na twarzy.
Pożar, co we mnie ukryty,
Wybucha z siła największą.
I płonie we mnie ten Ogień,
Jasność po Świata stworzeniu,
Iskierka Bożej wszechmocy
Pozostawiona w człowieku.
Ogień, ogień ogromny.
Ogień, ogień przedwieczny.
Czystość i oświecenie.
Cel swój wybiera sam.
Ogień, ogień niszczący.
Ogień wszystko trawiący,
Z Sodomy i z Gomory
Spoza piekielnych bram.
Ogień, ogień słoneczny,
W jasności swej odwieczny,
Na śmierć i narodzenie.
Ogień ten w sobie mam.
Gdy drzwi do siebie zamykam,
Kiedy uciekam od świata,
Ta Iskra tli się wciąż we mnie
Jak światło wieczne świątyni.
Gdy się otwieram do ludzi,
Płomień wybucha jak pożar,
I wszystko w koło ogarnia.
Płonie wraz ze mną ogniście.
Wciąż się spalamy w tym ogniu,
Ofiary dnia codziennego,
Spełniamy przeznaczenie
Spalania życia swojego.
Wszystkich nas Ogień ogarnie
Wszystkich nas Ogień przygarnie
Bo przychodzimy by płonąć
I odchodzimy w płomieniach
Ogień, ogień, ogień, ogień.
Ooooogień.
Żadnych „wszystkich”, Horacy. Mów za siebie – powiedziała Babcia, która weszła cicho do komnaty, przykryła króla kocem i wyszła. A Król spał i śnił. Z nim spał Horacy, cicho mrucząc. Iskry padały obok pieca. Hubki i krzesiwa nadal nie odnaleziono.

Bajka o Ósmym Miasteczku, zeszycie w kratkę i Matematyce.



Natalia nie lubiła Matematyki. Nie lubiła także zeszytów w kratkę, w których wpisywało się słupki z liczbami a na dole, pod kreską , wyniki żmudnych obliczeń tych słupków. Wszyscy dorośli myśleli, że kratki zeszytu dla Matematyki były w sam raz do tego, by w nie wpisywać liczby. Kratki były po to, żeby liczby nie wchodziły na siebie i żeby sobie wzajemnie nie przeszkadzały. Dorośli byli bardzo dumni z siebie i ze swojego wynalazku, kratkowanego zeszytu dla Matematyki. Natalia wcale jednak nie podzielała ich dobrego samopoczucia. Dla niej zeszyt w kratkę, gdy tylko do niego popatrzyła, zapełniony był przeróżnymi dziwnymi rzeczami, które zastępowały liczby w krateczkach. Były tam domy i zwierzęta, i ludzie, i książki, i słońca, i księżyce. Na kartach zeszytu do matematyki żyło całe Miasteczko. Gdy Natalia miała dobry humor, bo nie musiała wpisywać liczb do kratek, opowiadała Mamie o tym Miasteczku, w zeszycie w kratkę. A było tak;
Za górami, za lasami, za siedmioma miasteczkami, w kraju, w którym rano zrodzone, spełniają się marzenia dzieci, było sobie Ósme Miasteczko. Było tak różne od siedmiu poprzednich miasteczek, jak królewna Śnieżka jest różna od siedmiu krasnoludków.
To Ósme Miasteczko było kolorowe kolorami wyjętymi ze snów dzieci, kolorami, które barwią dziecięce marzenia, kolorami niewidocznymi dla dorosłych. Ósme Miasteczko miało domki tak maleńkie, że z trudnością mieściły się w nich litery, które składają się na wyraz domek. Te maleńkie domki były zbudowane z krateczek w zeszycie dla Matematyki. Wszystkie krateczki były wypełnione kolorowymi okienkami z maleńkimi kwiateczkami, wysokimi kominami z kolorowym dymem i maleńkimi drzwiczkami, przez które wchodziło się do Tajemnicy.
Bo w każdym maleńkim domku, zbudowanym z krateczek w zeszycie dla Matematyki, mieszkała Tajemnica, którą znały tylko dzieci. Tajemnica miała miłą twarz i uśmiechnięte oczy, a w szufladach miała dużo tajemniczych jajek niespodzianek od złotych kur, które zamykała w innych kratkach.
Tajemnica była już Bardzo Starą Babcią, której dzieci były duże i pojechały sobie w świat, zostawiając Bardzo Starą Babcię samą, samiutką, jak palec. Tajemnica znała wszystkie sekrety zakamarków miasteczka i zeszytu dla Matematyki także. Umiała rozmawiać ze starym szczurem, a na strychu domku trzymała dwie stare sowy.
Gdy księżyc wisiał na niebie jak stara lampa albo pokrywa od garnka, sowy siadały na nim i wydłubywały z niego kawałek po kawałku. Dlatego był coraz mniejszy i mniejszy, aż po pewnym czasie znikał zupełnie.
W pozostałych krateczkach tego miasteczka, w których nie było domku Tajemnicy, ani trawy, ani słońca, mieszkali najdziwniejsi obywatele miasteczka (obywatel to jest taki stwór który dba o domeczki miasteczka i jego kwiateczki, mimo że nikt mu tego robić nie każe i nikt mu za to nie płaci).
Ci obywatele to byli Ciocia i Wujek, i Tata z Mamą, Pani wychowawczyni i Ksiądz od religii, i koledzy Natalii.
Słońce włożone było w górne krateczki Miasteczka, tam gdzie latały stare sowy, gdy wybierały się dziobać Księżyc.
A trawa była na samym dole kratkowanej kartki czyli na samym dole Miasteczka. Tak nisko że dotykała stołu, na którym leżała, a jej korzenie piły rozlaną na stole herbatę. Po trawie, a właściwie to prawie po stole, jechała wyzłocona kareta, a w niej dwie księżniczki, Alicja i Wiktoria.
Wiktoria w tej karecie czytała bajkę. Bajka była o maleńkim Miasteczku, które niespodziane wyrosło na Ósmej stronie zeszytu w kratkę dla Matematyki.
A wyrosło wtedy, kiedy okropna Matematyka nie pozwalała Natalii ani spać, ani się bawić, ani szyć z gałganków sukienek dla lalek, ani nawet słuchać bajek Bardzo Starej Babci, która bajek znała ogromną ilość, ale Matematyka nie pozawalała jej tych bajek dzieciom opowiadać.
I kiedy Natalia wpatrywała się po kolei w każdą krateczkę zeszytu dla Matematyki, i nie widziała w nich żadnej liczby, tylko najróżniejsze stwory, najróżniejszych ludzi i najróżniejsze rzeczy, to pomyślała, że w przyszłości zostanie budowniczym pięknych, małych miasteczek, które będą takie kolorowe, jak jej wyobraźnia, i takie przyjazne dla dzieci, jak uśmiech Mamy.
A potem pomyślała jeszcze, że to prawda, że Matematyka jest królową nauk. Wszak nauczyła ją, jak zaplanować najpiękniejsze dla dzieci Ósme Miasteczko. A potem usnęła. Z nosem w zeszycie w kratkę.