Od czasów, kiedy pogański lud Domlandii został ochrzczony i
zostały mu dane do wierzenia i czczenia tak prawdy wiary jak i wiary tej
symbole, prawie nigdy nie zdarzyło się by jakiś Domlandczyk odważył się
podnieść rękę, czy znieważyć gestem lub słowem rzeczy i prawdy dla wszystkich
najświętsze.
Czy przyczyną tego była obawa, że takiemu śmiałkowi utnie
się po prostu rękę lub wyrwie język, by pozbawić go narzędzi zniewagi, czy może
jednak wynikało to z głębokiej wiary Domlandczyków, tego już dzisiaj nie
rozstrzygniemy.
Fakt faktem, że niejakiemu Błyszczyńskiemu, który śmiał
przed laty zaprzeczyć w swoim dziele istnieniu Boga, całkiem się to nie
opłaciło, bo za karę „Wyprowadzono go na miejsce stracenia i okrutnie
znęcano się najpierw nad jego językiem i ustami, którymi on okrutnie występował
przeciw Bogu. Potem spalono jego rękę, która była narzędziem najpotworniejszego
płodu, spalono także jego papiery pełne bluźnierstw i na koniec on sam, potwór,
został pochłonięty przez płomienie, które miały przebłagać Boga, jeżeli w ogóle
za takie bezeceństwa można Boga przebłagać”*.
Ale czas, jak to czas, płynął i choć z pozoru wszystko było
tak samo, jakby nic się nie wydarzyło, to jednocześnie wszystko się zmieniało,
jak ta woda w rzece, która niby ta sama, a nie ta sama.
I jak ta woda, taka sama, choć nie ta sama, także ludzie w
Domlandii byli niby tacy sami jak dawniej, ale nie ci sami. Obok bogobojnych
pojawili się Boga się nie bojący, a ponieważ uważali, że „idą z postępem”, nazwali
się postępowcami. Nowoczesnymi. Albo zwiastującymi odrodzenie świata, jego
wiosnę.
Jak to bywa w takich razach, postępowcy – a przybywało ich
coraz więcej - każde odstępstwo od tradycji
chętnie kwalifikowali jako postęp dziejowy i wystawiali mu natychmiast
najwyższe noty, jakby od jednej głupiej sprawy zależał los cywilizacji. Nawet
jak ktoś skrzywił się, przechodząc mimo kościoła, bo go strzyknęło w kolanie,
to taki gest kwalifikowano jako protest przeciwko zmurszałej tradycji.
Nieszczególnie to jednak przekonywało pozostałych obywateli,
którzy może i postępu oczekiwali, ale nie oszukiwanego i artykułowanego bólem kolana.
Ale do czasu.
Czekali więc postępowcy na ten czas w przyczajeniu, sami nie
mając odwagi do demonstrowania – tak miłą im jeszcze była dobra opinia ogółu,
niezbyt jeszcze postępowego, jak też posiadanie kompletu dłoni – licząc, że coś
się jednak zdarzy, co będzie jak jutrzenka swobody albo iskra, z której
rozgorzeje płomień.
No i trafiła się okazja. Przyniósł ją czas przemian, który
wraz z ciepłym deszczem dobrobytu nadciągnął nad Domlandię.
Stara prawidłowość, wykorzystywana od wieków tak przez
władze świeckie jak i kościelne, że jak ludziom żyje się gorzej, to są
pobożniejsi i bardziej posłuszni, została zastąpiona prawidłowością nową,
stanowiącą zanegowanie pierwszej. Jak ludziom żyje się lepiej, to stają się
mniej pobożni. A i od władzy cywilnej więcej żądają.
Bo niespodzianie nastał złoty wiek Domlandii i złoto popłynęło
do niej i jej obywateli szerokim strumieniem. A stało się to tak niespodzianie,
że nie dało się tego zwalić ani na Pana Boga, który by wysłuchał modlitw
wiernych o kasę, bo ci akurat modlili się o zdrowie, ani na Jaśnie Pana, który
dbając o zasobność obywateli coś tam w systemie podatkowym na rzecz obywateli
dobrego wykombinował – bo wszyscy wiedzieli, że jak kombinował, to dla siebie.
Fakt faktem, że jak się nie dostało od Pana Boga, to i on
sam był jakby mniej potrzebny. Jaśnie Pan jeszcze jakoś się trzymał, ale i z
jego autorytetem było coraz gorzej.
Ludzie, którzy jedli tylko jeden posiłek dziennie, zaczęli nagle
jeść dwa, a potem nawet trzy. Jak wcześniej kurę na talerzu widzieli tylko na
święta, tak teraz opychali się tanią kurzyną, nie pytając kto i jak ją hoduje.
Zresztą o nic prawie nie pytali, jako że pełny brzuch
zazwyczaj wyłącza, albo przynajmniej spowalnia myślenie, a obfitość materii w
życiu na pewno znieczula troskę o sprawy niematerialne.
A tak się stawało równocześnie, że Bóg Domlanczyków stawał
się coraz mniej materialny, a coraz bardziej ulotny, nieobejmowalny nie tylko
rękami, ale i ich małymi rozumkami, aż wreszcie – wynosząc się z kościołów,
które mało kto już odwiedzał – stał się bytem zdematerializowanym, wyrzuconym
nawet z ostatniej kościelnej cegły, którą kiedyś kładziono na jego cześć.
I to był ten moment, gdy wszyscy progresiści bez trwogi
podnieśli głowy i kpiąco spojrzeli w oczy ostatnim, przemykającym chyłkiem pod
murami, wiernym.
Nie trzeba było długo czekać, jak zaczęli się pojawiać pierwsi
bluźniercy. Na początku nawet nie do końca wiedzieli, że nimi są, ale wraz z
utrwalaniem się materialnej władzy ludu, ich świadomość rosła i rosła.
Jednak dla zwiększenia siły rażenia bluźnierstw potrzeba
było coś extra, jakiegoś wzmacniacza bluźnierstw, przyśpieszacza negatywnego
myślenia, jakiejś trucizny religijnego sumienia, w której było coraz mniej
Boga, a coraz więcej materii. Nadal jeszcze niewidocznej, bo ciemnej. Ale
należało wszystko zrobić, by się objawiła, wywracając do góry nogami cała
prawdę Stworzenia.
Taką trucizną sumień miała się okazać sprawa czynu dość
rozpowszechnionego w ościennych kulturach, a jeszcze mało praktykowanego w
Domlandii – pederastii.
To taka gra pomiędzy dorosłym mężczyzną a młodym chłopcem,
gra raczej seksualna i rzadko za zgodą chłopca uprawiana.
Pederaści byli najczęściej artystami i jakoś – udając oślepienie
sztuką – im to wybaczano. Ale kiedy znaleziono pederastów pośród duchownych,
modlących się na chwałę Boga, zrobiono taki harmider, jakby właśnie zawalił się
świat. Ten świat zbudowany z materii wziętej wprost z Biblii, z tego prochu, z
którego miał zostać ulepiony człowiek na wzór i podobieństwo Boga, materii
widzialnej i dotykalnej, wprost od Boga.
Stało się to, co się miało stać. Poruszony do żywego, bo
przecież nie przestraszony, tym harmidrem, Bóg się ukrył głęboko w zakamarkach
historii i absolutnie, jak byt absolutny, przestał być obecny i widoczny dla
kogokolwiek.
Stało się to dla bluźnierców najlepszym dowodem na to, że
nigdy nie istniał i że wszystko co jest, stworzyła ciemna energia.
Ciemna masa dominować zaczęła jako budulec Domlandii, co
sprawiło, że Domlandia stała się pierwszym miejscem na planecie, w którym
ciemną masę odkryto, zlokalizowano miejscowo i zaprzęgnięto do rydwanu postępu.
Ciemna masa obleczona w przykrojoną na miarę jej głupoty ciemną materię,
wyglądała naprawdę postępowo.
Postęp był więc tym, co w Domlandii dominowało, co
sprawiało, że wszystko w niej było postępowe.
A najbardziej postępowe było bluźnienie. Bluźnienie
przeciwko temu, czego nie ma
I paradoksalnie bluźnierców było coraz więcej, mimo że coraz
mniej było komu bluźnić, jako że domlandzki Bóg dematerializował się w
przyśpieszonym tempie.
Na szczęście dla hord bluźnierców zachowały się nie do końca
zdematerializowane wizerunki Boga, które teraz można było do woli obrażać,
wyobrażając sobie, że obraża się Boga samego. A o to przecież chodziło.
Jednak z czasem nawet tych wizerunków do obrażania nie dla
wszystkich starczało, więc rozpoczęto ich masową produkcję, a czy to w formie
tarcz strzelniczych, a czy to w formie wycieraczek do butów, a nawet wreszcie w
formie papieru toaletowego.
I zapanowała przy tym taka prawidłowość, że im było mniej
Boga, tym było więcej bluźnierców, którzy temu bytowi, w który przecież nie
wierzyli (co z cała mocą i wciąż, głośno deklarowali), którego nie widzieli
personalnie, a wpływ na swoje życie
negowali, chcieli przyłożyć, dokopać, opluć, wyśmiać, zbrukać etc.
Doszło do tego, że na jednego upartego katolika – bo takie
wierzenie dominowało w Domlandii – przypadał najpierw jeden, potem już dwóch,
trzech, a wreszcie nawet czterech bluźnierców. Ciężkie, oj, ciężkie mieli życie
ci bluźniercy.
Bo żeby być bluźniercą, żeby ktoś przejął się taką postawą,
trzeba było znaleźć kogoś, kogo te bluźnierstwa przeciwko Bogu jeszcze
obchodziły, kogo bolały zwykłym ludzkim bólem, kto zasmucił się albo i rozgniewał. A jeszcze lepiej dla
bluźniercy, gdyby rzucił w niego kamieniem. Wtedy i sława i uznanie.
No bo jak to tak, kiedy bluźnierca bluźni do bluźniercy? Ma
to jakiś sens, prócz utrwalania się bluźnierców w bluźnierstwie? Ano nijaki.
Więc co rano rozbiegali się bluźniercy, by wyszukać kogoś do
słuchania bluźnierstw, potem go zatrzymać, odganiając konkurencję, aż wreszcie
bluźnić tak szybko, by - opędzając się od
nich – czegoś jednak wysłuchał.
Bo bluźniercy mieli cel, który usiłowali zrealizować swoim
bluźnieniem. Można powiedzieć, że oni dążyli do ideału.
Ideałem dla nich byłby stan, kiedy wszyscy Domlandczycy
przestaną wierzyć w Boga, ale za to będą pełnym głosem mu bluźnić.
Komu bluźnić? Tym powielanym kopiom świętych dawniej
obrazów? Czy tym nielicznym księżom, oskarżonym o całe zło świata?
Dlaczego chcieli, by to nastąpiło? Dlaczego stan ten,
idealny dla nich, uważali za zwycięstwo rozumu nad zabobonem?
Miałaby wtedy rozkwitnąć nauka, miłość człowieka do
człowieka, niezależnie od preferencji seksualnych, równość wszystkiego ze
wszystkim, a najbardziej równość dzisiaj nierównych Z tymi równiejszymi.
A najgłośniej bluźnili konwertyci na bluźnierstwo. Ci,
którzy jeszcze niedawno wierzyli w Boga, ale czy to pod wpływem innych
bluźnierców, czy też zachęceni czy zniechęceni brakiem materialnych objawów Boga, czy może poruszeni
pederastią jego kapłanów, chcieli szybko dołączyć do grona postępowych i
krzyczeli jak można było najgłośniej. Boga nie ma, Boga nie było, Bóg to
oszustwo, trzeba zlikwidować wszelkie ślady po bogu.
Niektórych od tego krzyku, od tej zajadłości, od tego
kąsania, zaczęły nawet boleć zęby, a niektórym, co bardziej agresywnym wręcz
wypadły, ale sztuka wprawiania nowych była już w Domlandii rozwinięta, więc
mogli liczyć na ulgowe wprawienie nowych..
Dzisiaj już prawie wszyscy zajmują się bliźnieniem. Nikt już
nie wierzy, nikt już nie chodzi do kościoła, a nadal wszyscy bluźnią temu bogu,
pisanemu oczywiście z małej litery, którego nigdy nie było, w którego nic a nic
nie wierzą, którego o nic nie proszą, od którego niczego nie oczekują, bo jak
cokolwiek oczekiwać od kogoś nieistniejącego.
Nikt też się – póki co – nie zastanawia, czym tego boga
zastąpić. Póki co, bo jeszcze przez chwilę nie czuje tego niewidzialnego
ubytku, który, w przeciwieństwie do ubytków w uzębieniu, nie boli fizycznym
bólem.
Ale kiedyś przyjdzie taki czas, że poczują w życiu wielką
pustkę. Tę pustkę, której absolutnie nie
zapełni materia w nadmiarze konsumowalna, nie mająca nic z transcendencji, ani
ciemna materia, która podobno wraz z ciemną energią, bez pomocy Boga, stworzyła
świat, w którym im przyjdzie odbijać się od ściany do ściany, ani zaklęcia
czarowników z ich przepowiedniami i gusłami, którzy zastąpili wygonionych,
marudzących o jakiejś miłości księży, ani codzienny seks do późnej starości,
wspomagany farmaceutycznie – wszak młodość jest wieczna, ani wreszcie
wzniosłe wzdychanie do natury, do
ślimaczków i wiewiórek na majowej łace.
Najciekawsza jak zawsze będzie końcówka. Ten moment
przejścia z otoczenia materii widzialnej, ukochanej do nieprzytomności, w tę materię
ciemną, o której wiadomo tylko, że jest, chociaż jej nie ma.
To moment zaprzeczenia całemu swojemu bluźnierczemu życiu,
powodowany strachem i tchórzostwem.
Często też jest to moment odbluźniania wszystkiego, czemu
się bluźniło. Pytanie, czy tak będzie i tym razem i czy będzie się do kogo
odbluźnić?
*relacja biskupa Andrzeja Chryzostoma Załuskiego: