Rok 1992 był dla
Polaków w Ameryce rokiem trudnym. Dolary odkładane w Credit Union z dnia na
dzień, choć lepiej powiedzieć z miesiąca na miesiąc, stały się warte pięć, a
czasami dziesięć razy mniej, niż te zarabiane w USA gdy w Polsce panowała
jeszcze zdychająca komuna.
Kto miał
szczęście i wysyłał zarobione dolary do Polski, a tam za nie budowano lub w
inny sposób inwestowano, nie stracił. Kto trzymał dolary w Ameryce, wysyłając
rodzinie 30 albo 50 dolarów miesięcznie na godne życie, nagle znalazł się w
latach dziewięćdziesiątych prawie biedakiem.
I tak ci, którzy
byli już parę lat, zaciskali zęby i pracowali nadal na pełnych obrotach,
patrząc, co się jeszcze ciekawego w Polsce wydarzy i czy będzie warto tam
wracać.
Ci, którzy w
akcie desperacji po utracie w Polsce pracy, dopiero co do USA przylecieli,
korzystając z poluzowania paszportowego i wizowego, nie bacząc na fakt, że
dolar kosztuje 9500 złotych, bezradnie rozglądali się dookoła, tak za pracą,
jak za dolarami, na które czekała pozbawiona środków do życia rodzina w Polsce.
Panowała wśród
Polaków wielka niepewność tego, co będzie z ich dolarami. Pogłębiała tę
niepewność sytuacja polityczna w Polsce, gdzie rządy rządziły krótko, inflacja
nie była opanowana, najważniejsze było, kto współpracował z SB, kto nie i
czy Ruskie wyjdą z Polski, czy przeciwnie, zechcą zostać na dłużej. Z tamtej
perspektywy Polska to był jeden wielki bajzel.
Każdy więc, i
ci, którym się udało i zarabiali do niedawna „drogie” dolary, i ci, których
waluta zanurkowała w swej realnej polskiej wartości, jak i ci najnowsi, wszyscy
pocieszali się, że dobrze zrobili, że są tu, a nie w kraju.
No i coraz
więcej z nich myślało, że jednak lepiej zostać.
Bo tylko
wystarczy się postarać, wysilić, znaleźć dobrą pracę i będzie jak we śniee.
A praca jak to
praca. Praca się opłaca. Bo lepiej pracować za mniej, szczególnie gdy się
dopiero instaluje, mebluje w Ameryce, niż nie pracować. Więc wszystkie te
niepokoje odkładało się na półkę, wstawało rano, albo po południu, i jechało
robić Dutki. Kto miał szczęście i pozwolenie na pracę, czyli social security,
łapał się przy odrobinie szczęścia do szopu, gdzie nawet mógł być ubezpieczony.
Kto szczęścia
miał mniej, szedł do kontraktora na różne roboty budowlane, do warsztatu, gdzie
się demontowało, składano jeden z kilku rozbitych, a często zespawywało z dwu
jeden, samochody i wysyłano do Polski albo do pracy w firmie sprzątającej.
Mikołaj
przyleciał do Ameryki pod koniec 1991 roku, gdy firma w której pracował,
zaczęła się zapadać jak przebity balon, a kredyt wzięty na budowę domu, stał
się w jednej chwili absolutnie balcerowiczowski, czyli jego oprocentowanie
wzrosło do jakiś gigantycznych wartości, których nie rozumiał, ale wiedział, że
jak czegoś nie zrobi, pójdą z torbami.
Słyszał
zresztą o przypadkach jakiś samobójstw wywołanych niemożnością spłacania
kredytu. Wielu przedsiębiorczych, którzy rozkładali łóżka turystyczne przy
ulicach i sprzedawali wszystko, co udało się im przywieźć z Turcji czy innych
tanich rynków, a którzy zaczynali już w czasach, gdy zdychała komuna, zaczęło
budowę polskiej wersji kapitalizmu. On nie miał smykałki do handlu. Zresztą
zawsze był sumiennym pracownikiem swojej firmy i nie umiał sobie wyobrazić
innej pracy, jak na etacie.
Wrzucenie go
przez los, z dnia na dzień, w sam środek Ameryki mogło się skończyć katastrofą,
ale jakoś mu się udało. Z pomocą dalszej rodziny przetrwał dwa pierwsze
miesiące, kiedy miał tylko dorywcze zatrudnienie na czarno. Za radą „starych”
imigrantów niedługo po przylocie złożył w urzędzie emigracyjnym wniosek o
udzielenie mu azylu politycznego i po paru tygodniach otrzymał wymarzone social
security.
Nikt nie miał
wyrzutów sumienia, że prosi o azyl w USA, gdy nikt go w Polsce nie
prześladował. Tak robili wszyscy, więc i wyrzuty sumienia ci wszyscy tłumili
skutecznie.
Drzwi do
legalnej pracy stanęły przed nim otworem. Tylko było znaleźć tę wymarzoną
pracę.
Szukał i
znalazł. Najpierw sprzątał supermarkety, potem pracował w firmie montującej
szafy sterownicze, w międzyczasie dorabiał malując domy czy pomagając
kontraktorowi przy remontach domów. Kasa misiu, kasa.
Najciekawsze
poznawczo były malowania domów, wykonywane ze starym uciekinierem z Polski,
Czesławem Wielibą. Był to facet około 75 letni, kiedyś właściciel dużej firmy
malarskiej, postrzelony na punkcie seksu.
Gdy tak stali
obaj na drabinach dostawionych przy ścianach domów, Mikołaj malował, a Wieliba
opowiadał o swoim życiu. I trochę też malował.
Miał wielkiego
Lincolna Continentala, którym podwoził Mikołaja do swoich klientów, a nadal
miał ich trochę, lub czasami zabierał go do swojego pięknego domu w Bloomfield
Hills, albo już Pontiac, przy ulicy Middlebelt Road, który zajmował wielką
działkę, schodzącą nad jezioro Sylvan Lake. I tę wielką działkę Mikołaj co
jakiś czas pomagał mu kosić, co nie było łatwe, bo kosiło się dość stromy stok.
Nigdy nie było
mu dane poznać drugiej, aktualnej żony Wieliby, Włoszki z pochodzenia, o której
mówił w zasadzie tylko źle, narzekając, że mu „nie daje”. Czasami
wyjrzała przez okno i przez chwilę widział jej twarz. Przygotowywała także
jakiś poczęstunek, gdy miał przyjechać, ale przy konsumpcji pocz1)ęstunku już
jej nie było.
Za to o
pierwszej żonie opowiadał, stojąc na drabinie, wiele. I o tym, że lubiła się
kochać, i że goliła sobie, jak mówił, cipkę, i że jeździła tylko Cadilakami, na
które on musiał zapracować, a sam jeździł jakimiś gratami, i że go zdradzała,
jak miał robotę na wyjeździe, i jakich lubiła chłopaków, jak się ubierała, ze
szczególnym opisem jej bielizny, której poświęcał naprawdę dużo uwagi itd. itp.
Jakoś z czasem
Mikołaj coraz mniej mu wierzył, ale to było ciekawe słuchać, tym bardziej, ze
czas płynął szybciej.
Malowali domy
starszym paniom, znajomym Wieliby z dawnych czasów i jak któraś wyjrzała przez
okno, albo wyszła z domu zobaczyć, jak pracują, oceniał, czy nadaje się jeszcze
do łóżka i jakie ma zalety. I najczęściej mówił o tym głośno i wprost, bo panie
nie rozumiały polskiego. Więc się jeszcze pięknie uśmiechały, kiedy on z uśmiechem
mówił o ich zaletach i wadach kobiecych.
Jak mówił,
pochodził z Lubelszczyzny. Ponoć prowadził tam niezbyt legalną działalność i
pewnego dnia uciekł z Polski przez zieloną granicę. Jak dotarł do Ameryki, nie
opowiadał.
Ciężko pracował
i po latach miał dużą firmę malarską. Zatrudniał, ponoć, kilkadziesiąt osób.
Miał renomę i
dostawał pracę w miastach zamieszkałych przez bogaczy. Kiedyś malowali w Gross
Point, niedaleko rezydencji Forda, tego od samochodów. Nad dużym jeziorem Lake
St Clair, będącego łącznikiem pomiędzy Lake Huron a Lake Erie.
Wielki, bogaty
dom. Oczywiście Wieliba zatrudniał także Polaków. Właściciel posesji wyszedł
zobaczyć, jak im idzie praca i trochę rozmawiał z robotnikami. Było miło.
Właściciel powiedział, że przygotowuje się do ślubu i wesela córki. Jeden z
malarzy zapytał: może potrzebuje pan zespołu muzycznego? A co, jest pan
muzykiem,? - zapytał właściciel. Tak, gram z kolegami w klubie.
Gdy wieczorem
przyjechał Wieliba, właściciel stwierdził krótko: dziękuje za pracę, więcej
proszę nie przyjeżdżać. Zatrudnia Pan muzyków, nie fachowców. Dziękuję.
Innym razem
Wieliba opowiadał o innym swoim pracowniku. Meksykaninie. Malowali razem
domy od kilku lat, kiedy Meksykanin przyszedł do niego z prośbą, by dał mu
dobrą opinię dla banku, bo chce wziąć kredyt na kupno domu. No i co, dałeś –
zapytał Mikołaj. Nie, nie dałem. A dlaczego? Ano dlatego, że to nie był
dobry pracownik, czasami spóźniał się do pracy, a i samą pracę też wykonywał
bez zaangażowania. No ale co ci szkodziło, by człowiekowi pomóc, przecież nie
żyrowałeś kredytu? - pytał Mikołaj.
A to mi
szkodziło, że jakby przestał spłacać kredyt, a ja bym poszedł kiedyś do banku
po pieniądze, to by pomyśleli, ze Wieliba jest niewiarygodny, po dał dobrą
opinię komuś, kto teraz nie spłaca kredytu – podsumował Wieliba.
Była to nauka,
która Mikołajowi, całe życie żyjącemu w socjalizmie, gdzie słowo nie miało
wartości, zapadła na zawsze w pamięć. Słowo ma wartość. Słowo człowieka, który
szanuje i siebie, i instytucje kraju, w którym mieszka. A przynajmniej miało
kiedyś w Ameryce, bo nie wiem, czy tak jest dzisiaj.
I tak sobie
malowali i rozmawiali, głównie w weekendy, lub w czas, kiedy Mikołaj akurat nie
miał innej pracy. Nawet trochę się zaprzyjaźnili. W domu Wieliby, jak już trawa
była skoszona, popijali wódkę i gadali sobie o kobietach. Wieliba o tych, które
były, ale już nie będą, Mikołaj o tych, które są, ale daleko.
Kiedy odwoził go
do domu, i kiedy jechali Telegraph Road albo Middlebelt Road, bo obie te ulice,
a raczej drogi, prowadziły przez całą metropolię, biegnąc po prostej przez
kilkadziesiąt mil z północy na południe, patrzył jak zmienia się otoczenie. Gdy
na północy, blisko Pontiac lub Bloomfild Hills, gdzie mieszkali milionerzy,
oglądał wspaniałe domy i ultranowoczesne budynki szopów, to na południu
wjeżdżało się najpierw w uboższe dzielnice robotnicze, a potem zaczynało się
murzyńskie dziadostwo, gdzie strach było wysiąść z samochodu.
Boże, jak to by
dobrze było mieszkać tak jak Wieliba, w takiej bogatej dzielnicy, marzył w
skrytości ducha Mikołaj, ale czuł, ze mu się to nie spełni. Zresztą miał
zarobić i wrócić.
Powoli
przybywało mu pieniędzy na koncie w Unii, za wysłane do Polski dolary żona
spłaciła cały zaciągnięty kredyt, który rósł nieustannie, zaczął kupować,
więcej na ciuchach, nieznanych wtedy w Polsce, trochę w wielkich centrach
handlowych, które od czasu do czasu udało mu się odwiedzić. Było to łatwiejsze,
gdy już sobie kupił za 200 dolarów starego Chevroleta. Akurat był to unikat jak
na USA, bo nie miał automatycznej skrzyni biegów. Dlatego był taki tani.
Ubezpieczenie było dwa razy droższe. No ale miał samochód. Bez niego jest
gorzej niż bez nogi.
Ta zwykła
skrzynia biegów uratowała go kiedyś przed wielogodzinnym staniem w korku na
autostradzie. Akurat kończył zakupy w jakimś centrum daleko do domu. Spadł
marznący deszcz i z autostrady zrobił się lodowisko. O wspaniale śliskiej
nawierzchni. Zaryzykował i wjechał na autostradę. Samochody poruszały się z
prędkością pewnie 10 – 15 mil na godzinę, daleko jeden od drugiego. I tak by
sobie jechał, gdyby nie trzeba było zjechać. Przy jego zjeździe stało
kilkadziesiąt „automatów” , które nie były w stanie pokonać oblodzonego
podjazdu. Automatyczna skrzynia wprowadzała silnik w wysokie obroty i każdy
pojazd ustawiał się jak chciał. Ale z boku zjazdu, może już na trawie, był
wąziutki, nie zatarasowany samochodami przesmyk. Spróbował. Powolutku, pracując
sprzęgłem i biegami, poruszał się ku górze zjazdu, na oczach ogłupionych
Amerykanów, z których żaden nie umiałby jechać takim samochodem. I wyjechał.
Jaki był dumny.
Gdy nadeszła
zima, spadło tyle śniegu, że nikt nie wiedział, gdzie może być jego samochód.
Ale było pięknie. Śnieg przykrył całą brzydotę dzielnicy, w której mieszkał. I
choć było trudno się poruszać, jakoś tak przyjemnie się zrobiło.
Wszystkie centra
handlowe i mniejsze sklepy przyozdobiły się świątecznie. Gdzie nie ruszył
głową, wszędzie było słychać Jingle bells i inne podobne piękności muzyczne, aż
się niedobrze robiło.
Smutno było
Mikołajowi samemu w święta. Jakoś się jednak zaparł w sobie i pomyślał, że
jakoś da radę. Ale niespodziewanie okazało się, że istnieje w Ameryce
„instytucja” dodatkowego talerza dla nieznajomego. Fakt faktem, że właścicielka
talerza była Polką od 30 lat mieszkającą w USA, ale tym bardziej było to
piękne, że nie zapomniała.
Wraz z jej
rodziną pojechał do Troy, dobrej dzielnicy klasy średniej, gdzie mieszkała pani
od wigilii.
Wjeżdżanie do
tych osiedli, tworzących zazwyczaj odrębną całość, nawet jeśli nie były
wygrodzone płotem, sprawiało mu sporą przyjemność. Zazwyczaj był jeden wjazd, a
potem ulica czyniła różne wygibasy, zataczała koło i prowadziła w końcu do
miejsca, w którym w osiedle się wjeżdżało. No i te ładne domy, spokojne, różne
w konstrukcji, położone blisko ulicy, ale z tyłu mające dość duże tereny
zielone, często z basenami, raczej mniejszymi niż te obok domów w osiedlu
Wieliby, ładną zielenią, w którą wychodziło się z rozległego porcia. Jak na nie
patrzył, mózg wypełniał mu jakiś dziwny spokój, emanujący z tych osiedli.
Chociaż wiedział, że domy tych pięknych osiedli zawierają różne problemy, z
którymi ich mieszkańcy się mierzą, niekoniecznie daleko odbiegające od
rodzinnych problemów mieszkańców jego polskiego miasta, to jednak patrzył na nie,
jak na cząstki wyśnionej krainy, do której chciałby dotrzeć. Nawet jeśli nie w
Ameryce, to chociaż trochę w Polsce.
Nawet jeśli
zawsze widział tę zasadnicza różnicę pomiędzy tu i tam: tu były pieniądze, a
tam nie.
I do takiego
osiedla przyjechał ze swoimi znajomymi. Dom pani, która miała dla niego pusty,
wigilijny talerz, nie różnił się zasadniczo od innych w sąsiedztwie. Może tylko
tym, że miał na sobie trochę mniej światełek i ozdób, które ze wszystkich domów
na tym osiedlu czyniły istne choinki, mrugające, uśmiechające się, grające,
wystrzeliwujące w powietrze długie piki świateł, udające inne, bardziej
świąteczne domy, niż były na co dzień.
W domu, do
którego przyjechali, zbudowanym na planie kątownika, w części głównej zdołano
zmieścić pięć sypialni, a w ramieniu domu wychodzącym do ogrodu był duży salon.
Pod całą częścią główną był wielki, pięknie urządzony bejsment. I tam
gromadzili się goście pani domu. Pani Zofii.
Okazało się, że
te sześć samochodów przed domem, to samochody gości wigilijnych, których w
efekcie było dwadzieścia osiem. Licząc z dziećmi. Siedem rodzin plus Mikołaj.
Czwórka dorosłych dzieci gospodyni z małżonkami i swoimi pociechami, dwie
rodziny zaprzyjaźnione, nieco mniej skoligacone rodzinnie, pani domu i Mikołaj.
Uroczystość była
z gruntu polska. Zresztą wszyscy prawie dorośli, prócz jednego zaprzyjaźnionego
z rodziną pani domu małżeństwa bardziej amerykańskiego, mówili po polsku.
Chociaż dzieci były już całkowicie amerykańskie.
Wszyscy powoli
schodzili do bejsmentu, gdzie był długi stół wigilijny.
Mikołaj znał
jedynie dwoje osób, z którymi przyjechał, więc niekoniecznie wiedział, o czym z
kim rozmawiać. Ale rozmowa sama się zaczęła rozkręcać. Koncentrowała się na
świętach, a szczególnie na świątecznych zakupach. Oczywiście nie żywności, ale
prezentów.
Mikołaj ,,miał
się przekonać o wadze tej dyskusji dopiero za godzinę, półtorej, kiedy
skończono kolację wigilijną i wszyscy przeszli do salonu, w którym stała wielka
choinka.
Ale póki co
każdy opowiadał, z jakimi trudnościami musiał się zmierzyć, szukając
„wymarzonych” czy też wymyślonych, choć bardziej wymyślnych, prezentów.
Mikołaj mając w
pamięci ten ogrom towarów, który widział w każdym markecie, a już w sklepie z
zabawkami dziecięcymi ToysRUs w szczególności, nie mógł pojąć, jakie trudności
mogły być związane z takimi zakupami, prócz dojazdu do sklepu.
A jednak. O
zakupach poszczególnych prezentów opowiadano jak o staczaniu poszczególnych
bitew w wielkiej prezentowej wojnie. Ile to zachodu kosztowało wymyślenie, co
której osobie, któremu dziecku lub jego rodzicowi kupić. Gdzie najlepiej
szukać, w jakim sklepie, ale i w jakim mieście. Zakupy internetowe wtedy nie
istniały i choć oczywiście można było kupować zdalnie, nie było to ani łatwe,
ani tak bardzo popularne. Preferowano zakup osobisty.
Niepomny istoty
i wielkości problemu, Mikołaj słuchał jednym uchem, a drugim wypuszczał
wymieniane nazwy sklepów i miast w których szukał jakiegoś szczególnego
prezentu najstarszy syn gospodyni, aż go wreszcie znalazł w jakimś odległym
mieście, a teraz tylko czekał, by mu pogratulowano ogromnego wysiłku. Nie
spamiętywał nazw kupowanych przez niego artefaktów, czy to dla dzieci, czy to
dla dorosłych.
Nic mu nie
mówiły nazwy miast, w których to się dokonywało.
Nie zorientował
się jeszcze w czasie przedwigilijnych rozmów, że problem był doniosły nie tylko
z powodu chęci zakupu czegoś wyjątkowego, ale bardziej z faktu, że każda
rodzina kupowała prezenty dla każdej osoby, która miała być obecna na wigilii,
a właściwie potem w salonie obok choinki. Prócz Mikołaja oczywiście.
Gdyby wtedy
dociekł tej zasady, i gdyby przypomniał sobie podstawy matematyki, a potem
szybko wyliczył, zaniemówiłby i nie odzywał się do końca kolacji.
Ale tak się nie
stało, więc wciąż słuchał, jak kolejne osoby – drugi syn, dwie córki –
opowiadają o swoich przygodach z kupowaniem prezentów i o ogromnej ilości
energii, pomysłowości i wyobraźni, jaką mieli i jaką włożyli w proces
kupowania, czy może raczej wygrywania bitem w wielkiej wojnie o wspaniałe
prezentowe Święta Bożego Narodzenia.
Gospodyni, pani
Zofia była przemiłą, ciepłą osobą, o głębokich, ciemnych oczach, w których na
dobre i chyba od dawna zadomowił się smutek. Tak się przynajmniej Mikołajowi
wydało, kiedy na nią spojrzał. Wiedział od znajomych, że niedawno umarł jej
mąż, od zawsze pracownik zakładów Forda. Odszedł rok po przejściu na
emeryturę, kiedy planowali spokojne, długie życie, może także wyjazd na
Florydę, dokąd miała się przenieść ich córka.
Przed kolacją
miał okazję zamienić z nią parę zdawkowych zdań. Była ciekawa, skąd przyjechał,
jaką ma rodzinę, co zamierza z sobą zrobić tu, w Ameryce. No i życzyła miłego,
świątecznego pobytu w jej domu.
Amerykańska
wigilia na ogół nie przypominała polskiej. Często jej nie było, tylko obiad w
dzień przedświąteczny, w którym przygotowywano dom i rodzinę na świętowanie w
dniu 25 grudnia.
Tu, w domu pani
Zofii, było inaczej. Wypływając Batorym z Polski, z synem na ręku,
zabrała ze sobą męża, który z kolei wziął do Ameryki całą tradycję, w
której był wychowany w małopolskiej wsi. To od niego przez lata uczyła się
katolickich i polskich zwyczajów. Przyjęła je za swoje, tak jak jego wiarę w
Narodzenie Boże i związane z nim zwyczaje i uroczystości rodzinne.
Nie ciążyły jej.
Przeciwnie, kochała je tym bardziej, im bardziej nikły w jej pamięci zwyczaje i
ludzie, z których się wywodziła, z którymi kiedyś czciła innego Boga.
Kiedy
przygotowywała się do świąt, przygotowywała kolację wigilijną, zamykała czasami
oczy i wtedy widziała te światełka, tak bardzo daleko, takie delikatne,
pełgające, szarpane podmuchami, które zamiast zapalać się, gasły kolejno
i znikały w niebycie. Jak dusze jej najbliższych.
Ameryka stała
się dla niej trzecim domem. Po tym, który starała się zapomnieć, i po tym, z
którego wyrzuciła jej rodzinę ludzka nienawiść. Dopiero tu znalazła spokój
zewnętrzny, który uciszał i łagodził tę straszną burzę w jej sercu, w jej
pamięci.
A potem były
kolejne dzieci, ciężka praca i na koniec, wydawało się, piękna starość. Ale los
lub Bóg znowu nie był łaskawy.
Stół w
bejsmencie był długi. Musiał pomieścić tak wiele osób z rodziny i
znajomych. I jednego obcego, który był dopełnieniem polskiej tradycji o pustym
talerzu dla nieznanego przybysza.
Było na początku
krótkie wspomnienie zmarłego męża Pani Zofii, chwila ciszy nad jego pamięcią i
chyba pamięcią innych zmarłych. Jakich? To wiedzieli tylko wspominający,
stojący w ciszy i zadumie.
Mikołaj
pamiętał, jak w Święto dziękczynienia zajadał się pieczonym indykiem. Tu także
był pieczony indyk. Ale wcześniej były pierogi. Do wyboru, do koloru
nawet. Z czym kto chciał. Z kapustą i z mięsem, ruskie, z papryczkami
jalopeno i inne. Było to o tyle proste, że nie trzeba było ich pracowicie
kleić, a wystarczyło kupić oferowane przez polską firmę z Pensylwanii Mrs. T's
, założoną w 1952 roku przez polskiego emigranta takie, na jakie miało się
ochotę. Mikołaj najadł się ich tak dużo, że na końcu indyka tylko dziabnął. Tym
bardziej, ze po drodze był i groch na gorąco, i jakaś pieczona szynka czy coś
podobnego. Były też na deser jakieś ciasta w trzech rodzajach, których nazw nie
znał, a smaku nie zapamiętał. I wino. I ajerkoniak.
Przy kolacji,
gdy już zapomniano o zmarłych, wróciły pogodniejsze tematy, związane z
codzienną egzystencją i planami wypoczynku. Jednak niewiele można było
porozmawiać, bo dzieciaki aż przebierały z niecierpliwości nogami, by popędzić
do salonu, pod choinkę, do obiecanych prezentów. Każde wierzyło, ze Elf
przekazał Mikołajowi (temu z Laponii) tylko dobre informacje o ich zachowaniu,
i że każde jakiś prezent dostanie.
W końcu wszyscy
wstali od stołu i po schodach poszli do salonu. Dzieci, przepychając się
pomiędzy dorosłymi, wpadły tam pierwsze i oniemiały. Mikołaj, który szedł
spokojnie na końcu także zaniemówił.
Salon był duży,
z łatwością mieścił te 28 osób, wielką choinkę stojącą przy wyjściu na taras i
wszystkie prezenty, które leżały obok choinki. Obok, bo pod choinką nie miały
szansy się zmieścić. Góra prezentów, które ukazała się przed oczami Mikołaja,
była wielka jak ta z filmu „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Krótko
mówiąc, była ogromna. Wyglądało tak, jakby ktoś przyjechał wielką wywrotką
Parcel service i ją wykierował akurat w tym miejscu i szybko odjechał.
Zasłaniała pół choinki i okna na taras przy okazji. Z piersi dzieciaków wyrwało
się tak głośne Oooooch, albo Aaaach, że drzewko lekko zawibrowało.
Mikołaj teraz
zaczął szacować w myślach, ile to będzie paczek, jeśli jest sześć rodzin i
każda kupuje prezent do każdej innej osoby z tych 27. Próbował liczyć, ale mu
nie wychodziło. Więc oszacował pi razy oko i wyszło, że pewnie z dwieście.
Ileż było
radości przy pierwszej paczce.
Czy jest z nami Chris? Jest. To dla ciebie. Hurraa, dziękuję. I szelest
rozrywanego papieru.
Czy jest z nami
Adam? Jest. To dla ciebie. Huraaa, thanks. Znowu rozdzierany papier.
Czy jest z nami
Kati? Jest. To dla ciebie. Huuuura, dziękuję.
Czy jest z nami
Julian.. Drew…Alice… Mike.. Hura, Hura, Hura
Starsi
zachowywali więcej spokoju i opanowania, gdy ich wywołano do choinki i wręczano
prezent, ale dzieci na drugą, trzecią piątą paczkę reagowały entuzjastycznie.
Poczynając mniej
więcej od szóstej widać było, że entuzjazm maleje, maleje, maleje, że dzieci,
ale i dorośli, są zmęczone coraz bardziej i coraz mniej się cieszą każdą
kolejną paczką, kolejnym prezentem. Przyszedł wreszcie moment, że nie chciały
ich już otwierać, tylko kładły z boku, nie wydając z siebie żadnych dźwięków.
Zaczęło się
robić sennie. Ale należało uroczystość rozdawania prezentów, tej esencji świąt
amerykańskich, dowieść do końca. I kiedyś wreszcie się skończyło. Choinka
wyjrzała nie zasłaniana górą paczek i z przerażeniem odkryła, że teraz cały
salon wygląda jak po przejściu cyklonu.
Mikołaj, który
też dostał od pani Zofii prezent – był to ciepły szalik – zapytał, czy może
pomóc w porządkach. Ale nie dostał zgody.
Za to został
poproszony, by zanucić jakąś kolędę. Problem był w tym, że do śpiewania było
ich dwóch, więc nie za bardzo się udało. Ale jak włączono odtwarzacz i
zadzwoniły z niego Jingle Bells, zrobiło się całkiem świątecznie.
Śnieg padał za
oknem, dzwonki dzwoniły, kieliszki stukały o kieliszki, aczkolwiek sporo było
kierowców, więc się miarkowały i wspaniały dzień i wieczór zmierzał do swojego
końca.
Mikołajowi
została z niego w pamięci ta gigantyczna góra prezentów pod amerykańską
choinką. Opowiadał o niej często, gdy wrócił do Polski. Przez kilkanaście lat
tak opowiadał. Przestał opowiadać, kiedy pod polskimi choinkami zaczęły także
rosnąć góry prezentów, a każda uroczystość, czy to Mikołaj, czy Gwiazdka, która
powoli zastępuje Boże Narodzenie, czy chrzest, czy pierwsza komunia, a nawet
bierzmowanie, nie mówiąc o skończeniu edukacji czy jakimkolwiek sukcesie, są
okazjami, by dawać prezenty. Dużo prezentów. Coraz więcej prezentów.
Wszelkie osoby tego opowiadania nie mają swoich odbić w rzeczywistości.