Krzysztof siedział wysoko nad ziemią, na gałęzi wielkiego drzewa rosnącego w ogrodzie
króla Ambrożego, władającego Domlandią i w zamyśleniu patrzył w dal. O
czym myślisz, Krzysiu? – zapytał Łukasz stojący twardo na ziemi, tuż
obok grubego pnia. Dobrze byłoby umieć latać – powiedział Krzysztof.
Marzę o tym od dawna. No to spróbuj, już – zaśmiał się Łukasz i pobiegł grać w piłkę. Krzysztof powoli zsunął się po pniu na ziemię i podążył za Łukaszem.
Raz
rzucona myśl jest czasami jak ziarno rzucone na żyzną ziemię –
kiełkuje, a nawet wydaje plon. Tak było też z nieśmiałym marzeniem
Krzysztofa.
Myśl
o tym, że może dałoby się latać, zasiała się w obu młodych głowach i
już wieczorem zaczęła kiełkować, a kiełkując zaczynała łaskotać w uszy i
oczy.
Takie
łaskotanie wzmaga ruchliwość łaskotanych, a wiadomo, że do latania ruch
jest niezbędny. Pamiętajmy, że nasza historia dzieje się w
zamierzchłych czasach, gdy latać umiały tylko ptaki, motyle i muchy.
Znany był także chłopcom z lekcji mitologii przypadek niejakiego Ikara,
który jako jedyny człowiek poleciał. Nie był to jednak lot godny
naśladowania, bo niestety ilość startów była o jeden większa od ilości
bezpiecznych lądowań, o czym chłopcy dobrze wiedzieli.
Nie
wiedzieli jednak – bo dorośli przezornie im o tym nie powiedzieli,
bojąc się nieudanych naśladownictw – że latał także ojciec Ikara,
niejaki Dedal, który szczęśliwie wylądował na ziemi, jednak po
wylądowaniu już tylko opłakiwał syna, nie rozwijając więcej technik
lotniczych.
Tak
więc wzorców do naśladowania chłopcy nie mieli zbyt wiele. Kombinowali
jednak, jak tylko mogli i na ile starczyło im dziecięcej wyobraźni.
Wymyślili
kilkanaście sposobów, mających choćby nikłe prawdopodobieństwo
realizacji. Po pierwsze, skok z parasolem w ręce. Po drugie, podczepienie
się pod ogromną bańkę mydlaną albo pod worek pełen mydlanych baniek. Po
trzecie, wykonanie z pergaminu ze starych ksiąg wielkiego samolotu i
podczepienie się do niego. Po czwarte, zmuszenia starego stolarza by wystrugał z drewna i uzupełnił ptasimi piórami skrzydła, które można by przyczepić do rąk. Po piąte, wykonanie
takich skrzydeł, jak ma nietoperz i swobodne szybowanie na nich. Po
szóste, wystrzelenie się z wielkiej armaty, stojącej na murach zamku. Po
siódme, znalezienie wielkiego orła, oswojenie go i lot na jego
grzbiecie. Po ósme, podpatrzenie jak lata święty z ich kościoła, gdy
unosi się nad ziemią. Po dziewiąte, wykradzenie tajemnicy latania na
miotle wiejskiej czarownicy. Po dziesiąte, zrobienie ogromnego latawca i
lot na nim. Po jedenaste, znalezienie konia ze skrzydłami, czyli Pegaza i
ujeżdżenie go. Po dwunaste, latanie samą duszą, czyli opuszczenie ciała
przez umysł, duszę i imaginację i lot swobodny. Po trzynaste, latający
dywan. Po czternaste, zaprzyjaźnienie się z Aniołem Stróżem, dotychczas
traktowanym jak cieć i lot na jego plecach. Po piętnaste, …
Sen
przyszedł szybciej niż piętnasty pomysł na latanie. Sen był przyjemny.
Chłopcy swobodnie latali nad zamkiem, nad całą Domlandią, nawet nad
sąsiednimi królestwami i przez okna podglądali ich koleżanki, kładące
się właśnie do łóżek.
Podbudowani
snem, rano raźnie przystąpili do prób. Niestety, większość pomysłów
trzeba było porzucić już na etapie projektów albo zaraz potem. Jedynie
skrzydła podobne do nietoperzowych dawały jakąś szansę na latanie w
powietrzu.
Gdy już, po szybkim biegu, zaczęli
lekko unosić się nad ziemię, stchórzyli jeden po drugim. Postanowili
pod skrzydła podczepić kota Horacego, wierząc, że jakoś sobie z lotem
poradzi i powróci cały i zdrowy na ziemię. Niestety, nigdzie nie mogli
go znaleźć, gdyż ten przezornie – węsząc jakiś podstęp – zaszył się w
krzakach. Postanowili więc rzucać monetą. W ich czasach monety były
zrobione ze złota, więc dzieci ich najczęściej nie miały. Jednak po
wykradzeniu monety z pałacowego skarbca, Łukasz rzucił ją wysoko do
góry. Upadła orłem do wierzchu. Wypadło na Krzysztofa. Ten nerwowo
przełknął ślinę, skurczył się w sobie i zwiększył nagle swoją wagę,
jakby niespodzianie ubrał ciężkie buty, bo idąc na skraj urwiska dziwnie
zaciążyły mu nogi. Pewnie pociągną mnie na dół –
pomyślał. Tak było w istocie. Po długim, bardzo długim rozbiegu, gdy
dobiegł do końca łąki, a ta nagle znikła mu pod stopami, zamiast
polecieć w siną dal, zaczął pikować w dół. Na dodatek jego
lot coraz bardziej przypominał ruch spadającej gwiazdy, którą widział w
czasie puszczania sztucznych ogni, a która poruszała się do Ziemi po
wielkiej spirali.
Było
źle. Łukasz wystawił głowę poza urwisko i patrzył na lot czarnych
skrzydeł z przyczepionym do nich Krzysztofem. Wygląda niesamowicie –
pomyślał – ale chyba dostanę lanie.
Krzaki
najczęściej rosną nie tam, gdzie potrzeba. Jednak ten krzak głogu rósł
dokładnie w tym miejscu, w którym powinien, czyli na stromej ścianie
wysokiego urwiska, na maleńkiej półeczce. Kolejna pętla spiralnego lotu
Krzysztofa całkiem przypadkowo – chociaż co do tego są wątpliwości –
poprowadziła lot sztucznego nietoperza dokładnie przez środek tego
krzaka. To, że Krzysztof wpadł w jego środek i nabił się na wszystkie
kolce, jakie wystawały z gałęzi głogu, było miłą niespodzianką w
porównaniu z faktem, że mógł nadal kontynuować swój lot do ziemi.
Po wyplątaniu się z krzaka, usiadł na skalnej półce i pracowicie zaczął wyciągać kolce z rąk i nóg.
Pomóc ci? – usłyszał kpiący głos. Odwrócił się i ujrzał młodego faceta ze skrzydłami.
Całymi białymi. Pewnie
mój Anioł Stróż – pomyślał Krzysztof. Cholera, gdzie był, jak spadałem?
Gdzie byłem – zapytał facet, który czytał w myślach. Cały czas
niedaleko. Trzymałem cię na sznurku i kontrolowałem twój głupi lot. Bo
ja jestem nie tylko Anioł Stróż, jak myślisz ale także Twoje
Przeznaczenie, a jednocześnie w połowie Twoja Wolna Wola.
A
dlaczego tylko w połowie? – zapytał Krzysztof, który wyedukowany u
ojców Dominikanów umiał zadawać inteligentne pytania. A dlatego, że
ludzie mają tylko pół wolnej woli – powiedział facet w bieli. Jakby
mieli całą, to by nie było przeznaczenia.
Acha
– mruknął Krzysztof. To pomóż mi zleźć na dół, wykorzystując tę cześć
mojej wolnej woli, która akurat jest w twojej dyspozycji. Dobra –
powiedział facet w bieli – ale obiecaj mi, że od dzisiaj twoje loty
ograniczą się do wyobraźni. Zapewniam cię, że tak dalej i wyżej
dolecisz.
Na dole czekał Łukasz, który grzebał w rozbitych czarnych skrzydłach, leżących u stóp urwiska, szukając
scyzoryka, który jego zdaniem właśnie on powinien dostać na Mikołaja, a
nie Krzysztof. Zdziwił się bardzo, ujrzawszy Krzysztofa pod rękę z
Przeznaczeniem.
A
Przeznaczenie miało kształt wielkiej księgi i stawało się z każdym
krokiem bardziej subtelne i bardziej dojrzałe, tak że obaj chłopcy
ujrzeli oczami wyobraźni swój los konstruktorów machin latających.
Horacy
zlazł po stromej ścianie na dół i zamelinował się w krzakach na dole.
Na samą myśl, że on też mógłby latać, prężył mu się odruchowo ogon. Zbyt
jednak lubił Krzysztofa i Łukasza, by nie postarać się nie dopuścić do
ponownych – durnych jak ten przed chwilą – wzlotów.
Korzystając
ze swoich nadprzyrodzonych, przedwiecznych, kocich możliwości, przesłał
chłopcom wprost do ich mózgów takie słowa, które uzupełniły ledwo co
odczytane Przeznaczenie:
Nie na skrzydłach stalowych pod niebo się wzniosę
Niby ptak, ale wzlecę na skrzydłach mej sławy,
Tam, gdzie głos nie dociera gawiedzi plugawy,
I tam, gdzie Nieśmiertelność łamie Śmierci kosę.
Porzucę ziemskie miasta i łabędzia lotem
Polecę, chociaż jestem z człowieczego rodu,
I Styks mnie nie pochłonie ni cienie zachodu
Nie najdą na me dzieła zroszone mym potem.
Już skóra na mych rękach zakwita piórami,
Już ciało moje całe puch biały pokrywa,
Już się ptak śnieżnobiały do góry porywa,
Aby w locie swobodnym mierzyć się z chmurami.
I jak Ikar nie lękam się Słońca nad głową,
Choć lot mój jest mądrzejszy o jego przypadek,
Z góry Libie oglądam, wód wielkich upadek
Na brzeg Bosforu ciasny, jutrzenkę różową.
Patrzą na mnie Kolchida i jej Runo Złote,
Dacji naród waleczny i Italii miasta,
Hunowie, których groza z dniem każdym narasta,
Hiszpanie i Galowie, zdziwieni mym lotem.
Niechaj więc na pogrzebie moim nikt nie płacze,
Bo to nie pogrzeb wcale, ale wzlot na nieba,
I pustych mi przemówień pogrzebnych nie trzeba,
Lepiej gdy uśmiech jasny na twarzach zobaczę.
(Moja parafraza Ody 20 z księgi II Horacego – Non usitata nec tenui ferar)
To
nic, że akurat nie do końca było „na temat”. Ważne, że było o lataniu i
o sławie, która praca nad latającymi machinami może przynieść. Obaj
kiwnęli więc do siebie głowami, jakby chcieli potwierdzić zarówno
prawdziwość tych słów jak i przyjęcie ich do – nie do końca jeszcze
rozwiniętych – swoich rozumków i poszli odrabiać lekcje.
Bo najwyższe loty mają nie latające machiny ale ci, którzy umieją je konstruować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz