W naszej wyśnionej, bajkowej krainie
Domlandii, która na owe czasy – czyli czasy, w których istniała – była
przykładem państwa demokratycznego i demokratycznie rządzonego, nic nie było
proste.
Już nawet to, że jej obywatele takiego pojęcia jak demokracja nie znali – a jak
nawet słyszeli, to kojarzyli z czymś zupełnie innym niż chciał jego twórca,
Grek Klajsternes , wywodząc z jego nazwiska, że służy ona do klajstrowania
dziur i pęknięć, na co dzień powstających w ruchliwym społeczeństwie, tak, by
jako całość trzymało się w kupie i nie rozleciało na drobne kawałki – świadczyć
mogło o skomplikowaniu spraw i działań, jakie musiał na co dzień podejmować
król Ambroży, bo to społeczeństwo w całości utrzymać.
Zresztą już sam fakt istnienia instytucji
króla, który przecież mógł wszystko, kiedy inni mogli mało lub wcale, przeczył
– wydawać by się mogło – podniesionemu powyżej faktowi.
A jednak działało, tak jak na co dzień
działał targ w stolicy Domlandii, na którym wieśniacy w jedną stronę, a
mieszczanie w drugą stymulowali przepływ towarów i pieniędzy, by stawać się
bogatszymi a ich kobiety ładniej przystrojonymi.
Zresztą sam targ, zwany nie wiedzieć czego
Agorą, okazać się miał pierwszą demokratyczną instytucją Domlandii – jeśli o
kawałku płaskiego pola z naprędce skleconymi z byle czego daszkami, można mówić
prawie jak o pałacu – w której realizowano bezwiednie dwa najważniejsze dla
ludu prawa demokratyczne: krytykę rządzących i krytykę kościelnych.
Jak to się wtedy mówiło, wszyscy mieli tam
gęby zrobione na cholewy, więc nie musieli się ograniczać w gadkach i
połajankach, których nie szczędzili ani panom, ani biskupom, ani rycerzom,
oszczędzając jedynie króla, o którym się mówiło, że ma boskie pochodzenie.
A lud jaki był od zawsze antykościelny, to był, ale jakby mu kto ruszył Boga,
to by się zdenerwował i rewolucja gotowa.
Tak więc nikomu nie mogło przeszkadzać, że
król wszystko może, bo przecież Bóg też wszystko może, więc w demokracji król
nie wadził. I nawet właściciel targowiska, niedowiarek, był podobnego zdania i
nie pozwalał ludziom krytykować jaśnie panującego.
A przy Jaśnie Panującym krytyki próbowali
unikać jego słudzy, licznie rozplenieni wokół tronu, nie przymierzając jak
chwasty, w tym także Ochmistrzyni Królowej Pani, jedyna kobieta w gronie króla,
zaufana, mająca dostęp do jego ucha, odpowiedzialna w Domlandii za królewskie
komnaty a i za samą stolicę Domlandii także.
I tak się to toczyło z dnia na dzień, ani
lepiej, ani gorzej, ot tak jak w innych krajach, do których jeszcze nie
zapukała bajkowa bieda, zwana Krisis.
Ta Krisis była kimś mitycznym, tajemniczym
i strasznym, równa rodowodem bardziej znanej Domlandczykom Królowej Śniegu,
albo czarownicy z piernikowej chałupy, albo złej macosze królewny Śnieżki, tej
od lustereczka, czy wielu innych, okropnych postaci, których tu nie chce się
nam wymieniać. Na dodatek nikt jej nigdy w Domlandii nie widział.
No i tak się splatało to życie w królestwie
w jedno z wielu działań i postaw, jak lina z konopi pleciona przez powroźnika,
jak koszyk wyplatany z wikliny przez koszykarza, albo wełniana nić przędzona na
kołowrotku przez prządkę.
Dzień płynął za dniem, kupiecka karawana jechała za karawaną, rycerzom z
lenistwa urosły brzuchy, a babom nie chciało się rodzić, tak im było w nowych
strojach dobrze i pięknie.
I pewnie trwałoby tak do sądnego dnia,
gdyby nie to, że pewnego słotnego wieczora, kiedy wszyscy usypiali w domach z
nudów, zapukała do miejskiej bramy stara kobieta.
Strażnik, który akurat przewracał się na drugi bok i śnił o pieczonej kaczce,
nie miał zamiaru pofatygować się do korby, by spuścić most, więc starucha
marzła w krzakach aż do rana i z każdą poranną godziną rosła jej niechęć do
tego miasta.
Rankiem w tłumie przekupniów spieszących na
Agorę, zupełnie nie rzucając się w oczy, weszła do miasta. I została. I zaczęło
się źle.
No może nie od razu. Powoli.
Najpierw odjęło mleko krowom. Fakt, że już od dawna nikomu nie chciało się ich
doić, bo nabiał sprowadzano taniej z Finlandii, ale fakt był faktem. Odjęło.
Potem kury przestały zanosić jaja o dwóch
żółtkach, poprzestając na jednym, a potem wcale nie znosiły. Kobiety zaczęły
mieć coraz gorszą cerę, a mężowie coraz mniej wigoru.
Wreszcie przyszła susza i ceny winogron i
cytrusów poszybowały wysoko jak wydmuchane z wulkanu Etna.
Kiedy zaczęto dociekać i wypytywać, co
zacz, strażnik przypomniał sobie tę starą babę. Wszyscy, jak na komendę
wykrzyknęli: przyszła Krisis. I padł blady strach na wszystkich mieszkańców
Domlandii.
Król wezwał na naradę cała Królewską Radę,
którą wzywał rzadko, bo była sumarycznie i wynikowo głupia głupotą jej członków
i rzadko była w takim stanie umysłowym, by zbiorowym wysiłkiem wydać z siebie
coś mającego sens.
Na dodatek była podzielona wyraźniej niż całe społeczeństwo Domlandii, które to
przedstawiało sobą cały wachlarz poglądów, kiedy Rada była podzielona dokładnie
na dwie połowy, różne jak awers i rewers, jak dzień i noc, jak dobro i zło.. no
może nie jak dobro i zło, bo w tej dziedzinie to obie połówki rady mniej się różniły.
Tego dnia na wezwanie Króla Członkowie Rady
przybiegli w te pędy do Sali tronowej i – popychając się i podkładając sobie
nogi – usiłowali zająć miejsca jak najbliżej tronu. Siłą rzeczy nie wszystkim
się to udało i to wcale nie z powodu przejęcia się ewangelicznymi naukami o
zajmowaniu miejsc ostatnich.
Po prawej stronie Sali Tronowej miejsca
zajmowali przedstawiciele stanu niższego, czyli ludu, choć o ludzie mieli blade
pojęcie. Naród zwał ich zwani Gęgaczami. Mówili o sobie, że kiedyś, kiedy wróg
stał u bram, uratowali Domlandię, co nie było pełną prawdą. Bo prawdą było, że
kiedy długo w noc rozważali o wyższości Gęgaczy nad Krętaczami, gęsto
przepijając piwem, a jeden z Gęgaczy wyszedł na mur miejski, by nadmiarem piwa
podzielić się z fosą, pech chciał, że nasikał na głowy Anibali, skradających
się w ciemnościach, by z zaskoczenia zdobyć miasto i wypalił im oczy. Za swój
bohaterski czyn pradziad Króla Ambrożego udekorował go potem orderem świętego
Floriana, patrona sikaczy. I od tamtej pory leją wodę i leją.
Po lewej stronie Sali Tronowej miejsca
brali przedstawiciele nowej szlachty i arystokracji domlandzkiej, wielkiego
domlandzkliego biznesu i cała plejada ludzi budżetowych, czyli będących na
utrzymaniu Jaśnie Panującego, a tak naprawdę na utrzymaniu tej części
Domlandii, która płaciła podatki.
Pokrętność zarówno ich rodowodów jak i dróg dojścia do posiadanych pieniędzy, a
także ich codziennych działań sprawiała, że ulica nazywała ich Krętaczami.
Król Ambroży świadomie utrzymywał równy
dystans do obu części Sali Tronowej, co nie było trudne, jako że siedział w jej
środku, w równym oddaleniu od pierwszych rzędów, a na dodatek patrzył przed
siebie, ani w lewo, ani w prawo, jak koń, któremu założono na oczy klapki.
Było to potrzebne dla sprawnego rządzenia –
być ponad. Dobry władca jest ponad nawet wtedy, gdy siedzi na niskim tronie. A
Król Ambroży był dobrym władcą.
Tak więc Król Ambroży był ponad. Ponad prawą i lewą część Sali Tronowej, ponad
Gęgaczy i Krętaczy, ponad ich sprawy i sprawki, małe i duże interesy, kłótnie i
układy. Przychodziło mu to o tyle łatwiej, że ani jednych ani drugich nie
darzył jakimś większym zaufaniem.
Tegoż dnia, z powodu racji której nie
trzeba było udowadniać, rada Królewska zebrała się wyjątkowo licznie i
wyjątkowo punktualnie, co nie było regułą, pomimo wynalezienia przez Kronosa
zegara, co opisano w kronice Domlandii w rozdziale „O zegarach, które zabrały
ludziom czas”.
Członkowie Rady, poruszeni wieścią o
Krisis, która zamieszkała w murach Domlandii, nie pytając ich o pozwolenie, ani
nawet o zdanie, wymieniali nerwowo informacje, oczekując na wejście Króla.
Król wszedł dokładnie w południe, dostojnie usiadł na tronie, stając się – z
racji naciągającego niewiadomego – jeszcze bardziej ponad, niż był zazwyczaj.
Nie patrzył jednak jak portret wszędzie
czyli nigdzie, ale najpierw spojrzał na prawą stronę Sali, potem na lewą i na
końcu, kiedy wszystkich pod jego ciężkim wzrokiem aż wbiło w fotele, dostojnie
rzekł:
No to stało się to, czegośmy od dawna się
spodziewali. Mamy Krisis w naszych murach. Radźcie panowie, jak się jej pozbyć!
Wśród panów zapanowała mała konsternacja.
Jak to tak? Zawsze Król wiedział, co powiedzieć i czynić, a teraz nas pyta? Tak
się nie godzi. W końcu on tu najwięcej zarabia! Niech da radę, co robić. Ale nie
dał. Trzeba było ruszyć głową.
Może zrobimy obławę z nagonką? – przytomnie
zaczął jako pierwszy Podkomorzy. Postawi się na końcu każdej ulicy myśliwego z
fuzyją, a naganiacze będą wyganiały Krisis z domów.
E tam, do baby zza węgła będziesz strzelał? Przecież ksiądz dobrodziej ci
rozgrzeszenia nie da – zakpił hetman wielki koronny, który o strzelaniu
niejedno wiedział. Ja bym raczej widział, co by ją w pole wywabić i tam otwartą
bitwę z nią przyjąć. Ha – sapnął i dumnie potoczył wzrokiem dookoła. Ale usłyszał
tylko śmiech podczaszego wielkiego koronnego, który na odmianę proponował
dosypanie cykuty do wina, którym on Krisis napoi. A potem ci się odda – zakpił
wielki koronny stolnik, który raczej widział by dodanie trucizny do chleba
naszego powszedniego, ale i ten pomysł nie zyskał akceptacji. Potem kolejno
głos zabierali łożniczy proponujący załatwić sprawę w łożnicy, szambelan nie
mający żadnego pomysłu , prywatny sekretarz króla, kaznodzieja nadworny,
podskarbi koronny, szafarz, śpiżarny, piwniczy, woźniczy, pułkownik rot
dworskich, kapitan gwardii królewskiej, ochmistrz i na koniec jedyna w tym
towarzystwie kobieta, Ochmistrzyni Królowej Pani, czyli wszyscy pociotkowie i
pomiotkowie Jego Wysokości, wsadzeni na te stanowiska nie ze względu na
umysłowe przewagi ale ze względu na pochodzenie.
Zapanował impas i czuć było nadchodzącą
burzę. Szczególnie wyraźnie było ją widać na obliczu Najjaśniejszego, które
gwałtownie ciemniało, a z oczy zaczynały sypać się pioruny.
Na takie dictum wystąpił przed szereg niepozorny człeczyna, niejaki Wojski
Hreczeha – który musiał być podłej postury, bo panowie szlachta powierzali mu
swoje żony i dziatki jak się wyprawiali na wojny, i bardzo dbali o to, by im
tych dziatek niespodzianie nie przybyło – i tak do Najjaśniejszego Pana rzekł:
Najjaśniejszy Panie. A może by tak na grzyby?
Na jakie grzyby, do cholery – wykrztusiło z
siebie Najjaśniejsze Oblicze. No, na zwykłe. Na borowiki, maślaczki, kozaczki.
No i na kanie. Wezwiemy całe społeczeństwo Domlandii na grzyby w najbliższą niedzielę.
Wszyscy do lasu. Co do jednego. I jestem pewny, że Krisis także wyjdzie za nami
z miasta. A jak wyjdzie, to może zabłądzi w lesie albo ją w tym lesie pojmiemy.
A poznamy ją przy zbieraniu kani. Bo ta pani nie rozróżnia kani od muchomora
sromotnikowego – tu jego oblicze zarumieniło się niespodzianie, bo zawsze mu
się ten grzyb kojarzył z częścią ciała kobiecego, która była mu zazwyczaj
niedostępna – i po tym ją poznamy i złapiemy. A może nawet się tą kanią otruje?
– dodał tajemniczo.
A z owadów to nawet biedronki nie poznaje –
dodał nie stąd ni z owąd na zakończenie.
Z braku lepszych rad, a przy powszechnej
konfuzji, król zgodził się na grzybobranie. Tylko myślcie dalej intensywnie,
Panowie – rzekł na odchodne. No i myśleli.
Gęgacze myśleli, co zrobić by nie dać się ograć Krętaczom, ci z kolei
kombinowali, jak Gęgaczy wygęgać z tych licznych stanowisk, które przez swoją
uległość zajęli i z których im szkodzili. I schylali się jedni do drugich, i
prawili słowa niesłyszane, i machali rękami, stawali w dziwnych pozach i
jeszcze dziwniejszych chodzili od lewej do prawej strony Sali.
Królewski kot Horacy, który snuł się blisko
podłogi i miał zupełnie inny punkt widzenia, zanotował w pamięci a potem opisał
taki obraz ich zmagań.
W wielkiej Sali tronowej, gdzie stanowią
prawo,
Gdzie posadzki kobiercem kryte jak murawą,
Między stoły i szafy z białych pniów brzozowych
Czynione, pod namiotem sztandarów bojowych
„Snuło się mnóstwo kształtów, których dziwne ruchy,
Niby tańce, i dziwny ubiór: istne duchy
Błądzące po księżycu. Tamci w czarnych, ciasnych,
Ci w długich, rozpuszczonych szatach, jak śnieg jasnych;
230 Tamten pod kapeluszem jak obręcz szerokim,
Ten z gołą głową; inni, jak gdyby obłokiem
Obwiani, idąc, na wiatr puszczają zasłony,
Ciągnące się za głową jak komet ogony.
Każdy w innej postawie: ten przyrósł do ziemi,
Tylko oczyma kręci na dół spuszczonemi;
Ów patrząc wprost przed siebie, niby senny kroczy
Jak po linie, ni w prawo, ni w lewo nie zboczy;
Wszyscy zaś ciągle w różne schylają się strony
Aż do ziemi, jak gdyby wybijać pokłony.
240 Jeżeli się przybliżą albo się spotkają,
Ani mówią do siebie, ani się witają,
Głęboko zadumani, w sobie pogrążeni.
Jużem widział w nich obraz elizejskich cieni,
Które chociaż boleściom, troskom niedostępne,
Błąkają się spokojne, ciche, lecz posępne”.
Tak Krętacze radzili jak zmylić Gęgaczy
Tak Gęgacze kręcili, jak skręcić Krętaczy,
Zanim w leśnych ostępach pod królewską fizys
Wymyśleć będą mieli receptę na Krisis.
Pozycje chcieli lepsze zająć zanim stanie
Rozkaz, że wszyscy muszą iść na grzybobranie.
Wtem krzyknął Król do wszystkich: na grzyby
Panowie,
I nich wam się nie kręci po Krętaczej głowie
Idea jakaś brudna, by zniszczyć Gęgaczy,
A każdy Gęgacz niechaj sobie wytłumaczy,
Że nie Krętacz dziś wrogiem, lecz ohydna Krisis
I niechaj wasze mózgi zapłodni dziś Izys
By rodziły idee Krizisoodporne,
piękne dla ludzi oczu, łagodne i zborne.
Się zaczęło. Jak ogar prędki za ogarem,
Tak panowie w las poszli, prowadzeni czarem
Jakimś lub słowem ważnym, które nie wybrzmiało,
Bo się jeszcze wśród grzybów znaleźć nie umiało.
Każdy nerwowo patrzył za siebie, przed siebie.
Pod krzaki i pod drzewa, pod kamień, po niebie,
Wyszukując i grzybów, i Krisis facjaty,
Wierząc, że kto ją znajdzie, to będzie bogaty.
Pół królestwa za konia – nie to nie ta bajka –
Ale na pewno jakaś funkcja – złotodajka
Spadnie od Króla, bo jest hojny dla sług grona,
Szczególnie kiedy spada mu z głowy korona
Z impetem więc ruszyli, odkładając swary,
Radośni niby dzieci idąc na wagary.
„Któż by zgadnął, że owi, tak bardzo ruchomi,
Owi milczący ludzie – są nasi znajomi?”
Królewscy słudzy z obrad nie zjadłszy śniadania,
Wyszli na tajemniczy obrzęd grzybobrania.
Jako ludzie rozsądni umieli miarkować,
Że nie o grzyby chodzi, lecz by Krisis schować,
W ostępach leśnych zamknąć, by nie miała czasu
Działać, dlatego z Królem ruszyli do lasu.
„Wzięli postawy tudzież ubiory odmienne:
Służące do przechadzki opończe płócienne,
Którymi osłaniają po wierzchu kontusze,
A na głowy słomiane wdziali kapelusze,
Stąd biali wyglądają jak czyśccowe dusze”.
Lub dusze potępione. W stolicy, jak tuszę,
Mówią tak i o Radcach, i o Ochmistrzyni,
Która Króla uwiodła i co chce z nim czyni.
A razem nic dobrego dla swego królestwa
Nie zrobili, swojego strzegąc tu jestestwa.
„Grzybów w bród było: młodsi biorą
krasnolice,
Tyle w pieśniach litewskich sławione lisice”,
Które cnotę umiały zachować w tych czasach,
Chociaż to nic wielkiego, gdy się mieszka w lasach.
Panienki za wysmukłym gonią borowikiem ,
Którego pieśń nazywa grzybów półkownikiem.
270 Wszyscy dybią rydzyka; ten wzrostem skromniejszy
Mniej ceniony w stolicy, za to najsmaczniejszy.
Kto go na rożen weźmie i w ogniu usmaży,
Ten już na wszystko potem w życiu się odważy.
Lecz jedna starsza pani, już jesiennej
pory,
Zbierała zamiast kani piękne muchomory,
Sromotniki dorodne. Wojski obserwował,
Nic nie mówił, a z tyłu wielką siatkę chował.
I kiedy był dość blisko, by zacząć rozmowę,
Zarzucił starszej pani tę siatkę na głowę.
Mam Krisis – krzyknął głośno. Wszystkim się zdawało,
Że problem ich się skończył, bo tak echo grało.
I roznosiło rwetes od lasa do sasa,
Że Krisis jest złapana w podstołecznych lasach,
I że koniec kłopotów dla Króla i dworzan,
Nastał. Wtedy nad niebo krwawa wzeszła zorza,
Gdzieś od stolicy strony. Jak się okazało
Lud, gdy wolny od dworzan, począł sobie śmiało
I spalił kukły wszystkich łącznie z Panem Królem,
Oraz Podkomorzyną. Przepełniony bólem
Król zbyt późno zrozumiał, że nie grzybobranie
Ale reformy mogły przynieść rozwiązanie
Krisis tu obecności. Spojrzał dookoła -
Szumi las – skonstatował. Szumi las i szkoła?
Wieszcza mi się zachciało! Można by w kanonie
Dawno umieścić Fredrę albo białe słonie.
Król więc odwrót zarządził. Wciąż im się
zdawało,
Że to Wojski gra jeszcze, a to echo grało.
Horacy, który kręcił się pomiędzy koszami
na grzyby, mrucząc powyższe wersy, skończył i wskoczył do jednego z nich, żeby
podróż do domu odbyć na nie swoich nogach. Wojski zaszył się w leśnym ostępie,
unikając smutnego losu doradcy, który dał złą radę, a Podkomorzyna wykupiła
sobie bilet na wieczorny dyliżans, korzystając ze zniżki, którą sama
wprowadziła i odjechała w siną dal. Wszyscy inni wracali ze spuszczonymi w
smutku głowami, mrucząc pieśń zwycięstwa, która akurat wracała na tarczy.