Z
moralnością w królestwie Domlandii było różne. To znaczy było najczęściej
całkiem dobrze, ba, nawet wspaniale, jako że wszyscy Domlandczycy zamieszkujący
ten piękny kraj w czasach, kiedy jeszcze nie było telewizji z jej dwójmową i
dwójmyśleniem, musieli siłą rzeczy być ludźmi wysoce moralnymi.
Skądś
jednak wzorce swoich zachowań brać musieli, bo nie do końca jest prawdą, że
rodzili się od razu z prawem moralnym, wypisanym na ich białych jak skóra
półkulach mózgowych złotymi zgłoskami.
Z
braku nowoczesnych mediów elektronicznych, a i barku umiejętności czytania,
jedynymi dostawcami wiadomości z drzewa dobrego i złego był ksiądz proboszcz na
kazaniach w kościele, a także Jaśnie Panujący Król Ambroży, który przy pomocy
swoich heroldów ogłaszał albo przypominał co jakiś czas całej Domlandii i
każdemu Domlandczykowi z osobna podstawy moralności, które miały ich
obowiązywać.
I
wszystko było dobrze i niezmiennie do czasu, kiedy król wygrywał z proboszczem
w salonowca. Wtedy w swojej wielkiej łaskawości w swoich wykrzykiwanych obwieszczeniach
nie odbiegał zasadniczo od linii moralnej, prezentowanej na kazaniach przez
księdza.
Władza
królewska pochodziła od Pana Boga, religia stanowiła podstawę rozwoju
społecznego, a co dziesiąty snopek, jajko i kura słusznie należały się proboszczowi.
Proboszcz
i Król stali zgodnie na straży moralności, a obywatele nie przeżywali moralnych
rozterek i mogli spokojnie pracować, a w dniach wolnych od pracy nawet się
pokochać.
Rzadko
bo rzadko, ale zdarzały się jednak chwile, kiedy król przegrywał z proboszczem.
O nie, nie działo się nic nieprzyzwoitego po takich zwycięstwach kościoła
lokalnego. Co najwyżej dworzanie wymieniali porozumiewawcze uśmiechy, udając że
niczego nie zauważyli, a Króla natychmiast zaczynał boleć żołądek i wychodził
do toalety.
A
jednak te krótkie chwile miały poważny wpływ na moralność mieszkańców
Domlandii, bo zawsze nazajutrz zasady moralne ulegały jakby wykrzywieniu
czasoprzestrzennemu i przez jakiś czas Domlandczycy żyli w niepewności, zadając
sobie pytania zasadnicze: Należy co dziesiąte jajko odkładać na drugą kupkę czy
nie należy? Jest potrzebne, by nadstawiać drugi policzek czy nie? Pochodzi
władza od Boga, czy może Król ma ją od Króla? No i te bardzo
polityczno-socyjalne: czy jest dobrym, jak się ukradnie krowę komuś, kto ma ich
dwie, kiedy samemu nie ma się żadnej, a dzieciska płaczą i spokojnie będzie
można przyssać się do krowiego cycka, czy też powinno się ciężko pracować, by
na nią zarobić i ją kupić?
Szczerze
mówiąc Domlandczyków nurtowało głównie to ostatnie pytanie, bo źródło władzy
królewskiej zupełnie ich nie interesowało.
W
chwilach zamętu, kiedy dotychczasowe zasady moralne zawieszano na chwilę na
kołku, strach było wychodzić na ulicę, by nie oberwać kamieniem, nie być
oplutym potokiem obelżywych słów albo nie narazić się wyznawcy innej, niż
aktualnie obowiązująca, moralności.
W
takich chwilach pojawiali się nie wiadomo skąd ludzie o poglądach absolutnie
skrajnych, tak jakby na chwilę Ziemia gubiła swoje regularne pole magnetyczne i
Biegun Południowy przemieścił się do stolicy Domlandii, w której od jakiegoś
czasu przebywał także Biegun Północny.
Dochodziło
wtedy do takiego oddziaływania na siebie dwóch przeciwstawnych sobie mocy, że
linie sił, które wytwarzały się pomiędzy nimi, wyraźnie wyodrębniały się w
powietrzu, a po nich niczym zwariowane pędziły najróżniejsze przedmioty i
słowa, jak żelazne opiłki pomiędzy biegunami magnesów i wszystko niszczyły, co
tylko napotkały na drodze swojego pędu.
W
jednej z takich chwil wyleźli ze swoich kryjówek dwaj panowie. Wyleźli z
zamiarem zderzenia się ze sobą w przenośni i rzeczywistości, co rzeczywiście
nastąpiło. Jeden z nich nazywał się Imperativus, a drugiemu na chrzcie dano na
imię Synkretikus.
Pierwszy
reprezentował starą domlandeńską szkołę filozofii, opartą na prawie naturalnym
i pryncypiach obowiązujących od zawsze (choć nieciągłościami czasowymi były
okresy po przegranej Króla Ambrożego), na których oparty był porządek,
pozwalający Domlandii przetrwanie najróżniejszych dziejowych zawirowań.
Drugi
reprezentował szkołę – o ile tak to coś można nazwać – wywodzącą się z odległej
Franconii, w której prawo naturalne naturalnie obalono i przy jego braku
zaczęto łączyć wszystko z wszystkim, pod jednym wszakże warunkiem, że było to
wygodne i miłe dla ciała i ducha, a po połączeniu tworzyło mieszaninę jeszcze
milszą dla tych dwu bytów. Do tego zakładano, że skoro prawo do przyjemności
jest niezbywalnym prawem każdego człowieka, to i metody , jakie do tego celu
prowadzą mogą być dowolne, byle tylko do tegoż celu wiodły.
I
w jednej z takich dziejowych dziur w historii Domlandii, kiedy to Król Ambroży
dostał w dupę i nie odgadł, kto mu w dupę przyłożył, i kiedy prawa moralne
wykrzywiły się w swoją karykaturę, a nawet po zakrzywieniu absolutnym i
czasoprzestrzennym zobaczyły swój odbyt, który widokiem przyjemnym wcale nie
był, doszło do zwarcia starych zasad z młodym chamstwem.
Młode
chamstwo, jako przyjemne i przyjemności obiecujące, cieszyć się zaczęło sporym
wzięciem u Domlandczyków, którzy – przy chwilowym osłabieniu przekazu starych
prawd i nieatrakcyjności wyrzeczeń dla przyszłości na ziemi i w niebie – dość
licznie poparli Synkretikusa, trzymającego w dłoni oręż błyszczący i wspaniale
wyglądający, ale – jak się miało okazać za chwilę – słaby, bo pozlepiany przez
nieuka z kawałków byle jakich bytów, tyle że błyszczących.
Na
udeptanej ziemi stanął z drugiej strony Imperativus, pan już w sile wieku i
nieco przygłuchy, a także w stroju przyszarzałym i zupełnie nie nadającym się
do mediów. W dłoni trzymał stary miecz, przyrdzewiały jak jego pancerz
ideologiczny, Nie wymachiwał nim i nie wykrzykiwał wyzwisk, jak to robił
Synkreticus.
A
ten repertuar wyzwisk miał bogaty, jakby na tę okazję pisało mu go kilkunastu
rynsztokowych copirajterów. Co dziwne, ogłupiona błyszczącymi gadżetami gawiedź
wcale tym rynsztokowym słownictwem nie była oburzona, wręcz przeciwnie,
chichotała za każdym wyplutym przez Synkreticusa słowem.
Imperativus
stał nieporuszony. Jakby nie zauważał tego koguciego tańca przeciwnika, jakby
nie słyszał wyzwisk rzucanych pod jego adresem, jakby nie czuł zbliżającej się
śmierci starego, które reprezentował. Jego coraz mniej liczni zwolennicy stali
zagubieni i tracący wiarę. Wyczuł to i uśmiechnął się spokojnie. Jego słowa
były jak opoka: Nie lękajcie się – rzekł. Przyszłość i tak będzie nasza.
Synkreticus,
aktualnie za jego plecami, skoczył z wysuniętą w przód wspaniałą, wyzłoconą
szpadą. Chciał uderzeniem w plecy zakończyć pojedynek. Jakże się zdziwił, kiedy
Imperativus odparował pchnięcie, a jego miecz połamał w kawałki wyzłoconą
szpadę.
Stał
w rękojeścią w dłoni i przerażony czekał na rozstrzygające uderzenie.
Imperativus pogardliwie spojrzał w jego rozbiegane oczy: Słuchaj mnie, nieudany
filozofie – powiedział. Słuchaj mnie, wyzłocony oszuście, nieudana karykaturo
błazna, gównojadzie, który dla poklasku jesteś w stanie wypowiedzieć każde
kłamstwo, każdą ideę przetrawić i zamienić ja w ludzkie odchody. Nie dam ci
satysfakcji stania się męczennikiem twojej gównianej sprawy, by podobni tobie
sprokurowali legendę i tworzyli panteon takich jak ty, pomioteł cywilizacji.
Jeśli chcesz żyć – a chcesz, jak widzę z twoich oczu – powiedz wszystkim
ludziom tę maksymę, którą wbijałem ci do głowy, a którą zlekceważyłeś, zaplułeś
pustosłowiem, zakłamałeś na śmierć prawie. Mów podstawową prawdę naszej
domlandzkiej społeczności, bez której nasza cywilizacja nie przetrwa. No już!
Synkreticus
zaczął dukać: Postępuj zawsze według takiej maksymy, abyś mógł zarazem
chcieć, by stała się ona podstawą powszechnego prawodawstwa.(I.Kant)
A
inaczej? – zapytał Imperativus.
Postępuj
tak, byś człowieczeństwa tak w twej osobie, jako też w osobie każdego innego
używał zawsze zarazem jako celu, nigdy tylko jako środka. (I.Kant)
Rozumiesz
to, co powiedziałeś? - zapytał Imperativus.
Rozumiem
– wycharczał pokonany.
To
spadaj i żebym cię tu nie widział więcej. I masz to stosować, coś wypowiedział
publicznie.
Akurat
Król Ambroży po ochłonięciu w ubikacji wyszedł był sobie na spacer po ulicach
Domlandii i niespodzianie dla siebie samego dotarł na miejsce zbiegowiska. Co
się stało? – zapytał Przygodnego Gapia.
Najjaśniejszy
Panie! Właśnie Imperativus pokonał tego rozmemłańca Synkreticusa. I przy okazji
wydusił z niego prawo, które nakazał mu przestrzegać dla dobra naszego kraju i
nas wszystkich.
Ach,
Boże, znowu Imperativus – westchnął Król Ambroży.
Dlaczego
wzdychacie, Najjaśniejszy Panie? – zaniepokoił się Przygodny Gap. To
skomplikowane, nie wiem nawet, jak ci to wytłumaczyć – odpowiedział Król.
Wystarczy chyba jak ci powiem, że „Imperatyw jest prawidłem oznaczonym przez
powinność, wyrażającą obiektywne zniewolenie do czynności, i które znaczy, że
gdyby rozum całkowicie zdeterminował wolę, niezawodnie nastąpiłaby czynność
stosownie do tego prawidła” (I.Kant). Zrozumiałeś?
Nic
a nic, Najjaśniejszy Panie – odrzekł Przygodny Gap. To dobrze – odpowiedział
Król. To bardzo dobrze.
A
obietnice Synkreticusa na niewiele się zdadzą – dodał. Rozmemłaniec nigdy nie
dotrzymał żadnych obietnic. Tak będzie i tym razem. Muszę go wysłać na wygnanie.
Najlepiej do Kalifornii.
A
dlaczego tam – zapytał Przygodny Gap. A bo daleko – odpowiedział Król. I tam
będzie miał to, co chce nam zaaplikować, kłamstwo i brak zasad.
A
tę mądrą zasadę Imperativusa trzeba zdomlandczyć. Od dzisiaj będzie ona brzmiała
tak: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe (Moja Mama).
Wszyscy
zrozumieli?
O
tak, najjaśniejszy Panie – wykrzyknęli zgodnym chórem Domlandczycy i wszyscy
poszli do swoich żon.
A
Imperativus pozbierał swoje kartki, upchał je w pochwie miecza i poszedł w ślad
za Królem, którego był przyjacielem, a który tylko czasem zapominał, że go ma.
I że zawsze jest taki kategoryczny w sądach i w działaniach.