czwartek, 9 maja 2024

Bajka o czynieniu ludzi szczęśliwymi

 


 

Motto: „Lud czekający na szczęście to prawie to samo, co lud szczęśliwy!”

Król Ambroży

 Król Ambroży siedział ponury na tronie i bez widocznych emocji wpatrywał się w ścianę Sali Tronowej. W tym wypadku akurat trudno było o emocje, jako że ściana, pobielona na biało, była tak jednolicie monotonna, że jedynym uczuciem towarzyszącym wpatrywaniu się w nią, było rozleniwienie, przechodzące w otępienie, a potem w usypianie.

To, że Ambrożego jeszcze sen nie zmorzył, spowodowane było faktem, że słyszał – albo tak mu się wydawało – szybkie kroki pająka, który, jedyny wyróżniający się element tej białej ściany, przebiegał ją w nieśpiesznym biegu.

Czarny wielki pająk na białej wielkiej ścianie. Choćby nie wiadomo jak wielkim był pająkiem, pozostawał maleńkim, czarnym okruszkiem na ogromnej połaci ściany. Samotny jak człowiek w życiu – pomyślał Król. To skojarzenie nasunęło się królowi Ambrożemu jakoś tak bezwiednie, od niechcenia. Jednak jak już przyszło, odgoniło od Króla nadchodzący sen, ściągnęło mu brwi, co było widocznym znakiem skupienia, a także zmusiło do syntetycznego myślenia.

To syntetyczne myślenie polegało na tym, że Król najpierw powoli zaczął zbierać w pamięci fakty z życia, mogące być podporami, czyli argumentami za tezą o samotności, a potem coraz prędzej zaczął z tych faktów, jeden po drugim, budować całościową teorię o ludzkiej alienacji, niezależnie od wielości ludzi, rzeczy i spraw, które każdego z nas otaczają.

Tak, człowiek jest samotny – skonkludował na koniec. I nieszczęśliwy – dodał jeszcze cicho, tak, by nikt, nawet ten pająk tego nie słyszał. Cicho, jakby się wstydził tego słowa, które wypowiedział.

Bo zaiste trudno było – patrząc z boku – uznać króla Ambrożego za człowieka nieszczęśliwego. Z samotnością każdego z nas to nie wiadomo jak jest, ale Ambroży nieszczęśliwy? Przecież powinien uważać się za najszczęśliwszego człowieka na świecie! I piękne królestwo, które ma na własność, i piękna żona, kochająca i mądra, i piękne, miłe dzieci, i zainteresowania, którymi umilał sobie czas, i sympatia poddanych. No nie, król Ambroży nieszczęśliwy!! Nie do pomyślenia!!

Nie wiadomo, co było przyczyną tego stanu Króla Ambrożego, stanu, jak się potem okaże, chwilowego. Może ból głowy, może zły sen, a może inne zdarzenie, które cieniem położyło się na królewskim poranku i wraz z pająkiem na ścianie dało o sobie znać odmianą królewskiego samopoczucia.

Fakt faktem, to błahe wydarzenie mogło mieć znaczący wpływ na całą Domlandię.

Zasępiony Król bowiem – kiedy coraz bardziej usiłował wniknąć w istotę bytu – zaczął dochodzić do wniosków, do których w normalnym stanie nawet przez przypadek by nie zabłądził.

Tak, ludzie są nieszczęśliwi – powiedział znowu do siebie. Nieszczęśliwi i samotni – dodał. I tak się zasępił i zaciął przy wymawianiu jednego zdania i jednego równoważnika, że aż nie mógł przełknąć śliny, a twarz mu się zaczerwieniła, jakby miał za chwilę mieć zawał. W końcu złapał oddech i doszedł do momentu przełomowego (tak myślał) w życiu swoim i Królestwa. Moim królewskim obowiązkiem jest uczynić ludzi szczęśliwymi – wypowiedział cicho do pustej Sali tronowej. Potem wstał, wyprostował się i pełnym głosem oznajmił: Moim królewskim obowiązkiem jest uczynić ludzi szczęśliwymi.

Słuchał go pająk na sąsiedniej ścianie, który na chwilę przerwał swój marsz, ale zaraz zaczął go kontynuować. Ale był za świadka.

Król, w którego wstąpił nowy entuzjazm czynienia spraw wielkich, wykraczających poza czas i pokolenia, odgarnął płaszcz królewski, zakasał rękawy i zadzwonił po służbę: zwołuję posiedzenie Rady Królestwa – oznajmił Heroldowi, Hetmanowi Wielkiemu Koronnemu i takiemuż Podczaszemu, którzy byli najbliżej i pierwsi się zjawili we wzmiankowanej kolejności.

Tak jest, Jaśnie Panie – odpowiedział Herold, który nie myślał, tylko mówił. Tak jest, Jaśnie Panie – odpowiedział Hetman Wielki Koronny. Ale jaki będzie porządek obrad? – nie omieszkał zapytać. Ponieważ Podczaszy Wielki Koronny milczał, Król rzekł: chcę, by Rada Królestwa doradziła mi, jak uczynić obywateli Domlandii szczęśliwymi.

Jak to, szczęśliwymi? - bezwiednie zapytał Podczaszy, bo stan szczęśliwości najczęściej kojarzył mu się z jednym.
Ano tak to – odciął się Król, przeniknąwszy bez trudności myśli Podczaszego. Szczęśliwymi. Szczęęęęśliwyyymi – dodał jeszcze, mocniej akcentując pewne litery. Nie rozumiesz, co znaczy być szczęśliwym?

Rozumiem doskonale, Najjaśniejszy Panie – szybko wydukał Podczaszy i już nic nie zakłóciło przygotowań królewskiego rządu do podjęcia zdecydowanych działań.

Zdecydowanych, czyli jakich? – pomyślał każdy z dostojników, ale już nikt się ze swymi wątpliwościami nie wychylił przez Królem.

Sala tronowa szybko zapełniła się członkami Rady Królestwa i jak tylko wszyscy oni z ust Króla dowiedzieli się, że mają radzić nad uczynieniem każdego Domlandczyka szczęśliwym, zapadła w Sali cisza. Bo i problem okazał się przerastać swą złożonością inteligencję panów Radnych. Jak ta cisza zapadła tak i trwała, i tylko pająk łaził po ścianie.

No i co, Panowie, jakieś pomysły? – zapytał po dwóch klepsydrach milczenia Najjaśniejszy Pan. Może Koniuszy Królewski ma jakiś pomysł – zwrócił się do nadzorcy swoich stajen i wierzchowców .

Jakby tu powiedzieć, Najjaśniejszy Panie – zaczął ostrożnie Koniuszy – pomysłów na szczęście to ja za bardzo nie mam. Ale jeden to owszem.
Jaki to? – zapytał Król.
Ano dałbym każdemu wieśniakowi pojeździć na koniu, zamiast poganiać konia – wydukał Koniuszy.

Król nic nie odpowiedział, ale jakoś dziwnie się skrzywił. A może Hetman Wielki Koronny ma jakiś pomysł? – zwrócił się w stronę husarskiego pióropusza.
Ten, wyrwany z krótkiej drzemki, wydusił tylko – Może trzeba skończyć z branką do piechoty?
A kto do licha będzie nas bronił?! – rozzłościł się Król. Ty, stary szogunie?

Podskarbi Koronny przycupnął w kącie i prawie zapadł się w ziemię, ale Król i tak go zauważył.
Hej, ty, któremu wszyscy zazdroszczą, który masz pozłacane ręce, a nie uśniesz, jak nie podliczysz paru tysięcy talarów, co ty mi doradzisz w sprawie szczęścia dla każdego? – zapytał.

Jaśnie Panie, wiecie przecież, że pieniądze szczęścia nie dają. Samiście to zawsze powtarzali, więc co mam Wam powiedzieć? – odparł Podskarbi.

No, oczywiście, nie dają. Ale wtedy tylko, jak się ich ma za dużo – odparł król. Jak człowiek ma tylko jedną złotą monetę, to jest szczęśliwy jak cholera. A ile tych złotych monet mamy?

Ano będzie w skarbcu jakieś 15 tysięcy. Ani po ćwierć na każdego nie starczy.
No to zaiste problem – zafrasował się Król. Dawać po ćwierci to jakby nic nie dawać.
To już lepiej dać od razu kwartę okowity. Taniej wyjdzie, a efekt dość zdecydowany.

Jedyna w Radzie kobieta, Ochmistrzyni Królowej Pani, niesłychanie spłoniona, mimo swoich kilkudziesięciu lat, chciała dość dobrze. Chciała, by to kobiety częściej uszczęśliwiały mężczyzn, ale napotkała na gwałtowny opór Kardynała, który natychmiast oskarżył ją o szerzenie rozpusty i wszeteczeństwa. I propozycja upadła. Choć może nie do końca, bo męska większość Rady, prócz Kardynała, dobrze te słowa zapamiętała i przyrzekła sobie wprowadzać je w czyn.

Wprowadziwszy swój protest na forum Rady, Kardynał chciał dać z siebie coś pozytywnego i zaproponował, że ludzie będą szczęśliwsi, a nawet całkiem szczęśliwi, kiedy więcej będą się modlili. I był nieskończenie zdziwiony, że nawet Król – po mruknięciu, że i tak się modlą za dużo – tę propozycję odrzucił.

Podczaszy Wielki Koronny, która swą wielkość wywodził od wielkości używanego puchara, co mógł zaproponować dla pełni szczęścia ludzkości, to zaproponował. Wszyscy mu przyklasnęli, znowu niepomni, że jeden z nich pija tylko wina mszalne w śladowych ilościach. I projekt upadł.

Łożniczy królewski chciał zaproponować podobny typ uszczęśliwiania, jak Ochmistrzyni, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, śliniąc przy okazji siedzącego obok Kardynała, co zostało powszechnie odebrane bardzo dwuznacznie.

Z Wielkim Szambelanem Domlandii nie było już tak prosto. Przytłoczony nadmiarem obowiązków względem Króla, zawsze akuratnie potrafił się z nich wywiązać. Jednak miało to przemożny wpływ na jego publiczne bytowanie. Wczesne wstawania, by dokonać uroczystego budzenia króla i równie uroczystego jego przyodziewania, spowodowały, że był ciągle niewyspany. Ziewał cały czas bezczelnie, tym bardziej, że dniami przyjmował hołdy lenne, a wieczorami musiał przeglądać królewskie dokumenty oraz prasować szaty Króla, zważając, by nie było z nimi jak z tymi z bajki. Jedynym wolnym czasem był ten od przekręcenia kluczy w królewskiej sypialni wieczorem do podobnego, choć w przeciwną stronę, rankiem.
Wyrwany z letargu południowego pytaniem Króla o metodę uszczęśliwienia Domlandczyków powiedział szybko – niech chodzą spać wcześnie, a wstają późno.

Król przyjął tę wypowiedź jako osobisty przytyk i zapytał – Coś ci się nie podoba w moim porządku dnia?
Ależ nie, Najjaśniejszy Panie – odrzekł speszony Szambelan Wielki. Tylko tak mi się marzyło, żeby się raz wyspać.

Do przepytania pozostali jeszcze Kapitan Gwardii i Pułkownik Rot Dworskich, prywatny Sekretarz Króla, Kaznodzieja Nadworny, Łaziebny, Szafarz, Śpiżarny, Stolnik, Piwniczy, Woźniczy i Ochmistrz, ale Królowi nie starczyło cierpliwości. Targnięty rozpaczą zwrócił się stojącego za tronem Podkomorzego Królewskiego

Słuchaj, Podkomorzy – mój najbardziej zaufany sługo. A może byśmy ludziom obiecali, że im damy, chociaż nie mamy, ale potem nie damy, bo nie mamy? Ale żeby uwierzyli w nasze obietnice, musimy im obiecać tak dużo, że nawet jak im nie damy, to i tak będą wdzięczni, że chcieliśmy im dać, tylko różne wraże siły sąsiedniego Disnejlandu nam przeszkodziły. Bo jak im obiecamy mało, a nie damy, bo też dla wszystkich nie mamy, to powiedzą, że tak mało to mogliśmy im nawet dać z prywatnego, a skoro nie daliśmy, choć mogliśmy z naszego własnego, to jesteśmy świnie i szuje. I trzeba robić rewoltę.

 

Podkomorzy na takie dictum lekko się uśmiechnął i zapytał: ale co im obiecamy? Ano wszystko co każdy pragnie. Na początek górę pieniędzy i obietnicę, że jak każdy już je będzie miał, to sobie kupi wszystko, łącznie ze szczęściem.

Aleś sam jaśnie panie mówił ludowi, że pieniądze szczęścia nie dają – odparł przewrotnie Podkomorzy.

No tak, one szczęścia nie dają. Szczęście sobie można za nie kupić - odparował Król, który jakby zapomniał swe wcześniejsze nauki do ludu Domlandii.

No więc obiecamy im szczęście za pieniądze – ciągnął Podkomorzy. Ale szybko się wyda, że kasa pusta. Kto nam uwierzy, że obiecaliśmy uczciwie?

A czy naród tego potrzebuje? – zapytał monarcha. Naród najbardziej do szczęścia potrzebuje obietnic. I czekaniem na ich realizacje zabija czas do momentu, w którym będzie szczęśliwy. A że przychodzi mu długo czekać? Cóż, po drodze ponowimy obietnice.

Lud czekający na szczęście to prawie to samo, co lud szczęśliwy!

Król wypowiedział te słowa i mu ulżyło. Nie dość, że prawie spełnił zadanie dzisiejszego dnia, to jeszcze pomyślał, że ten jego aforyzm przejdzie do historii literatury i polityki społecznej i uczyni go sławnym.

Kot Horacy leżał pod Królewskim tronem i mrucząc cicho, obmyślał, jakby tu przetłumaczyć na domlandzki fragment z narodowej epopei Disnejlandu „Kochajmy się”. Byłby w sam raz.

 

 

 

wtorek, 7 maja 2024

Inna bajka o czerwonym kapturku

 


W Domlandii, rządzonej kiedyś przez króla Eryka, a teraz przez jego syna, króla Ambrożego, żyło się spokojnie i bezpiecznie.

Nie było wielu zbójców w lasach ani wielu złodziei na jarmarkach. Od czasu do czasu może ktoś kogoś w afekcie poturbował, a parę razy nawet zabił, ale to były zdarzenia wyjątkowe.

I choć czasy były spokojne, bez wojen, a także bez burd i zamieszek związanych z pożądaniem chleba i igrzysk - jako że chleb był, a i igrzyska co jakiś czas wyprawiano - nie oznaczało to jednak, że było absolutnie bezpiecznie. O nie.

Bo choćby leniwi mieszkańcy sąsiedniego Disnejlandu bardzo lubili zapuszczać się do Domlandii na kradzieże, zwane grabieżami. Nęciło ich by nie pracując, mieć.

Dlatego król Eryk utworzył kiedyś zastępy policyjne, zwane żandarmerią, którą to król Ambroży jeszcze rozbudował i wzmocnił.

Bo prawdziwa demokracja królewska musi opierać się w ogólności na silnej i uczciwej władzy, co w szczególności sprowadza się do istnienia sprawnej policji.

Bez środków przymusu nie można oczekiwać bowiem, że ludzie będą bogobojni i uczciwi, bo wcześniej czy później nawet najporządniejszy i najświętszy Domlandczyk mógłby ulec pokusom, gdyby nie nieuchronność kary.

Oczywiście kara Boża po śmierci też była nieuchronna, ale to było tak odległe, że niektórzy zwyczajnie o tym zapominali albo lekceważyli, licząc w przyszłości na zmiłowanie Boskie.

Więc jak się powiedziało demokratyczny ustrój Domlandii był dobrze wyposażony w organa przypominające obywatelom o ich powinnościach. Była władza ustawodawcza, czyli Jaśnie Panujący, wydający co jakiś czas ustawy i rozporządzenia, była władza wykonawcza, czyli także Jaśnie Panujący, tyle że jako głowa rządu, wojska i sił policyjnych, i była także władza sądownicza, czyli także Jaśnie Panujący, kiedy akurat rozsądzał co ważniejsze sprawy. Bo sprawy błahe dawał do sądzenia sędziom grodzkim czyli miejskim.

Więzienie także dość szybko zbudowano i był prawie komplet.

Mówię „prawie”, bo nie było kata. Co gorsza nikt nie chciał katem zostać. Bo jak tu zabijać człowieka, nawet złego, kiedy nawet kury za bardzo zabić się nie chciało. Brrr!! Krew!!

Mało było tak pokojowych ludzi jak mieszkańcy Domlandii. Byli tacy pokojowi, że nawet do przedpokoju nie za bardzo chcieli wychodzić, nie mówiąc już o staniu na placu z mieczem katowskim lub toporem w ręku lub słuchania jęków skazańców w izbie tortur.

No i król miał problem. Nikt nie chciał być katem. Kazać się nie dało, importowany kat z Disnejlandu nie wchodził w grę, bo wszyscy by się na Króla obrazili, że jakiś obcy przybłęda „naszych” chłosta, a nawet, nie daj Panie Boże, zabija. A tu przecież – rzadko, bo rzadko – trzeba było złodziejowi uciąć rękę, kłamcy, oszczercy albo wygadującemu na króla, wyrwać język albo wykłuć oko, czy wreszcie uciąć jakiemuś zbrodniarzowi głowę.

I na nic było obiecywanie wysokich zarobków. Nie i nie. Proponowano stanowisko hyclowi – odmówił. Proponowano największemu zabijace i chuliganowi w Domlandii – odmówił. Proponowano emerytowanemu przywódcy żandarmów – też odmówił. Proponowano miejscowemu rzeźnikowi, tak samo. Nikt nie chciał być katem.

Cóż było robić – król wezwał wszystkich mężczyzn Domlandii, którzy ukończyli już dwadzieścia pięć roków życia i byli choćby na małej wojnie, choćby takiej tyciej, tyciuchnej, bo wojen w okolicy też było jak na lekarstwo na nudę. Jak już wszyscy karnie stanęli na pałacowym dziedzińcu, Jaśnie Pan powiedział te słowa: Mości Panowie. Nie mamy kata w królestwie i nikt nie chce nim zostać. Jak tak dalej pójdzie, to przyjdzie nam zawiesić na kołku całe nasze prawodawstwo, bo cóż z prawa, kiedy oczy ma zawiązane, a dłoń karzącą sami mu odrąbaliśmy.

Oj, biada nam Jaśnie Panie, biada – załkali wszyscy, ale katem dalej nikt ani myślał zostać. Widząc to Król rzekł takie słowa: W takim razie wprowadzimy urząd kata rotacyjnego. Każdy z was będzie katem przez jeden miesiąc. A żeby nie było wiadomo, kto zacz jest katem, polecam, żeby nosił na głowie przy wykonywaniu swoich obowiązków czerwony kaptur. Na ten czas zwany będzie czerwonym kapturem, nie katem.

Nie godzi się Jaśnie Panie – zawołali mężczyźni chórem. To wszak wszyscy znamy opowieść o Czerwonym kapturku, na niej się wychowaliśmy, znienawidziliśmy wilków, polubiliśmy, jak wnuczki pomagają swoim babciom, a tu taki pasztet. Kat ma być czerwonym kapturkiem!! No nie! Absolutnie się nie godzi!

Jednak Król był nieugięty. Jak postanowił, tak i uczynił. Żebyście się nie musieli wstydzić jeden drugiego, zarządzam losowanie. Kto wyciągnie los z czerwonym kapturem, ten przez najbliższy miesiąc będzie pełnił funkcję kata. Jak wyciągniecie, podchodzić po kolei. Tylko ja będę wiedział, na kogo trafiło. A trafiło na leśniczego. Podchodził do króla z grymasem na twarzy, ale utrzymywał fason dla niepoznaki.

Ten, który został katem zgłosi się nazajutrz do pałacu. Wieczorem, by go nikt nie widział – oznajmił Król. Potem już tylko patrzył z lekkim uśmieszkiem, kiedy leśniczy obejmował swoją społeczną funkcję kata.

Na osobności zaś zapytał: Czy to nie ty czasem zastrzeliłeś wilka i wyciągnąłeś z jego brzucha babcię i czerwonego kapturka – zapytał. Ja, miłościwy Panie – odparł leśniczy, ale od tamtego czasu nie mogę jeść flaków, naszej narodowej potrawy. Przecież flaki robi się z krowich żołądków, a nie z wilczych – odparł Król. No tak, ale coś w człowieku zostało i siedzi – wydukał ze wstydem leśniczy.

No, ale do rzeczy – zagaił Król. Masz jutro sprawić chłostę jednej niewiernej żonie, zakuć w dyby złodzieja i trzymać go na słońcu przez cztery dni bez jedzenia i picia, a także wydobyć torturami zeznania ze szpiega, którego przysłali Disneje.

Cóż było robić, kat ani pisnął, wrócił do siebie, a kaptur nacisnął, na głowę. Nazajutrz objawił się mieszkańcom Domlandii w paradnym, czerwonym stroju, z wielkim czerwonym kapturem na głowie. O, czerwony kapturek – wołały za nim małe dzieci, które znały taką postać z babcinych opowieści. Ale nianie szybko je usuwały z drogi kata, mówiąc, że zaraz pójdą z nimi do babci, która chora czeka w swoim domku na wnuczkę i jedzenie.

Ale chłopcy z przypałacowej szkoły, którzy od Łukasza dowiedzieli się o kacie, czmychnęli oczywiście na wagary i w komplecie pojawili się na rynku, by oglądać inauguracyjny występ kata. Szczerze mówiąc to najbardziej interesowała ich chłosta niewiernej żony, jako że liczyli na trochę domlandzkiego porno, zakazanego w tamtych czasach zupełnie. Ale się zawiedli. Bo kat, czerwony kapturek-leśniczy- był bardzo purytański i chłostał kobietę przez koszulę nocną, bardzo zresztą się tego wstydząc. Tak się wstydził, że się cały zrobił pod tym kapturem czerwony, co tylko wzmogło czerwień czerwonego kaptura, który wyglądał, jakby się za chwilę miał zapalić.

To się bardzo nie spodobało młodzieńcom i wybuczeli całą chłostę i kata na dodatek.

Ty, czerwony kapturek, ty raczej idź na grzyby do lasu – wołali. Może cię tam wilk zeżre.

Zakuwanie w dyby złodzieja było już mało interesujące, a tortury szpiega miały się odbywać w Sali tortur w podziemiach pałacu, więc występ się skończył. Na dodatek woźny szkolny przykuśtykał wreszcie z kijem i pogonił wszystkich do szkoły.

A nasz kat-unikat po skończonej robocie wrócił do lasu, ściągnął kaptur czerwony i głośno zapłakał. Za co mnie to spotyka – jęczał. Dlaczego na mnie to trafiło. Ja, taki porządny człowiek, muszę robić takie rzeczy!

W drugi dzień było jednak trochę lepiej. Baty dla innej niewiasty, która usiłowała zarabiać nic nie robiąc, a leżąc jedynie, sprawiły katowi nawet lekką przyjemność. No bo i niewiasta niczego sobie, a nawet to bicie jakby się jej trochę podobało.

W kolejnych dniach nasz kat uciął złodziejowi rękę, wychłostał jakiś mniejszych winowajców, wyłupił oko centusiowi-fałszerzowi, a nawet próbował wyrwać język oszczercy, ale mu się nie udało.

I tak z dnia na dzień wprawiał się coraz bardziej w katowskie rzemiosło i – w co może trudno uwierzyć – coraz bardziej mu się ono podobało.

Gdy minął miesiąc, a jeszcze nikogo nie ściął, poczuł autentyczny żal i pomyślał, że poprosi Króla o przedłużenie służby.

Ale Król był nie w ciemię bity. Wyczuł, co się święci, a może już wcześniej to doskonale wiedział z książek, i na prośbę kata-leśniczego, by mógł on jeszcze trochę Królestwu posłużyć, ścinając i chłostając, odpowiedział zdecydowanie: co to, to nie. Swoje zrobiłeś i wracaj do żony.

Bo nawet święci ludzie, kiedy mogą robić rzeczy na co dzień uważane za grzeszne, a robią je w poczuciu robienia dobra, stają się powoli ludźmi złymi.

A król Ambroży niczego mniej pragnął, niż znieprawić swoich poddanych, uczynić ich odpornymi na grzech, na zło, na nieprawość, nawet jak ta nieprawość, ten grzech, stawał się na moment prawością i dobrym uczynkiem, bo był czyniony w imię prawa i dla dobra społeczeństwa Domlandii.

W kolejnym konkursie na kata wylosowano rzeźnika. Ale o tym przypadku już nie będziemy opowiadali. Skończył się niezbyt dobrze.

 No a na koniec jakiś morał?

Chyba morału nie będzie. A jeśli już, to najlepiej taki, by na świecie nie było złych ludzi, to wtedy nie będzie katów, których robota kata z dobrych ludzi zmienia w złych ludzi. Ale wiemy, że to nieprawda.

Bo zawsze będą źli ludzie i będą potrzebni kaci, którzy tych złych ludzi będą karać.

Gorzej, kiedy są tylko dobrzy ludzie i dobrzy ludzie. I jedni dobrzy ludzie zamieniają się w katów, którzy zabijają dobrych ludzi.

A potem wracają do swojej żony, dzieci, psów i kotów, i znowu stają się na czas jakiś dobrymi ludźmi, którzy swoim dzieciom opowiadają na dobranoc bajkę o czerwonym kapturku, w której to bajce dobry leśniczy zabija złego wilka i uwalnia z jego żarłocznego brzuszyska Babcię i Czerwonego Kapturka.

 

Dobrej nocy i pięknych snów

 

niedziela, 5 maja 2024

Inna bajka o czerwonym kapturku

 


W Domlandii, rządzonej kiedyś przez króla Eryka, a teraz przez jego syna, króla Ambrożego, żyło się spokojnie i bezpiecznie.

Nie było wielu zbójców w lasach ani wielu złodziei na jarmarkach. Od czasu do czasu może ktoś kogoś w afekcie poturbował, a parę razy nawet zabił, ale to były zdarzenia wyjątkowe.

I choć czasy były spokojne, bez wojen, a także bez burd i zamieszek związanych z pożądaniem chleba i igrzysk - jako że chleb był, a i igrzyska co jakiś czas wyprawiano - nie oznaczało to jednak, że było absolutnie bezpiecznie. O nie.

Bo choćby leniwi mieszkańcy sąsiedniego Disnejlandu bardzo lubili zapuszczać się do Domlandii na kradzieże, zwane grabieżami. Nęciło ich by nie pracując, mieć.

Dlatego król Eryk utworzył kiedyś zastępy policyjne, zwane żandarmerią, którą to król Ambroży jeszcze rozbudował i wzmocnił.

Bo prawdziwa demokracja królewska musi opierać się w ogólności na silnej i uczciwej władzy, co w szczególności sprowadza się do istnienia sprawnej policji.

Bez środków przymusu nie można oczekiwać bowiem, że ludzie będą bogobojni i uczciwi, bo wcześniej czy później nawet najporządniejszy i najświętszy Domlandczyk mógłby ulec pokusom, gdyby nie nieuchronność kary.

Oczywiście kara Boża po śmierci też była nieuchronna, ale to było tak odległe, że niektórzy zwyczajnie o tym zapominali albo lekceważyli, licząc w przyszłości na zmiłowanie Boskie.

Więc jak się powiedziało demokratyczny ustrój Domlandii był dobrze wyposażony w organa przypominające obywatelom o ich powinnościach. Była władza ustawodawcza, czyli Jaśnie Panujący, wydający co jakiś czas ustawy i rozporządzenia, była władza wykonawcza, czyli także Jaśnie Panujący, tyle że jako głowa rządu, wojska i sił policyjnych, i była także władza sądownicza, czyli także Jaśnie Panujący, kiedy akurat rozsądzał co ważniejsze sprawy. Bo sprawy błahe dawał do sądzenia sędziom grodzkim czyli miejskim.

Więzienie także dość szybko zbudowano i był prawie komplet.

Mówię „prawie”, bo nie było kata. Co gorsza nikt nie chciał katem zostać. Bo jak tu zabijać człowieka, nawet złego, kiedy nawet kury za bardzo zabić się nie chciało. Brrr!! Krew!!

Mało było tak pokojowych ludzi jak mieszkańcy Domlandii. Byli tacy pokojowi, że nawet do przedpokoju nie za bardzo chcieli wychodzić, nie mówiąc już o staniu na placu z mieczem katowskim lub toporem w ręku lub słuchania jęków skazańców w izbie tortur.

No i król miał problem. Nikt nie chciał być katem. Kazać się nie dało, importowany kat z Disnejlandu nie wchodził w grę, bo wszyscy by się na Króla obrazili, że jakiś obcy przybłęda „naszych” chłosta, a nawet, nie daj Panie Boże, zabija. A tu przecież – rzadko, bo rzadko – trzeba było złodziejowi uciąć rękę, kłamcy, oszczercy albo wygadującemu na króla, wyrwać język albo wykłuć oko, czy wreszcie uciąć jakiemuś zbrodniarzowi głowę.

I na nic było obiecywanie wysokich zarobków. Nie i nie. Proponowano stanowisko hyclowi – odmówił. Proponowano największemu zabijace i chuliganowi w Domlandii – odmówił. Proponowano emerytowanemu przywódcy żandarmów – też odmówił. Proponowano miejscowemu rzeźnikowi, tak samo. Nikt nie chciał być katem.

Cóż było robić – król wezwał wszystkich mężczyzn Domlandii, którzy ukończyli już dwadzieścia pięć roków życia i byli choćby na małej wojnie, choćby takiej tyciej, tyciuchnej, bo wojen w okolicy też było jak na lekarstwo na nudę. Jak już wszyscy karnie stanęli na pałacowym dziedzińcu, Jaśnie Pan powiedział te słowa: Mości Panowie. Nie mamy kata w królestwie i nikt nie chce nim zostać. Jak tak dalej pójdzie, to przyjdzie nam zawiesić na kołku całe nasze prawodawstwo, bo cóż z prawa, kiedy oczy ma zawiązane, a dłoń karzącą sami mu odrąbaliśmy.

Oj, biada nam Jaśnie Panie, biada – załkali wszyscy, ale katem dalej nikt ani myślał zostać. Widząc to Król rzekł takie słowa: W takim razie wprowadzimy urząd kata rotacyjnego. Każdy z was będzie katem przez jeden miesiąc. A żeby nie było wiadomo, kto zacz jest katem, polecam, żeby nosił na głowie przy wykonywaniu swoich obowiązków czerwony kaptur. Na ten czas zwany będzie czerwonym kapturem, nie katem.

Nie godzi się Jaśnie Panie – zawołali mężczyźni chórem. To wszak wszyscy znamy opowieść o Czerwonym kapturku, na niej się wychowaliśmy, znienawidziliśmy wilków, polubiliśmy, jak wnuczki pomagają swoim babciom, a tu taki pasztet. Kat ma być czerwonym kapturkiem!! No nie! Absolutnie się nie godzi!

Jednak Król był nieugięty. Jak postanowił, tak i uczynił. Żebyście się nie musieli wstydzić jeden drugiego, zarządzam losowanie. Kto wyciągnie los z czerwonym kapturem, ten przez najbliższy miesiąc będzie pełnił funkcję kata. Jak wyciągniecie, podchodzić po kolei. Tylko ja będę wiedział, na kogo trafiło. A trafiło na leśniczego. Podchodził do króla z grymasem na twarzy, ale utrzymywał fason dla niepoznaki.

Ten, który został katem zgłosi się nazajutrz do pałacu. Wieczorem, by go nikt nie widział – oznajmił Król. Potem już tylko patrzył z lekkim uśmieszkiem, kiedy leśniczy obejmował swoją społeczną funkcję kata.

Na osobności zaś zapytał: Czy to nie ty czasem zastrzeliłeś wilka i wyciągnąłeś z jego brzucha babcię i czerwonego kapturka – zapytał. Ja, miłościwy Panie – odparł leśniczy, ale od tamtego czasu nie mogę jeść flaków, naszej narodowej potrawy. Przecież flaki robi się z krowich żołądków, a nie z wilczych – odparł Król. No tak, ale coś w człowieku zostało i siedzi – wydukał ze wstydem leśniczy.

No, ale do rzeczy – zagaił Król. Masz jutro sprawić chłostę jednej niewiernej żonie, zakuć w dyby złodzieja i trzymać go na słońcu przez cztery dni bez jedzenia i picia, a także wydobyć torturami zeznania ze szpiega, którego przysłali Disneje.

Cóż było robić, kat ani pisnął, wrócił do siebie, a kaptur nacisnął, na głowę. Nazajutrz objawił się mieszkańcom Domlandii w paradnym, czerwonym stroju, z wielkim czerwonym kapturem na głowie. O, czerwony kapturek – wołały za nim małe dzieci, które znały taką postać z babcinych opowieści. Ale nianie szybko je usuwały z drogi kata, mówiąc, że zaraz pójdą z nimi do babci, która chora czeka w swoim domku na wnuczkę i jedzenie.

Ale chłopcy z przypałacowej szkoły, którzy od Łukasza dowiedzieli się o kacie, czmychnęli oczywiście na wagary i w komplecie pojawili się na rynku, by oglądać inauguracyjny występ kata. Szczerze mówiąc to najbardziej interesowała ich chłosta niewiernej żony, jako że liczyli na trochę domlandzkiego porno, zakazanego w tamtych czasach zupełnie. Ale się zawiedli. Bo kat, czerwony kapturek-leśniczy- był bardzo purytański i chłostał kobietę przez koszulę nocną, bardzo zresztą się tego wstydząc. Tak się wstydził, że się cały zrobił pod tym kapturem czerwony, co tylko wzmogło czerwień czerwonego kaptura, który wyglądał, jakby się za chwilę miał zapalić.

To się bardzo nie spodobało młodzieńcom i wybuczeli całą chłostę i kata na dodatek.

Ty, czerwony kapturek, ty raczej idź na grzyby do lasu – wołali. Może cię tam wilk zeżre.

Zakuwanie w dyby złodzieja było już mało interesujące, a tortury szpiega miały się odbywać w Sali tortur w podziemiach pałacu, więc występ się skończył. Na dodatek woźny szkolny przykuśtykał wreszcie z kijem i pogonił wszystkich do szkoły.

A nasz kat-unikat po skończonej robocie wrócił do lasu, ściągnął kaptur czerwony i głośno zapłakał. Za co mnie to spotyka – jęczał. Dlaczego na mnie to trafiło. Ja, taki porządny człowiek, muszę robić takie rzeczy!

W drugi dzień było jednak trochę lepiej. Baty dla innej niewiasty, która usiłowała zarabiać nic nie robiąc, a leżąc jedynie, sprawiły katowi nawet lekką przyjemność. No bo i niewiasta niczego sobie, a nawet to bicie jakby się jej trochę podobało.

W kolejnych dniach nasz kat uciął złodziejowi rękę, wychłostał jakiś mniejszych winowajców, wyłupił oko centusiowi-fałszerzowi, a nawet próbował wyrwać język oszczercy, ale mu się nie udało.

I tak z dnia na dzień wprawiał się coraz bardziej w katowskie rzemiosło i – w co może trudno uwierzyć – coraz bardziej mu się ono podobało.

Gdy minął miesiąc, a jeszcze nikogo nie ściął, poczuł autentyczny żal i pomyślał, że poprosi Króla o przedłużenie służby.

Ale Król był nie w ciemię bity. Wyczuł, co się święci, a może już wcześniej to doskonale wiedział z książek, i na prośbę kata-leśniczego, by mógł on jeszcze trochę Królestwu posłużyć, ścinając i chłostając, odpowiedział zdecydowanie: co to, to nie. Swoje zrobiłeś i wracaj do żony.

Bo nawet święci ludzie, kiedy mogą robić rzeczy na co dzień uważane za grzeszne, a robią je w poczuciu robienia dobra, stają się powoli ludźmi złymi.

A król Ambroży niczego mniej pragnął, niż znieprawić swoich poddanych, uczynić ich odpornymi na grzech, na zło, na nieprawość, nawet jak ta nieprawość, ten grzech, stawał się na moment prawością i dobrym uczynkiem, bo był czyniony w imię prawa i dla dobra społeczeństwa Domlandii.

W kolejnym konkursie na kata wylosowano rzeźnika. Ale o tym przypadku już nie będziemy opowiadali. Skończył się niezbyt dobrze.

 No a na koniec jakiś morał?

Chyba morału nie będzie. A jeśli już, to najlepiej taki, by na świecie nie było złych ludzi, to wtedy nie będzie katów, których robota kata z dobrych ludzi zmienia w złych ludzi. Ale wiemy, że to nieprawda.

Bo zawsze będą źli ludzie i będą potrzebni kaci, którzy tych złych ludzi będą karać.

Gorzej, kiedy są tylko dobrzy ludzie i dobrzy ludzie. I jedni dobrzy ludzie zamieniają się w katów, którzy zabijają dobrych ludzi.

A potem wracają do swojej żony, dzieci, psów i kotów, i znowu stają się na czas jakiś dobrymi ludźmi, którzy swoim dzieciom opowiadają na dobranoc bajkę o czerwonym kapturku, w której to bajce dobry leśniczy zabija złego wilka i uwalnia z jego żarłocznego brzuszyska Babcię i Czerwonego Kapturka.

 

Dobrej nocy i pięknych snów