niedziela, 27 października 2019

Bajka 36 - O kategorycznym Imperatywie.


 
Z moralnością w królestwie Domlandii było różne. To znaczy było najczęściej całkiem dobrze, ba, nawet wspaniale, jako że wszyscy Domlandczycy zamieszkujący ten piękny kraj w czasach, kiedy jeszcze nie było telewizji z jej dwójmową i dwójmyśleniem, musieli siłą rzeczy być ludźmi wysoce moralnymi.

Skądś jednak wzorce swoich zachowań brać musieli, bo nie do końca jest prawdą, że rodzili się od razu z prawem moralnym, wypisanym na ich białych jak skóra półkulach mózgowych złotymi zgłoskami.
Z braku nowoczesnych mediów elektronicznych, a i barku umiejętności czytania, jedynymi dostawcami wiadomości z drzewa dobrego i złego był ksiądz proboszcz na kazaniach w kościele, a także Jaśnie Panujący Król Ambroży, który przy pomocy swoich heroldów ogłaszał albo przypominał co jakiś czas całej Domlandii i każdemu Domlandczykowi z osobna podstawy moralności, które miały ich obowiązywać.

I wszystko było dobrze i niezmiennie do czasu, kiedy król wygrywał z proboszczem w salonowca. Wtedy w swojej wielkiej łaskawości w swoich wykrzykiwanych obwieszczeniach nie odbiegał zasadniczo od linii moralnej, prezentowanej na kazaniach przez księdza.

Władza królewska pochodziła od Pana Boga, religia stanowiła podstawę rozwoju społecznego, a co dziesiąty snopek, jajko i kura słusznie należały się proboszczowi.
Proboszcz i Król stali zgodnie na straży moralności, a obywatele nie przeżywali moralnych rozterek i mogli spokojnie pracować, a w dniach wolnych od pracy nawet się pokochać.

Rzadko bo rzadko, ale zdarzały się jednak chwile, kiedy król przegrywał z proboszczem. O nie, nie działo się nic nieprzyzwoitego po takich zwycięstwach kościoła lokalnego. Co najwyżej dworzanie wymieniali porozumiewawcze uśmiechy, udając że niczego nie zauważyli, a Króla natychmiast zaczynał boleć żołądek i wychodził do toalety.

A jednak te krótkie chwile miały poważny wpływ na moralność mieszkańców Domlandii, bo zawsze nazajutrz zasady moralne ulegały jakby wykrzywieniu czasoprzestrzennemu i przez jakiś czas Domlandczycy żyli w niepewności, zadając sobie pytania zasadnicze: Należy co dziesiąte jajko odkładać na drugą kupkę czy nie należy? Jest potrzebne, by nadstawiać drugi policzek czy nie? Pochodzi władza od Boga, czy może Król ma ją od Króla? No i te bardzo polityczno-socyjalne: czy jest dobrym, jak się ukradnie krowę komuś, kto ma ich dwie, kiedy samemu nie ma się żadnej, a dzieciska płaczą i spokojnie będzie można przyssać się do krowiego cycka, czy też powinno się ciężko pracować, by na nią zarobić i ją kupić?

Szczerze mówiąc Domlandczyków nurtowało głównie to ostatnie pytanie, bo źródło władzy królewskiej zupełnie ich nie interesowało.

W chwilach zamętu, kiedy dotychczasowe zasady moralne zawieszano na chwilę na kołku, strach było wychodzić na ulicę, by nie oberwać kamieniem, nie być oplutym potokiem obelżywych słów albo nie narazić się wyznawcy innej, niż aktualnie obowiązująca, moralności.

W takich chwilach pojawiali się nie wiadomo skąd ludzie o poglądach absolutnie skrajnych, tak jakby na chwilę Ziemia gubiła swoje regularne pole magnetyczne i Biegun Południowy przemieścił się do stolicy Domlandii, w której od jakiegoś czasu przebywał także Biegun Północny.

Dochodziło wtedy do takiego oddziaływania na siebie dwóch przeciwstawnych sobie mocy, że linie sił, które wytwarzały się pomiędzy nimi, wyraźnie wyodrębniały się w powietrzu, a po nich niczym zwariowane pędziły najróżniejsze przedmioty i słowa, jak żelazne opiłki pomiędzy biegunami magnesów i wszystko niszczyły, co tylko napotkały na drodze swojego pędu.

W jednej z takich chwil wyleźli ze swoich kryjówek dwaj panowie. Wyleźli z zamiarem zderzenia się ze sobą w przenośni i rzeczywistości, co rzeczywiście nastąpiło. Jeden z nich nazywał się Imperativus, a drugiemu na chrzcie dano na imię Synkretikus.

Pierwszy reprezentował starą domlandeńską szkołę filozofii, opartą na prawie naturalnym i pryncypiach obowiązujących od zawsze (choć nieciągłościami czasowymi były okresy po przegranej Króla Ambrożego), na których oparty był porządek, pozwalający Domlandii przetrwanie najróżniejszych dziejowych zawirowań.
Drugi reprezentował szkołę – o ile tak to coś można nazwać – wywodzącą się z odległej Franconii, w której prawo naturalne naturalnie obalono i przy jego braku zaczęto łączyć wszystko z wszystkim, pod jednym wszakże warunkiem, że było to wygodne i miłe dla ciała i ducha, a po połączeniu tworzyło mieszaninę jeszcze milszą dla tych dwu bytów. Do tego zakładano, że skoro prawo do przyjemności jest niezbywalnym prawem każdego człowieka, to i metody , jakie do tego celu prowadzą mogą być dowolne, byle tylko do tegoż celu wiodły.

I w jednej z takich dziejowych dziur w historii Domlandii, kiedy to Król Ambroży dostał w dupę i nie odgadł, kto mu w dupę przyłożył, i kiedy prawa moralne wykrzywiły się w swoją karykaturę, a nawet po zakrzywieniu absolutnym i czasoprzestrzennym zobaczyły swój odbyt, który widokiem przyjemnym wcale nie był, doszło do zwarcia starych zasad z młodym chamstwem.

Młode chamstwo, jako przyjemne i przyjemności obiecujące, cieszyć się zaczęło sporym wzięciem u Domlandczyków, którzy – przy chwilowym osłabieniu przekazu starych prawd i nieatrakcyjności wyrzeczeń dla przyszłości na ziemi i w niebie – dość licznie poparli Synkretikusa, trzymającego w dłoni oręż błyszczący i wspaniale wyglądający, ale – jak się miało okazać za chwilę – słaby, bo pozlepiany przez nieuka z kawałków byle jakich bytów, tyle że błyszczących.

Na udeptanej ziemi stanął z drugiej strony Imperativus, pan już w sile wieku i nieco przygłuchy, a także w stroju przyszarzałym i zupełnie nie nadającym się do mediów. W dłoni trzymał stary miecz, przyrdzewiały jak jego pancerz ideologiczny, Nie wymachiwał nim i nie wykrzykiwał wyzwisk, jak to robił Synkreticus.

A ten repertuar wyzwisk miał bogaty, jakby na tę okazję pisało mu go kilkunastu rynsztokowych copirajterów. Co dziwne, ogłupiona błyszczącymi gadżetami gawiedź wcale tym rynsztokowym słownictwem nie była oburzona, wręcz przeciwnie, chichotała za każdym wyplutym przez Synkreticusa słowem.

Imperativus stał nieporuszony. Jakby nie zauważał tego koguciego tańca przeciwnika, jakby nie słyszał wyzwisk rzucanych pod jego adresem, jakby nie czuł zbliżającej się śmierci starego, które reprezentował. Jego coraz mniej liczni zwolennicy stali zagubieni i tracący wiarę. Wyczuł to i uśmiechnął się spokojnie. Jego słowa były jak opoka: Nie lękajcie się – rzekł. Przyszłość i tak będzie nasza.

Synkreticus, aktualnie za jego plecami, skoczył z wysuniętą w przód wspaniałą, wyzłoconą szpadą. Chciał uderzeniem w plecy zakończyć pojedynek. Jakże się zdziwił, kiedy Imperativus odparował pchnięcie, a jego miecz połamał w kawałki wyzłoconą szpadę.
Stał w rękojeścią w dłoni i przerażony czekał na rozstrzygające uderzenie. Imperativus pogardliwie spojrzał w jego rozbiegane oczy: Słuchaj mnie, nieudany filozofie – powiedział. Słuchaj mnie, wyzłocony oszuście, nieudana karykaturo błazna, gównojadzie, który dla poklasku jesteś w stanie wypowiedzieć każde kłamstwo, każdą ideę przetrawić i zamienić ja w ludzkie odchody. Nie dam ci satysfakcji stania się męczennikiem twojej gównianej sprawy, by podobni tobie sprokurowali legendę i tworzyli panteon takich jak ty, pomioteł cywilizacji. Jeśli chcesz żyć – a chcesz, jak widzę z twoich oczu – powiedz wszystkim ludziom tę maksymę, którą wbijałem ci do głowy, a którą zlekceważyłeś, zaplułeś pustosłowiem, zakłamałeś na śmierć prawie. Mów podstawową prawdę naszej domlandzkiej społeczności, bez której nasza cywilizacja nie przetrwa. No już!

Synkreticus zaczął dukać: Postępuj zawsze według takiej maksymy, abyś mógł zarazem chcieć, by stała się ona podstawą powszechnego prawodawstwa.(I.Kant)
A inaczej? – zapytał Imperativus.
Postępuj tak, byś człowieczeństwa tak w twej osobie, jako też w osobie każdego innego używał zawsze zarazem jako celu, nigdy tylko jako środka. (I.Kant)

Rozumiesz to, co powiedziałeś? - zapytał Imperativus.
Rozumiem – wycharczał pokonany.

To spadaj i żebym cię tu nie widział więcej. I masz to stosować, coś wypowiedział publicznie.

Akurat Król Ambroży po ochłonięciu w ubikacji wyszedł był sobie na spacer po ulicach Domlandii i niespodzianie dla siebie samego dotarł na miejsce zbiegowiska. Co się stało? – zapytał Przygodnego Gapia.

Najjaśniejszy Panie! Właśnie Imperativus pokonał tego rozmemłańca Synkreticusa. I przy okazji wydusił z niego prawo, które nakazał mu przestrzegać dla dobra naszego kraju i nas wszystkich.

Ach, Boże, znowu Imperativus – westchnął Król Ambroży.
Dlaczego wzdychacie, Najjaśniejszy Panie? – zaniepokoił się Przygodny Gap. To skomplikowane, nie wiem nawet, jak ci to wytłumaczyć – odpowiedział Król. Wystarczy chyba jak ci powiem, że „Imperatyw jest prawidłem oznaczonym przez powinność, wyrażającą obiektywne zniewolenie do czynności, i które znaczy, że gdyby rozum całkowicie zdeterminował wolę, niezawodnie nastąpiłaby czynność stosownie do tego prawidła” (I.Kant). Zrozumiałeś?

Nic a nic, Najjaśniejszy Panie – odrzekł Przygodny Gap. To dobrze – odpowiedział Król. To bardzo dobrze.

A obietnice Synkreticusa na niewiele się zdadzą – dodał. Rozmemłaniec nigdy nie dotrzymał żadnych obietnic. Tak będzie i tym razem. Muszę go wysłać na wygnanie. Najlepiej do Kalifornii.

A dlaczego tam – zapytał Przygodny Gap. A bo daleko – odpowiedział Król. I tam będzie miał to, co chce nam zaaplikować, kłamstwo i brak zasad.

A tę mądrą zasadę Imperativusa trzeba zdomlandczyć. Od dzisiaj będzie ona brzmiała tak: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe (Moja Mama).
Wszyscy zrozumieli?
O tak, najjaśniejszy Panie – wykrzyknęli zgodnym chórem Domlandczycy i wszyscy poszli do swoich żon.
A Imperativus pozbierał swoje kartki, upchał je w pochwie miecza i poszedł w ślad za Królem, którego był przyjacielem, a który tylko czasem zapominał, że go ma. I że zawsze jest taki kategoryczny w sądach i w działaniach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz