czwartek, 28 listopada 2024

Bajka o Poecie i Rzeźniku.

 

 

Królestwo Domlandii, jak każde normalne królestwo, potrzebowało do swojej codziennej egzystencji wielu ludzi uprawiających wiele różnych zawodów. Oprócz króla, którego obecność w Królestwie nie budziła – póki co – niczyich wątpliwości, byli w nim portierzy, szpicle, piekarze, żołnierze, krawcy, nauczyciele, kowale, zwykli sługusi-włazidupcy i wielu innych.
Opłotkami Królestwa przemykały panie, których w samym Królestwie nie chciano, a całkiem poza jego stolicą mieszkał facet, który – w czasie, gdy w Królestwie wykonywano jeszcze kary śmierci – był katem a w chwilach wolniejszych od katowania, hyclem, a teraz, z braku innego zajęcia został rzeźnikiem.

 

Nie był to rzeźnik, który by wykonywał smaczne kiełbasy czy wymyślne pasztety, czy też pachnące aż poza granice Królestwa, wieprzowe szynki, o nie. Na takie finezje facet ów – który kiedyś potrafił jedynie uciąć głowę czy rękę, zedrzeć skórę lub rozszarpać żywcem, ewentualnie spalić na stosie – nie był zdolny.

Swoje umiejętności mógł spożytkować jedynie do szlachtowania świń i wołów, rozbierania tychże na części, które to kawałki woził wozem, zaprzężonym w chudą szkapinę, do jatek w stolicy lub do przerobu u mistrzów w zawodzie, tworzących mięsne specjały, którym talentu i pozycji zazdrościł tak bardzo, że przy pierwszej nadarzającej się okazji byłby skłonny powrócić do danego mu przez naturę powołania i obedrzeć ich ze skóry.

 

Ale póki co na rewolucję w Królestwie Domlandii się nie zanosiło, co tylko zwiększało frustrację naszego bohatera. I nie pomagało mu w poprawie samopoczucia nawet to, że jako talent w dziedzinie, został przez jedną z koterii, aktualnie będącą najbliżej Króla, pozyskany do wykonywania czarnej roboty. Ładne słówka, którymi go karmiono, spowodowały taki rozrost ego dawnego rzeźnika i hycla, że zaczął rozgłaszać, iż jest potomkiem szlachetnego rodu, a nawet ma herb. W herbie, zamiast katowskiego miecza, który by go zdradzał, umieścił rzeźniczy tasak, który, dla podkreślenia swojego rzymskiego rodowodu, nazwał Tassakiem.

 

Jak to często bywa, także poza opłotkami stolicy, ale z zupełnie innych powodów, mieszkał sobie facet, którego bogobojni, ale i ciężko myślący Domlandczycy, określali mianem Niepozbieranego, Stukniętego albo – o, Boże – Poety.
Był to człowiek spokojny w obejściu, dobry chrześcijanin, pomagający bliźnim w potrzebie, który miał jedną wadę – nie przynależał. Nie przynależał do żadnej partii czy koterii, czy towarzystwa, ba, nawet kółka kościelnego. Może było to skutkiem dawniejszego przynależenia, może skutkiem przemyśleń o marności ludzkiej, doczesnej działalności, która zawsze sprowadzała się do kumoterstwa, przekupstwa czy koterii.

Jako Nieprzynależący wyprowadził się na wieś, hodował kury, pisał sobie wiersze i bajki dla dzieci, i cieszył się życiem. Nie oznaczało to, że nie miał poglądów: ba, miał, i to bardzo wyraziste. Szczególnie nie cierpiał fałszywych ludzi, członków różnych koterii, którzy dla kasy czy innego interesu, mogli zrobić ludziom każde świństwo.


Ponieważ zawsze najwięcej świństw robiła grupa będąca chwilowo najbliżej Króla, czyli przy żłobie, patrzył podejrzliwie i bez sympatii na swojego sąsiada, herbu Tassak, mając go – i słusznie – za personifikację układów i całego zła trapiącego Domlandię, na co w części miała wpływ jego przeszłość, ale bardziej aktualne zapatrywania, a raczej ich brak, zastąpiony chęcią awansu i podlizania się władzy.

I tak sobie żyli obok siebie, prawie sąsiedzi, mówili sobie przez płot „dzień dobry i co słychać sąsiedzie”, a w skrytości ducha jeden myślał o tym, jak dobrze byłoby z sąsiada ściągnąć skórę, a drugi myślał o sąsiedzie ze wzgardą jak o prymitywie, który udaje greka, a słoma mu z butów wyłazi.

I tak by to trwało latami, gdyby nie jedno zdarzenie. Otóż w ramach reformy Królestwa, król Ambroży zlikwidował heroldów, którzy na rogach ulic i na placach wykrzykiwali królewskie przesłania do narodu Domlandii na przemian z ogłoszeniami o sprzedaży pałaców czy koni. Zastąpił je tablicami umieszczonymi na każdym rogu, gdzie te komunikaty przybrały już postać pisemną, jako że Domlandia się ucywilizowała, a Ministerstwo Oświaty wszystkich jej obywateli nauczyło czytać i pisać. Co prawda starano się bardzo, by była to nauka czytania i pisania jedynie spraw miłych królowi, tudzież reklam, ale nie do końca to się udało, bo słowo pisane ma to do siebie, że jak się go zwolni z łańcucha, to zaczyna być tak wolne jak ptak i nie sposób go ujarzmić, chyba że w klatce zwanej zoo.

 

Wolni ludzie lubią mówić lub pisać, co myślą. Nie ma takich wielu. Domlandia wypełniona była raczej tchórzami niż bohaterami. Jak zresztą każdy kraj. Władze, dla poznania nastrojów, zachęcały obywateli, by na tablicach, które z racji ozdobnych ramek zwano czasami portalami, zamieszczali swoje myśli. Wprowadzenie tablic, będących pod ścisłym nadzorem grupy, będącej najbliżej Króla, miało ułatwić kontrolę nad słowem. Za każdą tablicą posadzono w krzakach babcię, udającą babcię klozetową (zgodnie z angażem nadzorującą sikanie w krzakach), która była na żołdzie Ministerstwa Dobrej Myśli. Miała ona informować władze o każdej nieprawomyślnej – czytaj: złej – sentencji, umieszczanej na tablicy przez obywatela, który był aktualnie niezadowolony z władzy, czyli pewnie był z innej koterii.

 

Nasz Poeta patrzył z podejrzliwością na łaskę władzy, która nagle zapragnęła poznać opinie swoich obywateli. Cenił słowo, które wypowiadał lub kładł na pergamin, i nie zamierzał z szacunku do słowa rezygnować. Postanowił jednak, że spróbuje. Zaczął zamieszczać na tablicach swoje przemyślenia i nawet podpisywał je swoim nazwiskiem: Poeta.

Ludzie czytali co napisał, dyskutowali, jedni się z nim zgadzali, inni nie. Sytuacja była jasno określona. Jednak im więcej pisał, tym stawał się coraz bardziej popularny. Z jego słowem, mimo że był poetą, a więc kimś , któremu szacunku udziela się warunkowo, i na dodatek nienależącym do żadnej koterii, zaczynano się liczyć. Tym bardziej, że to co pisał, to było wolne słowo. A wystraszeni ludzie czasami lubią, kiedy ktoś mówi głośno „ich prawdę”. Pod warunkiem, że ta prawda ich bezpośrednio nie dotyczy.

Powoli stawało się to niebezpieczne i należało jakoś przeciwdziałać. Tym bardziej, że niektórzy, gdy odczytywali słowo „pisał”, czytali je - PiSał, a to już było bardzo groźne.
Nie szukano długo. Padło na Rzeźnika.


Słuchajcie, Rzeźnik, nie zechcielibyście zostać pisarzem? – zapytał pewnego dnia jego koteryjny zwierzchnik i nadzorca, także kontrolujący z cicha jego poczynania.

Rzeźnik już od jakiegoś czasu obserwował pisemne występki Poety. I im bardziej był nimi – zgodnie z linią koterii – wzburzony, tym bardziej jednocześnie mu zazdrościł tych słów wyPiSywanych bez trwogi, choć przecież Poeta po prostu pisał co czuł i wcale mu do głowy nie przychodziło, że może PiSać, a nie najzwyczajniej w świecie pisać..

 

Ale stało się, co się stać musiało i Rzeźnik został rzucony na ideologiczną linię walki z nieprawomyślnością Poety i jemu podobnych. Swoim obowiązkom zaczął poświęcać się z takim zaangażowaniem i oddaniem, że zapomniał o podstawowym zajęciu, jakim było szlachtowanie zwierząt i transport półtusz do miejskich masarni i jatek.

Po intensywnym kursie poprawnego pisania był prawie gotowy do dawania odporu nieprawomyślnym wpisom Poety. Nie był głupi, więc i pomysłów miał sporo, a i pisarski neofityzm dodatkowo dodawał mu skrzydeł. Jednak najwięcej skorzystał na radach i naukach niejakiego Niekurskiego z Niekurska, czołowej postaci walki ideologicznej, dodatkowo niesłychanego chama i człowieka o rzadkiej wśród normalnych ludzi psychologicznej przypadłości, polegającej na nieprzemożnej chęci mówienia słów brzydkich i czynienia rzeczy brzydkich.

 

Ale się działo. Co Poeta napisał zdanie na tablicy, Rzeźnik zaraz był na miejscu i już wybierał z wyuczonego zasobu wyrażeń i pojęć obraźliwych to najbardziej w danej chwili bolące i wypisywał je wielkimi drukowanymi bukwami. A czynił wszystko, by ośmieszyć i poniżyć adwersarza, nie bacząc, że nie do niego kierowane były słowa. Nieliczne komentarze, popierające zdanie Poety były zamazywane przez towarzyszy rzeźnika z jego poprzedniej działalności. Mogło się wydawać, że wszystkie tablice w mieście opanowane zostały przez jednomyślność i prawomyślność, i że nie nikt już nie myśli tak jak Poeta, w końcu półgłówek i abberat.

Słowo w dyskusji – czy to pisane, czy mówione – waży tyle, ile znaczy ten, który jest jego autorem. Słowa kreślone na tablicach przez anonimowego Rzeźnika i jego równie dobrze zamaskowanych kompanów, kreślone nocami zaraz po nocnym oddaniu moczu, miały mniej więcej taką moc i zapach, jak wydalany przez nich mocz.
Choć czy na pewno tak z tą mocą było?


Czasami dołączały do nich bezpańskie psy, których nasz Rzeźnik, herbu Tassak, nie przerobił w dotychczasowej działalności na sadło lub parówki, i obsikiwały tablice, znacząc teren swojej działalności.
Bo inaczej nikt by nie wiedział, że istnieją, i że roszczą sobie jakieś prawa do tego „kawałka ziemi”.

I tak to trwało. Anonimowi pisarze pisali, psy szczekały, a karawana jakoś szła dalej. Ale coraz ciężej. Powoli wolność słowa, o której tak pięknie mówili będący najbliżej Króla, stawała się w Domlandii czystą utopią. Każdy, kto chciałby poprzeć Poetę z definicji stawał się podejrzanym. O szkodliwości takiej sytuacji mało kto myślał.

 

Rzeźnik za to odkrył, że pisanie to posłanie. No i został posłańcem. Posłańcem złej wieści. Pisanie opanował tak perfekcyjnie, że zaczął myśleć o wydaniu książki. Nie wiedział jedynie, o czym ta książka miałaby być.
Miał już praktykę w szlachtowaniu świń i owiec, ale temat był – jakby tu rzec – niezbyt nośny.
Jeden z przyjaciół hycli podsunął mu pomysł, by opisał swoje wspomnienia z okresu, kiedy był katem. To ludzie kupią – zapewniał.
I pewnie miał rację.
Rzeźnik więc, po zaprzestaniu szlachtowania świń, miał więcej czasu i całym swoim jestestwem poświęcił się opisywaniu dla potomności tych wymyślnych tortur, jakie kiedyś zadawał swoim „pacjentom”. Otrzymał do tego mocne wsparcie ideologa tortur słownych, który zachęcał go w liście do pisania, zapewniając, że kiedy skończy mu się ustny repertuar, z całą ochotą sięgnie po jego doświadczenia. Mamił go też statuetką Victorii, którą zaprzyjaźniona tablica o dużym zasięgu na pewno przyzna mu w dziedzinie literatury wspomnieniowej, poradnikowej i ideologicznej.

No i Rzeźnik pisze.
Boże, miej w swej opiece Domlandię.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz