Mieszkańcy
konserwatywnej Domlandii także sami byli konserwatywni, co oznaczało ni mniej,
ni więcej, że w swoim życiu kierowali się wartościami tradycyjnymi.
Tradycyjnymi czyli takimi, które przekazali im ich rodzice, którym to rodzicom
także kiedyś przekazali je ich rodzice i tak bez końca. A każdy rodzic
przekazując nie zmieniał w przekazie ani joty. Więc było wiadomo, że nie
zabijaj dzisiaj znaczy to samo, co znaczyło kiedy żyli praprapradziadowie
obecnych mieszkańców Domlandii.
I
mało kto przejmował się tym, że życie sobie płynęło, uczeni robili nowe
wynalazki, rzemieślnicy wykonywali wciąż doskonalsze machiny, a mędrcy
wypisywali gęsimi piórami nowe teorie o poznaniu i zrozumieniu wszystkiego.
Choć
tak naprawdę robili to trochę na siłę, bo w teorii poznania niewiele się przez
lata zmieniało, jako że świat był wciąż ten sam i za diabła nie chciał się
zmieniać.
Chociaż
czasami pojawiały się niepokojące aspekty nowego. Były jednak szybko plewione z
gleby domlandzkiej i domlandzkiej świadomości, tak by nic nie zakłócało
spokojnego trwania wszystkiego.
Domlandczycy,
jak Bóg przykazał ich przodkom, byli dobrymi katolikami i skrupulatnie
przestrzegali wszystkich przykazań, zakazań, ukazań i nakazań, jakie w hojności
swojej serwowali im z niedzielnych ambon miejscowi księża, w czasie swoich
kazań.
I
tak byłoby jeszcze przez setki lat, gdyby co bystrzejsze umysły nie zauważyły,
że jednak świat się zmienia.
Weźmy
choćby przekonanie i wiarę, że wszystko stworzenie powstało równo 5764 lata
temu, stworzone w kilka dni przez Stwórcę i że od tamtej pory trwa niezmienne i
nadal zmieniać się nie będzie aż do skończenia świata.
Bardzo
stary hodowca różnego stworzenia, Arwin, który od prawie 100 lat hodował kozy i
różne mniejsze gryzonie na mięso i futra, a więc miał sporo czasu na obserwację
- szczególnie gdy szło o stworzenia żyjące krótko i wciąż się mnożące - kiedy
już był prawie gotowy na drogę do Pana, zauważył, że te stworzenia, co były na
samym początku, gdy on pierwszy raz przyszedł do zagrody, całkiem nie
przypominały tych, które hodował dzisiaj. Te słabsze wymarły albo zostały
zagryzione przez konkurencję w jedzeniu, inne zdegenerowały się tak, że dziad
nawet w futrze z nich nie chciał łazić, więc sam je zabił, ale były i takie,
które pięknie rosły, wydając na świat nowe i doskonalsze od swych przodków
osobniki.
Stary
Arwin patrzył na to wszystko, a że pisać nieco już potrafił, napisał dla swoich
pomocników na ścianie obory cztery zasady, które prześmiewczy Łukasz nazwał
teorią Arwina. A brzmiały one tak:
•
Jedynie zmiany dziedziczne gryzoni mają znaczenie przy produkcji pięknych futer
•
Pierwszy do żarcia zawsze dopcha się najsilniejszy i ten ma najładniejsze futro
•
Ten co przeżyje, przekazuje swoje cechy potomstwu – tak dobre jak i złe
•
W walce o żarcie i samice przeżywają osobniki najlepsze i po 100 latach różnią
się od swoich przodków tak bardzo, jakby od nich nie pochodziły.
Łukasz
przypadkiem wyczytał te zasady, a że myślał głębiej i szerzej od starego Arwina,
zaraz zaczął się zastanawiać, co na to ksiądz proboszcz, który twierdził, że
wszystko zaczęło się, kiedy się zaczęło i od tamtej chwili trwa niezmienne.
Dodatkowo
kłopotów przysparzała mu teoria Kronosa, który twierdził, że Ziemia wcale nie
jest w środku Wszechświata, a na dodatek kręci się jak głupia dookoła Słońca, a
gwiazd jest tyle, że nikt nigdy ich nie zliczy, albo teoria że czas płynie raz
szybciej, raz wolniej, zależnie od tego, gdzie się akurat siedzi czy leży.
Zresztą
w ostatnich czasach tych dziwnych teorii zaczęło bardzo przybywać, jakby ktoś
chciał siać ferment w bogobojnych umysłach mieszkańców Domlandii.
Ci
rzeczywiście wili się jak piskorze, usiłując połączyć w jednym – czyli każdy w
sobie samym - nowe teorie o zmieniającym się świecie, kontra ugruntowane od
wieków zasady i prawidła ich prawdziwej, katolickiej wiary, a także wiary w
tego świata niezmienność.
Łukasz,
człowiek nowoczesny i w różnych szkołach kształcony, patrząc na te zmagania
zaczął sobie zadawać pytania. I nie chodziło mu nawet o obrót słońca wokół
Ziemi czy ewolucyjną zmienność wszelkiego stworzenia w czasie. W to dość szybko
uwierzył, a raczej przekonał do nich samego siebie, słuchając logicznych
dowodów na ich prawdziwość.
Zadał
sobie mianowicie pytanie, jak się ma jego nowoczesność w życiu codziennym do
tego, co ksiądz proboszcz co niedziela podaje wiernym z ambony, powtarzając
niezmiennie od lat te same kazania, które zresztą wyczytał w starych księgach,
mających po lat kilkaset?
Czy
nowoczesność na co dzień przeszkadza czy pomaga w byciu dobrym katolikiem, czy
można być katolikiem nowoczesnym, akceptującym nowe odkrycia ludzkiego umysłu,
będąc jednoczenie wierny, nauce. Ewangelii.
Pytał
też siebie samego, czy bycie nowoczesnym człowiekiem musi czynić z kogoś
nowoczesnego katolika? Czy może zawsze, niezależnie od cywilnej nowoczesności,
katolikiem jest się takim samym? I co to znaczy być nowoczesnym, jeśli odrzuci
się gadanie jaśnie oświeconych, francuskich farmazonów definiujących wzór
nowoczesnego człowieka?
Na
początek rozważył, czy w ogóle tak postawione pytanie ma sens. Ludzie są różni,
najróżniejsi. Mają różne charaktery, wrażliwości, doświadczenie, poglądy
polityczne czy wreszcie wykształcenie. Także ludzie deklarujący się jako
katolicy, choć należałoby powiedzieć – będący katolikami.
Jeśli
nawet przyjmiemy za niepodważalną zasadę ocierającą się o dogmat, że być
katolikiem, to w całej rozciągłości stosować się do nauki głoszonej przez
Kościół, to i tak jest oczywistym, że to „stosowanie się” będzie różne w
przypadku różnych ludzi. Choćby bardziej czy mniej świadome podstaw religijnych
takiego a nie innego postępowania.
Jak
bardzo różni są przecież ludzie, deklarujący się jako wierzący, z których jeden
przystępuje do komunii mając raz na zawsze wpisaną w dusze prawdę o Ciele
Chrystusa, które spożywa i czyniący to na co dzień bezrefleksyjnie, od tego,
który tę największą tajemnice katolicyzmu zgłębia często, studiując, rozważając
i pytając, a jednocześnie równie często jak pierwszy przystępując do komunii.
Zresztą
co to znaczy choćby tak samo przestrzegać przykazań? Nawet nie kradnij może być
zupełnie inaczej rozumiane przez różne osoby. Czy ten, który więcej wie i
więcej rozumie, i na którego włożono przez to „obowiązek” skrupulatniejszego,
bliższego Katechizmowi (którego niewielu czyta) przestrzegania przykazań, jest
bardziej nowoczesnym czy tylko „lepszym”. Ale jak może być lepszym, skoro już
ledwie myśląca pani, zwana dewotką, także jest przekonana, że robi wszystko
„jak Bóg przykazał”. Bo czy można karać za brak świadomości? Czy nieznajomość
niuansów prawa Boskiego także w tym przypadku szkodzi?
Najpewniej
niezależnie od swej cywilnej nowoczesności, w życiu religijnym jesteśmy, musimy
być, dokładnie tacy sami, i absolwent akademii, i niepiśmienny chłop, co te
rozważania czyni jałowymi?
I
czy się to nam podoba, czy nie, musimy wierzyć w anioła stróża, tudzież inne
anioły, wierzyć w diabły, w ich ciągłe czyhanie na nas, w przemianę chleba w
ciało Chrystusa, wina w krew, w Jego zmartwychwstanie i wniebowstąpienie,
cudowne poczęcie, wskrzeszenie Łazarza, cudowne uzdrowienie najróżniejszych
ludzi, kuszeniu Jezusa przez Szatana i wszystko to, co napisali apostołowie i
prorocy.
Nie
ma czegoś takiego, jak nowoczesny katolik.
Jest
katolik i tyle. A że jeden wierzy w obroty ciał niebieskich a drugi w wielkiego
żółwia, dźwigającego na grzbiecie ziemię, to już całkiem inna bajka.
To
wykoncypowawszy, Łukasz zamknął wielką Księgę z zasadami praw naturalnych,
potem otworzył drugą z podstawami praw przyrody i spokojnie zaczął ją
studiować, wcale nie lękając się tego, co powie ksiądz proboszcz, zawsze wielce
niezadowolony, kiedy jego parafianie brali się do mocowania ze współczesnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz