wtorek, 26 listopada 2019

Bajka51. O – nie tylko frazeologicznym – krótkim związku Króla i kucharki



Był przednówek. Mimo tego Disneje siedzieli w swoich pałacach i pięknych domach i spożywali wystawne obiady, kupowane za pożyczane od Domlandczyków pieniądze. Domlandczycy w tym czasie jedli owsiankę, pocieszając się, że i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu, a parę groszy w kieszeni zostanie na ciężki czasy. Na przystawkę zajadali się rakami, zamiast homarami czy jesiotrami, jak to czyniono za płotem, pocieszając się, że na bezrybiu i rak ryba. Główne danie ponosiło jednak gotowość bojową Domlandczyków, jako że były to kartofle w mundurkach z kwaśnym od zgryzoty mlekiem, gdy w tym samym czasie disneje wtranżalali cielęcinę. I rozpieszczali swoje francuskie pieski frykasami, kiedy Domlandczycy psom rzucali resztki, mówiąc, że nie dla psa kiełbasa.

Jedzenie warzono także w królewskich pałacach. O ile jednak kuchnia króla Ambrożego wspomagała także co biedniejszych mieszkańców Domlandii, w tym rodzinę przypałacowego Dreptaka, dając początek różnym kuchniom dla ubogich, o tyle kuchnia pałacu Króla Domnalla Brecca służyła tylko i wyłącznie jemu i jego małżonce.

Temperatura w kuchni królewskiego pałacu uderzała rtęcią o sufit, więc kucharka w niej gotująca rozebrała się do rosołu, który właśnie miała ugotować. Na dodatek piec źle ciągnął - a może komin - i musiała pociągać za miech, naciągając sobie mięśnie i jednocześnie kształtnie je kształtując. Zgodnie z porzekadłem pracowała sama jedna, bo wiadomo przecież, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, a musiała się śpieszyć, gdyż jej Pani była głodna jak wilk i zjadłaby konia z kopytami. Śpieszyła się tym bardziej, bo wiedziała, że głodny człowiek, to zły człowiek, a Pani była wyjątkową kutwą. Mimo że nie dawała sobie dmuchać w kaszę, musiała uważać, by nie nawarzyć sobie piwa jakimś nieopatrznym gestem czy słowem. Tak choćby jak było z makatkami, wiszącymi nad kuchennym stołem. A tu jeszcze za pasem był tłusty czwartek.

Pani nie musiała, ale i nie lubiła sama gotować, więc kiedy zobaczyła w kuchni makatki wiszące nad kuchennym stołem, a na nich napisy: „Gdy żona dobrze gotuje, drogę do serca męża znajduje”, „Dobra żona tym się chlubi, że gotuje co mąż lubi”, albo „Gdy kuchnia stygnie, stygnie i miłość”, wpadła w taką furię, że kuchnia na chwilę przypominała pole królewskiej bitwy. I za nic było biblijne przysłowie, że jak kto w ciebie kamieniem, to ty w niego chlebem, skoro leciały talerze i garnki.

Cóż było robić, kto czyj chleb je, tego piosenkę śpiewa, więc nie czas było kucharce płakać nad rozlanym mlekiem, tylko dmuchać na zimne, kiedy raz się sparzyła.

Cały czas jednak pamiętała, że kąsek żółci nawet beczką miodu zepsuje, i tylko czekała chwili, by tym kąskiem zostać.

Bo gdyby nie kucharka, Król mąż chodziłby cały czas głodny, a głodnemu chleb na myśli, a nie seks. A Pani lubiła się kochać, bo przecież nie samym chlebem człowiek żyje, a ona, z jej potrzebami, tym bardziej. A i przywiązać do siebie seksem można bardziej niż dybami. I co z tego, że można było o niej mówić, iż kochanego ciała nigdy dość, skoro wiedział, że jakie częstowanie, takie dziękowanie. A częstować umiała.

Z drugiej strony nie było ważne, że mąż był, jaki był i najczęściej w łożnicy nie miał sił. Oczywiście po wyprawach. Ale lepszy rydz, niż nic, szczególnie jak to nic jest królem i ma cały skarbiec pieniędzy i klejnotów.

Jako doświadczona w miłosnych przyprawach wiedziała, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, i jak już udało się jej zaciągnąć męża do łoża, to robiła wszystko, by zatrzeć złe wrażenie, towarzyszące rozłączeniu stołu i łoża w jego świadomości.

Była doświadczona i dobry seks był dla niej jak bułka z masłem, a skoro nie był już on już owocem zakazanym ani dla niej, ani dla niego, musiała się starać, by jednak smakował go nadal z dreszczykiem emocji, tak jakby pierwszy raz dostawał jabłko z drzewa rozkoszy.

A nade wszystko, by nie był nigdy musztardą po sytym obiedzie, gotowanym przez kucharkę.

Przez długi czas wszystko to, co zaplanowała i realizowała, szło jak po maśle, tak gładko, że żadna pompadour Królowi nie weszła w drogę, choć od czasu do czasu staczał bitwy na pałacowych bezdrożach i zakamarkach, sycąc się pośpiesznym seksem, jak głupi bobem. Nie z każdej jednak mąki może być chleb, więc co się nie upiecze, to uciecze. Jednak Król ma w królestwie taką pozycję, że nawet pieczone gołąbki lecą mu same do gąbki, a co dopiero kobiety do łoża.

I tak to trwało, ale przecież gdzie dwoje je, tam i trzecia się naje. Pewnego razu, a było to w tłusty czwartek, głodny Król, pomijając – a co, nie wolno? – wszelką drogę służbową, wszedł osobiście do kuchni z gębą na pączki i zaraz za drzwiami natknął się na kucharkę, która będąc akurat w negliżu wyglądała jak pączek w maśle. Można zjeść byle co, ale nie byle jak zrobione, a kucharka akurat była i urodziwa i zrobiona akuratnie.

Obok rosnącego drożdżowego ciasta zaczęła jak na drożdżach rosnąć chuć Jaśnie Pana, którego na lukrowaną słodycz kucharki wzięło jak rybę na wędkę.

Zapomniał znanego ludowego porzekadła, iż nie zagląda się w kuchni do garnków, uważając optymistycznie, że na każdy garnek pasuje jakaś pokrywka i spasował, to znaczy spróbował spasować.

Był to jedyny praktykowany przez Króla Domnalla Brecca sposób kontaktów z ludem, fakt, ze tylko z jego feministyczną częścią, z których to jednak kontaktów mogło coś dobrego się urodzić. Kto nie sieje, nie zbiera, a Król zasiał. I dobrze zrobił, bo baba bez brzucha, jak garnek bez ucha, i złapać nie ma za co, by się zaspokoić.

Na zakończenie trzeba sobie odpowiedzieć na bardzo nurtujące nas pytanie, czy nasza urodziwa kucharka stała się tym kąskiem żółci w beczce miodu Najjaśniejszej Pani.

Otóż nie. Niestety. W przypadku naszej urodziwej kucharki sprawdziło się niestety przysłowie, że sama ładna miska jeść nie daje, chyba że jest to miss Disnejland, a i z tym przypadkiem także byłyby problemy.

Cóż, gruba Najjaśniejsza Pani jednak chciała mieć swego małżonka na własność, a przynajmniej chciała myśleć, że ma.

Ostatecznie nasza urodziwa kucharka, pochodząca – niestety – z rodziny niezbyt dobrze usytuowanej w strukturze Disnejlandu, wpuściła się w maliny, albo też wpadła jak śliwka w kompot, by potem długie lata żyć o chlebie i wodzie za przyczyną jej byłej chlebodawczyni. Napis zdobiący Wielką Bramę królewskiego pałacu, że „Od chleba aż do nieba Wszystko pracą zdobyć trzeba”, okazał się w przypadku kucharki niezbyt prawdziwy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz