Król Eryk był na królewskiej emeryturze. Główną jej zaletą było nie to, że
miał wiele pieniędzy, które wydawał na co chciał, bo miał mało, albo że miał
wiele czasu i nie musiał nic robić, bo go nadal nie miał. Główną jej zaletą
było to, że już nie musiał dłużej być królem. Ten przywilej zostawił synowi, z
czego był bardzo zadowolony. Sam zaś mógł się poświęcić sprawom, którym w swoim
wieku poświęcić się pragnął.
Pierwszą i najważniejszą z nich było niekrólowanie.
Na czym polegało niekrólowanie emerytowanego króla Eryka, wciąż przez
poddanych nazywanego Królem? To sprawa i prosta i skomplikowana zarazem.
Król Eryk niekrólując nie musiał robić takich rzeczy jak codzienne wczesne a
obowiązkowe wstawanie, wydawanie poleceń służbie, wysłuchiwanie komplementów
swoich urzędników, uczestniczenie w posiedzeniach Rady Królestwa, wydawanie
wyroków, udzielanie rad i połajanek, noszenie na głowie ciężkiej korony, a na
sobie ogromnego gronostajowego płaszcza i jeszcze cięższych królewskich butów,
nie mówiąc już o stalowej zbroi, w którą czasami go wkładano, kiedy miał
odebrać defiladę wojska w rocznicę zwycięstwa nad Disnejlandem, albo pisanie
obwieszczeń w taki sposób, by w nich niczego istotnego nie napisać i wiele
innych rzeczy, których nie znosił.
Jak już został emerytem i zamieszkał w małym domku na wsi, wśród drzew, grządek na kapustę i cebulę i w pobliżu cicho szemrzącego strumyczka i gdy już mógł niekrólować, ubrał starą koszulę, stary dres, wygonił całą służbę prócz jednego zaufanego służącego, głęboko wciągnął do płuc powietrze i powiedział: jaki świat jest piękny.
Wstawać zaczął wcześniej, niż kiedy był królem, bo miał wiele do zrobienia w
gospodarstwie, ale za to wstawał z własnej i nieprzymuszonej woli, rad też
udzielał więcej niż kiedyś, bo wszyscy z całej okolicy po rady przychodzili,
przynosząc w zamian co kto miał: a to kurę, a to osełkę masła, a to trochę
mąki, więc jedzenia mu nie brakowało.
A od kiedy już nie musiał słuchać komplementów i bać się, że znowu coś głupiego
na nie odpowie, zaczął się przyjaźnić z sąsiadami. Najbliżej był z Dziadem i
Babą, co byli bardzo starzy oboje, ona kaszląca i słaba, a on zgięty we dwoje.
Królowi to wcale jednak nie przeszkadzało i lubił przy płocie pogadać z nimi co
rano o niczym.
Jak tam Babo zdrowie – pytał tradycyjnie co ranka. Ano źle, bardzo źle, umrzeć mi jeno – odpowiadała niezmiennie Baba i zabierała się zaraz do dojenia krowy i czterech kóz. A u was co słychać, Dziadu – pytał Król chwilę potem, kiedy Dziad kończył śpiewać Godzinki. Fatalnie, miłościwy Królu, czuć, że Kostucha u drzwi – odpowiadał zawsze Dziad i szedł rąbać drzewo. A potem oporządzał konia.
I tak miło płynął ranek za rankiem, babina krowa i cztery kozy niezmiennie
właziły co dnia na pole Króla, czyli w szkodę, a klacz wypuszczona przez
Dziada, by się popasła, przeskakiwała do królewskiego sadu i obgryzała młode
pędy, czyniąc szkodę jeszcze większą.
Król nie miał psa, a pamiętając próbę udomowienia dzikich królików raczej
stronił od inwentarza żywego. Jednak ta menażeria Dziada i Baby, z którą
pogadać się nie dało, bo była głupia jak jej właściciele, coraz bardziej króla
denerwowała.
Wierny sługa Króla, jedyny, jaki mu został, na pytanie Króla – a może byśmy
sobie jakieś zwierzę domowe kupili? – odpowiedział szybko: Oczywiście królu.
Kupmy sobie lwa, najlepiej lwiego króla, by nie umniejszyć Jaśnie Panu rangą.
Król dziwnie spojrzał na swojego wiernego sługę, próbującego żartować, i powiedział powoli – a wiesz Janie, to świetny pomysł. Kupimy sobie lwa.
Jak powiedział, tak zrobił. Akurat w Domlandii zagościł cyrk, mający w programie pokaz lwiej tresury. Król wybrał się na występ. Jego uwagę zwrócił stary lew, który wcale nie słuchał tresera. Patrzył mu bezczelnie w oczy i zupełnie nie wykonywał poleceń. A kiedy ten uderzył go batem, najzwyczajniej w świecie skoczył na niego i wszyscy myśleli, że go pożre.
Ten będzie dobry dla mnie – pomyślał król. Poszedł do dyrektora cyrku, który
szukał akurat kogoś, kto by lwa zabił, jako że był to już drugi treser na
śmierć wystraszony przez niego, ale nikt się nie kwapił.
Ja go kupię – powiedział król. Daję dziesięć Talarków. Lew dziwnie spojrzał na Króla.
No dobrze, daję sto. Ale to cała moja emerytura. Więcej nie mam.
Może być – mruknął lew. Ta suma mi nie ubliża. Ale nie prowadź mnie na
powrozie!
No, widzę, że się dogadamy – odmruczał mu Król.
Jak wychodzili z cyrku, wszyscy ludzie rzucili się do ucieczki. Król
kroczył dostojnie, a za nim równie dostojnie kroczył lew. Król lew. Fakt, że
obaj utykali, nikogo nie uspokajał. Jak też fakt, że obaj już mieli zęby raczej
sztuczne i sporo problemów z przeżuwaniem.
Spokojnie więc doszli do wioski, w której mieszkał król i do chałupy
królewskiej, nieco tylko się odróżniającej od chałupy Dziada i Baby.
Na powitanie wyszła baba z królewskim kotem Horacym, który wiedziony
ciekawością, wymknął się chyłkiem z Zamku i przybył z pobliskiej Domlandii,
oglądnąć krewniaka.
Coo? Królowi się zachciało inwentarza? – zasepleniła Baba. Ano zachciało –
odparł król. I ma.
A to przeca u nas nie ma takich wielkich myszów, żeby takiego kota
przyprowadzać. Ten z Zamku by całkiem wydolił – powiedziała wskazując na
Horacego.
W obu kotach duch bojowy stanął dęba i dziwnie spojrzały na Babę, ale
powstrzymane przez króla, ustały w miejscu. A skąd ja wezmę tyle mlika, żeby
takiego kota wykarmić? – zafrasowała się na koniec.
Ten kot nie pije mleka – odrzekł Król – tylko krew.
A co to strzyga jakaś? – zadziwiła się Baba. Krew to tylko u nas strzyga i
gacopyrz pije.
Ja nie piję krwi, tylko wino – niskim głosem wymruczał Lew. O, jeszcze gada –
powiedziała Baba, ale kiedy się spostrzegła, że powiedziała, że Lew mówi, tak
bardzo się przestraszyła, ze podwinęła spódnicę i tyle ją widzieli.
Co było robić: wszyscy trzej, dwaj królowie i Horacy, w towarzystwie Jana
poszli na kolację.
Od tej pory obydwa koty mieszkały w domu króla Eryka. Wylegiwały się na
przyzbie przez cały dzień, a wieczorami rozpoczynały mruczące rozmowy.
Przewodził w nich Horacy, wymowny wielce i roztropny. Byli z królem Lwem jak
dwa symbole: władzy i intelektu.
Czas na tej emerytalnej wsi płynął spokojnie, choć nie leniwie, słońce jak nie
świeciło, to i tak było, wiaterek muskał listki drzew, strumyk łagodnie sobie
szemrał, a wszystkie szemrane sprawy i typy ze stolicy nigdy tu nie docierały.
Boże, jak było idyllicznie.
Król Eryk często przychodził do obu kotów, siadał na przyzbie i długo gładził
to jednego, to drugiego. I słuchał ich łagodzącego mruczenia.
To mruczenie to nie było oczywiście takie zwyczajne kocie mruczenie. Horacy
mrucząc zastanawiał się, czy aby nie skończyć ze służbą na dworze króla
Ambrożego i nie przejść na zasłużoną emeryturę twórcy królewskiego.
Nawet na tę okazję złożył pieśń, którą szeptał lwu do ucha, a ten rozgłaszał ją
na cała okolicę. Jak dzisiejszy megafon.
Popatrzcie, jak nasz Król
Wciąż w majestacie chodzi.
Choć władcy nie gra ról
I wojskiem nie dowodzi,
To jego wielkość wszystkim się objawia
Wciąż w nim prostota jest
Choć nosił już koronę
Nadal ma władcy gest
I nie dba o mamonę
I pierwszy Dziada rankiem tu pozdrawia
Nie skąpi ogniu drew
I nie żałuje wina
By w przyjaciołach krew
Nie zamroziła drwina
Kiedy satyry cięte kot układa
Nie ma w nim troski już
I co dzień ze spokojem
Przyjmuje losu dar
Szanując życie swoje
Bo tylko taka jest na życie rada
I zanim włosów szron
Czas mu nie zdmuchnie z głowy
Nie będzie cierpiał on
Na nadmiar drętwej mowy
Bo tylko mu o ważne sprawy chodzi
Więc niechaj zagrzmi dzwon
A chór niech pieśń zanuci
Bo już z historii stron
Ni czort go nie wyrzuci
Bo w sferę bohaterów on przechodzi.
(na podstawie Ody 9 z Księgi I Horacego – Vides ut alta stet nive candidum)
No, no, Horacy, nie przesadzaj – rzekł Król Eryk, który jednak rozumiał mowę kotów i poetów. Jeszcze przyjdzie czas na ody i peany, jeszcze się nigdzie nie wybieram, a do ksiąg historii w szczególności – dodał na odchodne i poszedł pisać Wielką Historię Królestwa Domlandii, której już był napisał 18 tomów, a kolejnych 19 miał w planach.
A oba stare koty pozostały same na progu królewskiej chałupy. Nie były jeszcze na tyle wyleniałe, by nie wodzić za wiejskimi dziewkami miękkim kocim wzrokiem. Tylko co z tego, kiedy żadna z nich nawet na nich nie spojrzała. Nawet Chłopi z kosami szerokim łukiem okrążali chałupę Króla, nawet Baba z Chłopem nie przychodzili rano skarżyć się na swoje zdrowie. Samotność doskwierała obu kotom, oj doskwierała.
Co to za godna starość, kiedy nie ma co robić – wymruczał król Lew. Ja piszę poezje – odmruczał kot Horacy. Ty napisz pamiętnik, może kiedyś posłuży komuś za scenariusz do filmu. A wiesz, to niezły pomysł – odparł król Lew – i zaraz zasiadł przy biurku by coś napisać. Tu jednak zafrasował się ciężko: ale przecież ja nie umiem pisać. Nigdy nie chodziłem w tej mojej Afryce do żadnej szkoły.
No to mamy problem – wymruczał Horacy. Ale hakuna matata – nie martw się
kocie, coś poradzimy. Ty będziesz opowiadał, a ja będę pisał. Ty będziesz moim
natchnieniem.
Ja mam być twoim natchnieniem? – burknął zrezygnowany król Lew. Ja
natchnieniem? Wiesz co? To wolę robić to co najlepiej umiem. Będę pilnował
królewskiego ogrodu, żeby mu tam kozy Baby w szkodę nie wchodziły.
To taka robota, która jest i pożyteczna, i sama się będzie robiła. Bo ja tylko
będę leżał w trawie, czasami pospaceruję dla rozprostowania kości, a i tak
wszyscy się mnie będą bali i w szkodę nie wejdą.
Nie chciało mi się za młodu uczyć, to teraz na starość będę stróżem. Zresztą
chyba król Eryk po to mnie wziął z cyrku, gdzie byłem za głupiego komika. To i
tak stróż jest lepszy.
Jak chcesz Lwie – rzekł Horacy i zagłębił się w pisanie Listów do Pizonów, co go niezmiernie pasjonowało.
I tak sobie żyli godnie i zgodnie na królewskich emeryturach, król Eryk jako kronikarz dziejów Domlandii i rozmówca Baby i Dziada, król Lew jak stróż królewskiego ogrodu i kot Horacy, jako niezależny myśliciel, recenzent dziejów i poeta, który już na zawsze miał wejść do historii literatury.