niedziela, 27 października 2019

Bajka 36 - O kategorycznym Imperatywie.


 
Z moralnością w królestwie Domlandii było różne. To znaczy było najczęściej całkiem dobrze, ba, nawet wspaniale, jako że wszyscy Domlandczycy zamieszkujący ten piękny kraj w czasach, kiedy jeszcze nie było telewizji z jej dwójmową i dwójmyśleniem, musieli siłą rzeczy być ludźmi wysoce moralnymi.

Skądś jednak wzorce swoich zachowań brać musieli, bo nie do końca jest prawdą, że rodzili się od razu z prawem moralnym, wypisanym na ich białych jak skóra półkulach mózgowych złotymi zgłoskami.
Z braku nowoczesnych mediów elektronicznych, a i barku umiejętności czytania, jedynymi dostawcami wiadomości z drzewa dobrego i złego był ksiądz proboszcz na kazaniach w kościele, a także Jaśnie Panujący Król Ambroży, który przy pomocy swoich heroldów ogłaszał albo przypominał co jakiś czas całej Domlandii i każdemu Domlandczykowi z osobna podstawy moralności, które miały ich obowiązywać.

I wszystko było dobrze i niezmiennie do czasu, kiedy król wygrywał z proboszczem w salonowca. Wtedy w swojej wielkiej łaskawości w swoich wykrzykiwanych obwieszczeniach nie odbiegał zasadniczo od linii moralnej, prezentowanej na kazaniach przez księdza.

Władza królewska pochodziła od Pana Boga, religia stanowiła podstawę rozwoju społecznego, a co dziesiąty snopek, jajko i kura słusznie należały się proboszczowi.
Proboszcz i Król stali zgodnie na straży moralności, a obywatele nie przeżywali moralnych rozterek i mogli spokojnie pracować, a w dniach wolnych od pracy nawet się pokochać.

Rzadko bo rzadko, ale zdarzały się jednak chwile, kiedy król przegrywał z proboszczem. O nie, nie działo się nic nieprzyzwoitego po takich zwycięstwach kościoła lokalnego. Co najwyżej dworzanie wymieniali porozumiewawcze uśmiechy, udając że niczego nie zauważyli, a Króla natychmiast zaczynał boleć żołądek i wychodził do toalety.

A jednak te krótkie chwile miały poważny wpływ na moralność mieszkańców Domlandii, bo zawsze nazajutrz zasady moralne ulegały jakby wykrzywieniu czasoprzestrzennemu i przez jakiś czas Domlandczycy żyli w niepewności, zadając sobie pytania zasadnicze: Należy co dziesiąte jajko odkładać na drugą kupkę czy nie należy? Jest potrzebne, by nadstawiać drugi policzek czy nie? Pochodzi władza od Boga, czy może Król ma ją od Króla? No i te bardzo polityczno-socyjalne: czy jest dobrym, jak się ukradnie krowę komuś, kto ma ich dwie, kiedy samemu nie ma się żadnej, a dzieciska płaczą i spokojnie będzie można przyssać się do krowiego cycka, czy też powinno się ciężko pracować, by na nią zarobić i ją kupić?

Szczerze mówiąc Domlandczyków nurtowało głównie to ostatnie pytanie, bo źródło władzy królewskiej zupełnie ich nie interesowało.

W chwilach zamętu, kiedy dotychczasowe zasady moralne zawieszano na chwilę na kołku, strach było wychodzić na ulicę, by nie oberwać kamieniem, nie być oplutym potokiem obelżywych słów albo nie narazić się wyznawcy innej, niż aktualnie obowiązująca, moralności.

W takich chwilach pojawiali się nie wiadomo skąd ludzie o poglądach absolutnie skrajnych, tak jakby na chwilę Ziemia gubiła swoje regularne pole magnetyczne i Biegun Południowy przemieścił się do stolicy Domlandii, w której od jakiegoś czasu przebywał także Biegun Północny.

Dochodziło wtedy do takiego oddziaływania na siebie dwóch przeciwstawnych sobie mocy, że linie sił, które wytwarzały się pomiędzy nimi, wyraźnie wyodrębniały się w powietrzu, a po nich niczym zwariowane pędziły najróżniejsze przedmioty i słowa, jak żelazne opiłki pomiędzy biegunami magnesów i wszystko niszczyły, co tylko napotkały na drodze swojego pędu.

W jednej z takich chwil wyleźli ze swoich kryjówek dwaj panowie. Wyleźli z zamiarem zderzenia się ze sobą w przenośni i rzeczywistości, co rzeczywiście nastąpiło. Jeden z nich nazywał się Imperativus, a drugiemu na chrzcie dano na imię Synkretikus.

Pierwszy reprezentował starą domlandeńską szkołę filozofii, opartą na prawie naturalnym i pryncypiach obowiązujących od zawsze (choć nieciągłościami czasowymi były okresy po przegranej Króla Ambrożego), na których oparty był porządek, pozwalający Domlandii przetrwanie najróżniejszych dziejowych zawirowań.
Drugi reprezentował szkołę – o ile tak to coś można nazwać – wywodzącą się z odległej Franconii, w której prawo naturalne naturalnie obalono i przy jego braku zaczęto łączyć wszystko z wszystkim, pod jednym wszakże warunkiem, że było to wygodne i miłe dla ciała i ducha, a po połączeniu tworzyło mieszaninę jeszcze milszą dla tych dwu bytów. Do tego zakładano, że skoro prawo do przyjemności jest niezbywalnym prawem każdego człowieka, to i metody , jakie do tego celu prowadzą mogą być dowolne, byle tylko do tegoż celu wiodły.

I w jednej z takich dziejowych dziur w historii Domlandii, kiedy to Król Ambroży dostał w dupę i nie odgadł, kto mu w dupę przyłożył, i kiedy prawa moralne wykrzywiły się w swoją karykaturę, a nawet po zakrzywieniu absolutnym i czasoprzestrzennym zobaczyły swój odbyt, który widokiem przyjemnym wcale nie był, doszło do zwarcia starych zasad z młodym chamstwem.

Młode chamstwo, jako przyjemne i przyjemności obiecujące, cieszyć się zaczęło sporym wzięciem u Domlandczyków, którzy – przy chwilowym osłabieniu przekazu starych prawd i nieatrakcyjności wyrzeczeń dla przyszłości na ziemi i w niebie – dość licznie poparli Synkretikusa, trzymającego w dłoni oręż błyszczący i wspaniale wyglądający, ale – jak się miało okazać za chwilę – słaby, bo pozlepiany przez nieuka z kawałków byle jakich bytów, tyle że błyszczących.

Na udeptanej ziemi stanął z drugiej strony Imperativus, pan już w sile wieku i nieco przygłuchy, a także w stroju przyszarzałym i zupełnie nie nadającym się do mediów. W dłoni trzymał stary miecz, przyrdzewiały jak jego pancerz ideologiczny, Nie wymachiwał nim i nie wykrzykiwał wyzwisk, jak to robił Synkreticus.

A ten repertuar wyzwisk miał bogaty, jakby na tę okazję pisało mu go kilkunastu rynsztokowych copirajterów. Co dziwne, ogłupiona błyszczącymi gadżetami gawiedź wcale tym rynsztokowym słownictwem nie była oburzona, wręcz przeciwnie, chichotała za każdym wyplutym przez Synkreticusa słowem.

Imperativus stał nieporuszony. Jakby nie zauważał tego koguciego tańca przeciwnika, jakby nie słyszał wyzwisk rzucanych pod jego adresem, jakby nie czuł zbliżającej się śmierci starego, które reprezentował. Jego coraz mniej liczni zwolennicy stali zagubieni i tracący wiarę. Wyczuł to i uśmiechnął się spokojnie. Jego słowa były jak opoka: Nie lękajcie się – rzekł. Przyszłość i tak będzie nasza.

Synkreticus, aktualnie za jego plecami, skoczył z wysuniętą w przód wspaniałą, wyzłoconą szpadą. Chciał uderzeniem w plecy zakończyć pojedynek. Jakże się zdziwił, kiedy Imperativus odparował pchnięcie, a jego miecz połamał w kawałki wyzłoconą szpadę.
Stał w rękojeścią w dłoni i przerażony czekał na rozstrzygające uderzenie. Imperativus pogardliwie spojrzał w jego rozbiegane oczy: Słuchaj mnie, nieudany filozofie – powiedział. Słuchaj mnie, wyzłocony oszuście, nieudana karykaturo błazna, gównojadzie, który dla poklasku jesteś w stanie wypowiedzieć każde kłamstwo, każdą ideę przetrawić i zamienić ja w ludzkie odchody. Nie dam ci satysfakcji stania się męczennikiem twojej gównianej sprawy, by podobni tobie sprokurowali legendę i tworzyli panteon takich jak ty, pomioteł cywilizacji. Jeśli chcesz żyć – a chcesz, jak widzę z twoich oczu – powiedz wszystkim ludziom tę maksymę, którą wbijałem ci do głowy, a którą zlekceważyłeś, zaplułeś pustosłowiem, zakłamałeś na śmierć prawie. Mów podstawową prawdę naszej domlandzkiej społeczności, bez której nasza cywilizacja nie przetrwa. No już!

Synkreticus zaczął dukać: Postępuj zawsze według takiej maksymy, abyś mógł zarazem chcieć, by stała się ona podstawą powszechnego prawodawstwa.(I.Kant)
A inaczej? – zapytał Imperativus.
Postępuj tak, byś człowieczeństwa tak w twej osobie, jako też w osobie każdego innego używał zawsze zarazem jako celu, nigdy tylko jako środka. (I.Kant)

Rozumiesz to, co powiedziałeś? - zapytał Imperativus.
Rozumiem – wycharczał pokonany.

To spadaj i żebym cię tu nie widział więcej. I masz to stosować, coś wypowiedział publicznie.

Akurat Król Ambroży po ochłonięciu w ubikacji wyszedł był sobie na spacer po ulicach Domlandii i niespodzianie dla siebie samego dotarł na miejsce zbiegowiska. Co się stało? – zapytał Przygodnego Gapia.

Najjaśniejszy Panie! Właśnie Imperativus pokonał tego rozmemłańca Synkreticusa. I przy okazji wydusił z niego prawo, które nakazał mu przestrzegać dla dobra naszego kraju i nas wszystkich.

Ach, Boże, znowu Imperativus – westchnął Król Ambroży.
Dlaczego wzdychacie, Najjaśniejszy Panie? – zaniepokoił się Przygodny Gap. To skomplikowane, nie wiem nawet, jak ci to wytłumaczyć – odpowiedział Król. Wystarczy chyba jak ci powiem, że „Imperatyw jest prawidłem oznaczonym przez powinność, wyrażającą obiektywne zniewolenie do czynności, i które znaczy, że gdyby rozum całkowicie zdeterminował wolę, niezawodnie nastąpiłaby czynność stosownie do tego prawidła” (I.Kant). Zrozumiałeś?

Nic a nic, Najjaśniejszy Panie – odrzekł Przygodny Gap. To dobrze – odpowiedział Król. To bardzo dobrze.

A obietnice Synkreticusa na niewiele się zdadzą – dodał. Rozmemłaniec nigdy nie dotrzymał żadnych obietnic. Tak będzie i tym razem. Muszę go wysłać na wygnanie. Najlepiej do Kalifornii.

A dlaczego tam – zapytał Przygodny Gap. A bo daleko – odpowiedział Król. I tam będzie miał to, co chce nam zaaplikować, kłamstwo i brak zasad.

A tę mądrą zasadę Imperativusa trzeba zdomlandczyć. Od dzisiaj będzie ona brzmiała tak: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe (Moja Mama).
Wszyscy zrozumieli?
O tak, najjaśniejszy Panie – wykrzyknęli zgodnym chórem Domlandczycy i wszyscy poszli do swoich żon.
A Imperativus pozbierał swoje kartki, upchał je w pochwie miecza i poszedł w ślad za Królem, którego był przyjacielem, a który tylko czasem zapominał, że go ma. I że zawsze jest taki kategoryczny w sądach i w działaniach.


czwartek, 24 października 2019

Bajka o Aniele Stróżu


Ranny Anioł- autor Hugo Simberg -Fiński obraz narodowy
Kiedyś dzieci Króla Ambrożego, po wieczornej modlitwie, zapytały go, skąd się wziął Anioł Stróż i jak to jest, że każdy człowiek ma swojego Anioła Stróża, a on tak samo się nazywa? Tata długo myślał i wreszcie rzekł:
Moje dzieci. Jest tylko jeden Anioł Stróż, który, tak jak Święty Mikołaj, obsługuje wszystkie dzieci na tym świecie. Taki po prostu jest zdolny i takie ma możliwości - jak to Anioł. Oczywiście nie zawsze mu się to udaje, bo ludzie mu nie pomagają, więcej, gdy dorastają to bardzo rzadko sobie o nim przypominają i rzadko do niego się modlą. I wtedy Anioł Stróż ma lekką depresję. A skąd się wziął? O, to długa historia. Zaraz wam ją opowiem. Powiem jednak wcześniej, że Anioły dzielą się na dwie grupy. Pierwsza grupa Aniołów jest w Niebie, obok Boga, a druga grupa Aniołów to Anioły wyrzucone z nieba za nieposłuszeństwo. Potocznie mówi się na nie diabły i to są złe duchy, obrażone na Boga. Poza tymi dwoma grupami jest Anioł Stróż, ani w niebie, ani w piekle, błąkający się po Ziemi i próbujący pomóc ludziom.
A jak z nim było, dowiecie się, gdy posłuchacie co zapisano w starej księdze. I zaczął im czytać wyimek z opisu Stworzenia. Opisu dostępnego jedynie królom, a i to nie wszystkim.

„W momencie, w którym zbuntowane anioły, wyrzucone z Nieba, spadały majestatyczną spiralą od podnóży tronu Niewypowiedzianego w nieznane czasu i przestrzeni, zapanowała w Niebie nerwowa cisza.

Pozostali na Niebiosach, niezależnie od rangi, pełnionej funkcji i odległości od Tego, Który Jest w Każdym Miejscu i Czasie, milczeli zakłopotani.
Nie było kwestią, żeby się nie zgadzali z Decyzją, przeciwnie, popierali jej Mądrość, Stanowiącą Zawsze i Wszędzie. Jednak tego co miało teraz być, obawiali się najbardziej.
Nie było im dane znać i widzieć wszystkiego, co było, jest i będzie, i w oparciu o tę wiedzę nie bać się tego, co nadejdzie.
Bo tak naprawdę ważne miało być dopiero to, co miało się zdarzyć, bo do tego momentu jeszcze się prawie nic nie zdarzyło, choć podobno zdarzyło się tak wiele.

A to przecież była tylko jakaś formuła, wypowiedziana Słowami, materializująca się na ich oczach, w Niebo i Ziemię, fundament Wszechświata.

Cały ten Początek wyglądał, owszem, pięknie i bajecznie kolorowo, ale znudził się wszystkim obserwującym gwiezdne fajerwerki szybciej, niż z pyłu zdołał powstać zaczątek pierwszej gwiazdy i planety.
Kątem oczu widzieli, że nawet On, Będący Poza Czasem, wykazywał oznaki zniecierpliwienia na powolność działania formuł przezeń stworzonych.

Z braku innych zajęć wszystkim obecnym pozostawała dyskusja o tym, jak kiedyś urządzą Świat, który właśnie materializował się za Jego zgodą i według Jego Pomysłu.
Dyskutowali ochoczo i bez końca. Nie było ograniczenia w doborze tematów, w poszukiwaniu ścieżek prowadzących do ostatecznych konkluzji.
Nikt z nich, co prawda , nie wiedział jeszcze dla kogo ten świat tworzą , dla kogo kodeksy praw układają, nikt nie wiedział nawet, czy ten ktoś, kto będzie, zechce ich przemyślenia przyjąć, czy je zrozumie, jednak wkładali w dyskusję całe swe serca.

Szokiem dla wszystkich była Decyzja, że ich przemyślenia niczemu nie będą służyły jako że ten ktoś, kto miał zamieszkać Ziemię, nie dostanie na razie w takim trudzie wypracowanych w kodeksach formuł i wniosków. Zgodnie z Najwyższą Wolą miał on wieść życie beztroskie i bezrefleksyjne w Ogrodzie Eden, przygotowanym właśnie na jego pojawienie.

Najbardziej zawiedzione było stronnictwo Szatana, uważające się za najlepsze w formułowaniu pytań i w wypracowywaniu odpowiedzi na nie.
Dorobek jego był rzeczywiście znaczący, mimo to nie odbiegał aż tak bardzo od dorobku innych grup aniołów. Fakt ten nie przeszkadzał jednak Szatanowi uważać się prawie za doradcę Tego, Który Rady Nie Potrzebuje.

I wtedy stało się coś niesłychanego. Nie wiadomo, czy czas na dyskusję był zbyt długi, czy jej warunki zbyt komfortowe, czy może promieniowanie tła zbyt intensywnie operowało w ich mózgach, faktem pozostaje, że anioły grupy Szatana postanowiły wyrazić swój sprzeciw wobec Decyzji.

Nie zdążyły.
Usłyszały jedynie straszny głos, niby huk pękającej gwiazdy i te słowa „ Idź precz Szatanie wraz z pomiotem twoim”.
Zdarzyło się to – niestety - nad dopiero co powstałą Ziemią, mieniącą się łagodnymi kolorami z palety Stwórcy, dlatego długi warkocz spadających aniołów wyglądał bardzo malowniczo na jej tle.

W jednej z grup, które m.in. dyskutowały problem przyjaźni i zobowiązań z niej wynikających był anioł drugiej klasy o numerze kolejnym 289, zwany, nie wiedzieć dlaczego, Stróżem.
Kiedyś trochę przyjaźnił się z Szatanem, potem coś ich poróżniło i zmienił krąg aniołów. Teraz jednak poczuł się zmuszony do wypowiedzenia choć paru słów w jego obronie i w obronie innych wyrzuconych. Zaczął jednak od prośby.

O Ty, który znasz nasze myśli, zanim je jeszcze wymyśliliśmy, zechciej nie gardzić naszą pracą i uwzględnij ją w kształtowaniu Człowieka, którego właśnie tworzysz z prochu Ziemi.

Bóg milczał , co ośmieliło Stróża do dalszych słów

I jednocześnie - muszę to powiedzieć przez uczucie przyjaźni do Szatana - wydaje mi się, o Panie, Który Jesteś Przyjacielem dla Nieprzyjaciół, że zbyt surowo go potraktowałeś. Wszak on chciał dobrze dla Człowieka. On myślał i być może błądził, ale czyż anioł nie może mieć wątpliwości?

Bóg cicho się zaśmiał, widząc, że ten, który chciał mieć prawo do wątpliwości, miał też odwagę, by je wyrazić. I chociaż Boga Anioł nie widział, zobaczył jedynie Słowa wypływające z Tronu Boga, brzmiące tak:.
Podejdź bliżej, Przyjacielu.
Przyjaźń jest wielką wartością, tak wielką, że twoje nieposłuszeństwo, wyrażane wtedy, gdy jesteś świadom ewentualnej kary, musi być uszanowane. Dlatego nie podzielisz losu tych, których bronisz, choć oczywiście kara cię nie minie.

Wyrzucam cię z Nieba na wieczną tułaczkę. Będziesz Stróżu, aniołem dla tych wszystkich, którzy będą ze Mną mieli na pieńku. Tych mniej winnych i tych wszystkich popaprańców, nieudaczników, królów i książąt, wodzów i morderców, kobiet upadłych i wyzwolonych, bluźnierców i rewolucjonistów itd., których wina jest wielka. Pokażesz , co znaczy przyjaźń, gdy trudno być przyjacielem, pokażesz wiarę w człowieka, gdy wiarę on sam zabija, pokażesz męstwo, strzegąc tchórzy, miłosierdzie wśród morderców, czystość wśród brudu.
Zaczniesz od najprostszego przypadku, skądinąd pierwszego w ogóle, od Adama i Ewy, których właśnie stworzyłem.
A co do waszych, anielskich pomysłów, to powiem tak:
Pomysły te, daleko niedoskonałe owoce waszych myśli, nie będących Moimi Myślami, uczynię owocami drzewa poznania dobrego i złego, które zasadziłem pośrodku ogrodu Eden.
Nieszczęsny Człowiek, który te zielone owoce uzna za smaczne i się nimi pożywi. Ma jednak szansę, w mądrości, którą mu dałem, naprawiać te pomysły i przekształcać do swoich potrzeb.
A teraz spadaj Stróżu.

I spadł. Pośrodku ogrodu Eden, anioł drugiej klasy o numerze kolejnym 289, ostatni upadły Anioł. No, chociaż może nie do końca upadły.

Upadek nie był gwałtowny, można nawet rzec, że był łagodny jak zresztą cała anielska natura upadającego. Otrzepał się z pyłu i pozbierał listki, którymi się okrywał i na powrót obwiesił się nimi. Anioły, znające pliki informacyjne, teraz wiszące na Drzewie Poznania Dobra i Zła w postaci kuszących, pachnących owoców, wiedziały, że istnieje Nagość i jakość przed nią starały się ukryć. Anioł nie wiedział na pewno, czy Nagość jest kobietą czy mężczyzną. Forma osobowa, pod jaką występowała Nagość wskazywała raczej na kobietę, tym samym użycie okrycia maskującego przez Anioła Stróża wskazywało, że on sam był aniołem rodzaju męskiego.

Ruszył przez Eden z zamiarem zrobienia czegoś dobrego.
Niestety, gdy doszedł do Drzewie Poznania Dobra i Zła było już zbyt późno, by powstrzymać rękę Ewy podającą Adamowi jabłko. Krzyknął jedynie głośno NIE i rozpłakał się po raz pierwszy nad losem swoim i człowieka”.

I tak to było z Aniołem Stróżem, skończył tata.
Dzieci spały już od dawna i dalej niczego nie wiedziały o Aniele Stróżu. I dobrze. Bo nie dowiedziały się , w jakim towarzystwie są pilnowane.

wtorek, 22 października 2019

Bajka o Ósmym Miasteczku, zeszycie w kratkę i Matematyce.





Natalia nie lubiła Matematyki. Nie lubiła także zeszytów w kratkę, w których wpisywało się słupki z liczbami, a na dole, pod kreską , wyniki żmudnych obliczeń tych słupków. Wszyscy dorośli myśleli, że kratki zeszytu do Matematyki były w sam raz do tego, by w nie wpisywać liczby. Kratki były po to, żeby liczby nie wchodziły na siebie i żeby sobie wzajemnie nie przeszkadzały. Dorośli byli bardzo dumni z siebie i ze swojego wynalazku, kratkowanego zeszytu dla Matematyki. Natalia wcale jednak nie podzielała ich dobrego samopoczucia. Dla niej zeszyt w kratkę, gdy tylko do niego popatrzyła, zapełniony był przeróżnymi dziwnymi rzeczami, które zastępowały liczby w krateczkach. Były tam domy i zwierzęta, i ludzie, i książki, i słońca, i księżyce. Na kartach zeszytu do matematyki żyło całe Miasteczko. Gdy Natalia miała dobry humor, bo nie musiała wpisywać liczb do kratek, opowiadała Mamie o tym Miasteczku, w zeszycie w kratkę. A było tak;

Za górami, za lasami, za siedmioma miasteczkami, w kraju, w którym rano zrodzone, spełniają się marzenia dzieci, było sobie Ósme Miasteczko. Było tak różne od siedmiu poprzednich miasteczek, jak królewna Śnieżka jest różna od siedmiu krasnoludków.
To Ósme Miasteczko było kolorowe kolorami wyjętymi ze snów dzieci, kolorami, które barwią dziecięce marzenia, kolorami niewidocznymi dla dorosłych. Ósme Miasteczko miało domki tak maleńkie, że z trudnością mieściły się w nich litery, które składają się na wyraz domek. Te maleńkie domki były zbudowane z krateczek w zeszycie dla Matematyki. Wszystkie krateczki były wypełnione kolorowymi okienkami z maleńkimi kwiateczkami, wysokimi kominami z kolorowym dymem i maleńkimi drzwiczkami, przez które wchodziło się do Tajemnicy.
Bo w każdym maleńkim domku, zbudowanym z krateczek w zeszycie dla Matematyki, mieszkała Tajemnica, którą znały tylko dzieci. Tajemnica miała miłą twarz i uśmiechnięte oczy, a w szufladach miała dużo tajemniczych jajek niespodzianek od złotych kur, które zamykała w innych kratkach.
Tajemnica była już Bardzo Starą Babcią, której dzieci były duże i pojechały sobie w świat, zostawiając Bardzo Starą Babcię samą, samiutką, jak palec. Tajemnica znała wszystkie sekrety zakamarków miasteczka i zeszytu dla Matematyki także. Umiała rozmawiać ze starym szczurem, a na strychu domku trzymała dwie stare sowy.
Gdy księżyc wisiał na niebie jak stara lampa albo pokrywa od garnka, sowy siadały na nim i wydłubywały z niego kawałek po kawałku. Dlatego był coraz mniejszy i mniejszy, aż po pewnym czasie znikał zupełnie.

W pozostałych krateczkach tego miasteczka, w których nie było domku Tajemnicy, ani trawy, ani słońca, mieszkali najdziwniejsi obywatele miasteczka (obywatel to jest taki stwór który dba o domeczki miasteczka i jego kwiateczki, mimo że nikt mu tego robić nie każe i nikt mu za to nie płaci).

Ci obywatele to byli Ciocia i Wujek, i Tata z Mamą, Pani wychowawczyni i Ksiądz od religii, i koledzy Natalii.
Słońce włożone było w górne krateczki Miasteczka, tam gdzie latały stare sowy, gdy wybierały się dziobać Księżyc.
A trawa była na samym dole kratkowanej kartki czyli na samym dole Miasteczka. Tak nisko że dotykała stołu, na którym leżała, a jej korzenie piły rozlaną na stole herbatę. Po trawie, a właściwie to prawie po stole, jechała wyzłocona kareta, a w niej dwie księżniczki, Alicja i Wiktoria.
Wiktoria w tej karecie czytała bajkę. Bajka była o maleńkim Miasteczku, które niespodziane wyrosło na Ósmej stronie zeszytu w kratkę dla Matematyki.

A wyrosło wtedy, kiedy okropna Matematyka nie pozwalała Natalii ani spać, ani się bawić, ani szyć z gałganków sukienek dla lalek, ani nawet słuchać bajek Bardzo Starej Babci, która bajek znała ogromną ilość, ale Matematyka nie pozawalała jej tych bajek dzieciom opowiadać.

I kiedy Natalia wpatrywała się po kolei w każdą krateczkę zeszytu dla Matematyki, i nie widziała w nich żadnej liczby, tylko najróżniejsze stwory, najróżniejszych ludzi i najróżniejsze rzeczy, to pomyślała, że w przyszłości zostanie budowniczym pięknych, małych miasteczek, które będą takie kolorowe, jak jej wyobraźnia, i takie przyjazne dla dzieci, jak uśmiech Mamy.

A potem pomyślała jeszcze, że to prawda, że Matematyka jest królową nauk. Wszak nauczyła ją, jak zaplanować najpiękniejsze dla dzieci Ósme Miasteczko. A potem usnęła. Z nosem w zeszycie w kratkę.