środa, 17 stycznia 2018

Bajka o wyprawie krzyżowej i świętej wojnie.



obraz z tojuzbylo.pl 

 Bajka napisana 6 sierpnia Roku Pańskiego 2013 

Kiedy Król Ambroży władał szczęśliwie królestwem Domlandii, okres wypraw krzyżowych nasza Europa miała już dawno poza sobą. Tak dawno, że nawet jak popatrzyła do tyłu, to widziała na horyzoncie jedynie pogorzeliska wielkiej rewolucji, wywołanej kiedyś przez ludzi którzy mieli mniej, a chcieli zabrać tym, którzy mieli więcej. A że takie działania nie za bardzo mieściły się w kanonie tablic wykutych kiedyś pod Górą Synaj, i gdzieś tam z tyłu głowy piewcy społecznej sprawiedliwości miewali, z racji nieczystego sumienia, dziwne przykurcze, to bardzo się starali, by winą za krew przelaną w dawnych wiekach, w tym także i tą, którą czerwieniała rewolucja, obarczyć wyłącznie zapomniane już wyprawy krzyżowe, jak i tych, którzy je kiedyś organizowali.

I łazili po królestwie Domlandii i sąsiednim Disnejlandzie agitatorzy najróżniejszego autoramentu, a to z gęsimi piórami, jako niby mądrzejsi od pospólstwa, a to z jakimiś kielniami, że niby to murarze, a to niby majstrowie, albo inżynierowie od naprawiania wszystkiego, w tym głównie ludzkiego ducha, a to kaznodzieje twierdzący, że są wysłannikami innych, lepszych królestw, niekoniecznie sąsiadujących z Domlandią, a może nawet nie z tego świata, który już niektórym był zbrzydł doszczętnie, a to znowu wyznawcy przyjemności jedynej i nieskończonej na wieki, i rozsiewali ziarna wiedzy o nieszczęściach dla świata i ludzkości, które spowodować miały wyprawy krzyżowe. Ale że same one nie za bardzo interesowały wychowanych w religii Domlandczyków, którzy od kleru nie wycierpieli znowu zbyt wiele, okraszali je najróżniejszymi innymi naukami, przypowieściami i bajaniami.

A nauki, których udzielali ludziom, zgromadzonym na jarmarkach, odpustach i innych wiciach były z natury swojej wywrotowe i mieszały w głowach nie mniej niż okowita, serwowana w przydrożnych karczmach przez brodatych Jankieli. I było w tym coś dziwnie zbieżnego, że i okowita i nauki wykręcające rozum na nice, podawali ludzie jakby rozumiejący się nawzajem, chociaż przecież jedni byli tylko dzierżawcami karczm, a drudzy kumatymi, wielce wykształconymi, a nade wszystko piśmiennymi i wygadanymi paniczykami.
Jednak o ile okowita służyła zniewoleniu bardziej ciała, a dopiero poprzez nie ducha, to nauki tych mądrali najpierw zniewalały duszę, a ta dopiero potem zniewalała ciało poprzez jego absolutne uwolnienie. Uwolnienie ciała z więzów ducha! To dopiero było odkrycie! Na miarę podboju całej ziemi, ba, całego może Kosmosu.

Uwolnić ciało po to tylko, by posiąść ducha, aby potem zniewolić ciało! Za taki wynalazek wynalazcy przyznano po cichu największy owoc z drzewa poznania dobrego i złego.

Król Ambroży nie za bardzo wiedział, jak przeciwdziałać zarazie umysłów, którą szerzyli objazdowi bakałarze, głoszący swoje nauki na każdy możliwy sposób i w każdym miejscu, z którego nie pognano ich kijami. Nadzieja była w tym jedynie, że naród Domlandii, nieco bardziej światły od narodu Disnejów, zapominał te nauki mniej więcej tak szybko, jak szybko wietrzały mu z głowy resztki okowity. Więc Król Ambroży po cichu myślał – posłuchają i zapomną. Może by tak i było, gdyby nie utrwalacze tych nauk, będący dość szczególnym gronem ludzi, którzy byli, bo byli, i którzy swoim postępowaniem dawali i utrwalali wzorce, propagowane przez wędrownych mędrców .

A ci, którzy byli, bo byli, nie mieli nic wspólnego z tym, który mówił: „ Jam jest, którym jest”. (Ks. W. 3,14)”

I to oni byli najgroźniejsi dla stabilności ludzkich umysłów, i tak już targanych wieloma sprzecznymi podnietami. Ci, którzy byli, byli i nic więcej. Byli i trwali. Byli, i wszyscy wiedzieli, że są, choć jakby się przez moment zastanowili, to by powiedzieli: no i co z tego, że są? Ale nikt prawie nie wpadł na takie pytanie i to bycie stało się stałym elementem społeczeństw, wywierając na nie znaczący wpływ, chociaż o ile na Domlandię znacznie mniej, to już na społeczność Disnejlandu zasadniczo.

A ci, którzy byli, cały czas byli. I nic więcej. Pięknie się ubierali, mieli uśmiechnięte wiecznie twarze, jak się odzywali, to tylko tak, by niczego nie powiedzieć prócz tego, że są szczęśliwi i jest im dobrze, a także tego, że ich zdaniem każdy powinien być jak oni, a jak nie jest, to jest kiep i sam jest tego winien.

Bo to ich bycie nie było czymś przypadkowym, czymś, co tak samo z siebie się stało i trwało. Ich bycie było byciem z góry przemyślanym i zaplanowanym. Miało być drogowskazem, wskazówką jak być. Jakim być. Ich bycie było zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, mimo tego, że wyglądało, jakby było byciem zupełnie przypadkowym i samoistnym.

Tych, co byli, można było spotkać na każdym rogu miasta, każdym jarmarku czy targu, w każdym zbiegowisku, na każdym festynie. Wszędzie tam, gdzie nie musieli pracować. Albo walczyć. I dziwnym jakimś trafem wszystkim prawie bardzo się ci ludzie podobali. Wszyscy prawie byli w nich zapatrzeni jak w bóstwa, jak w kogoś więcej niż ludzi.

Być, i mieć, i nic nie musieć. Boże, daj nam taką egzystencję, zanosili Domlandczycy i Disneje modły w swoich kościołach.

Gminna wieść niosła, że są to potomkowie Krzyżowców czy może Templariuszy, którzy kiedyś tam złupili do szczętu Jerozolimę, a i Konstantynopolowi nie darowali, i zostawili swoim dziedzicom takie skarby, że ci już nigdy nie będą musieli pracować. Tylko cały czas będą celebrować. Bo w ich żyłach płynie krew szlachetniejsza od najbardziej niebieskiej krwi szlachetnych rodów, jako że to oni teraz wyznaczają to, co szlachetne, i swoją obecnością uszlachetniają.

Jak to w życiu, choć jedni zachwycali się nimi, to inni ich nie cierpieli. W sąsiednim Disnejlandzie celebryci byli celebrowani przez najwyższe władze, na czele z królem Domnallem, którego popierali myślą, mową i uczynkiem, i który z kolei ich wykorzystywał do promocji swojej osoby. Ileż pospólstwo miało tematów do roztrząsania, kiedy publicznie objął marną, ale po celebrycku znaną pieśniarko-harfistkę, zwaną „nic Dodać”, wszystko ująć, jak się pasjonowano, kiedy inny muzyk, który nie śpiewał, a jedynie bluzgał, niejaki Hołyś, poparł na śniadanie Jaśnie Panującego, etc. Ciemnemu narodowi potrzebny jest temat do bezmózgowych dyskusji, a celebryci to najlepiej potrafili zapewnić, przy okazji sławiąc panującego. Więc celebryci popierali i byli popierani, mimo że nic nie robili.

Ale jak już powiedziano, nie wszyscy pałali do tych, którzy byli, tak wielką estymą. Król Ambroży patrzył na ich wypięknione twarze, słuchał ich wypowiedzi, których słuchać dało się tylko po spożyciu, i chwilowo nie zabierał głosu. Ot, pogadają, i ludzie przestaną słuchać tych głupot, i problem sam się rozwiąże – myślał.

Ale się nie rozwiązał, tylko związywał coraz bardziej. Bo oto niejaka – nic- Dodać – harfistka i pieśniarka, której pieśni nikt nie umiał zanucić, podająca się za potomkinię ostatniego króla Jerozolimy, stwierdziła, że wie z autorytatywnego źródła, czyli z zapisków jej przodka, że w tej Jerozolimie nic, tylko palili zioła, chodzili na haju, używali cudzych żon, a ich mężów sprzedawali Egipcjanom, a potem pisali te wszystkie Pieśni nad Pieśniami i inne pokręcone teksty. Inna znowu, nazwiskiem I-mmanuela bredziła w swoich wyzwolonych pismach, że jedynie zaspokojoną kobieta może być ta, na którą facet nasika, albo może odwrotnie. Inny znowu niejaki Piroggio, zwany tak z racji zamiłowania do italiańskich pirogów, twierdził, że najbardziej lubi je spożywać tańcząc na golasa. A inny jeszcze kucharz podrzędnej trattorii, w której jadali pokręceni artyści, zasłynął tym, że pichcił paskudne jadło, ale nadawał mu nazwy wyjęte wprost z Ewangelii, jak na ten przykład, Biceps Judasza saute, Jagnię z Abrahama w sosie kaktusowym, sznycel Piotra z Pawłem przepijany piwem, w którym Piłat obmywał dłonie, a jako potrawę główną podawał upichcone ze świniny Boże Ciało a do tego jako aperitif koktajl Krew Chrystusa.

Tego już królowi Ambrożemu było za dużo. Walnął pięścią w stół, aż jedna jego noga okulała, wykrzyknął – a niech to szlak – i kazał wezwać do siebie – akurat przebywającego w Domlandii na wygnaniu – szejka Muhammeda, arabskiego działacza zbrojnego podziemia, który dokładnie znał strony ewangeliczne, bo na co dzień darł koty z brodatymi kupcami ze Wzgórz Golan, i tak mu powiedział: Słuchaj, Muhammedzie, Arabski mój przyjacielu. Zanim wyjedziesz z Domlandii – bo podobno się wybierasz – na tę wyprawę do ziemi twoich przodków, musisz mi załatwić problem tych – tfu – celebrytów.

A co mam z nimi zrobić – zapytał niepewnie Arabski szejk, który marzył już o hamaku pod palmami i bał się, że mu król paszport odbierze. Jak to co – odpowiedział Król. Zbierzesz tych durniów na wyprawę krzyżową.
Na wyprawę krzyżową? – ciężko zafrasował się Arabski. Na jaką wyprawę krzyżową? Przecież wyprawy już dawno wyszły z mody! Ba, ludzie już o nich zupełnie zapomnieli. Zresztą tam tylko teraz piasek i kamienie. Na co tam jechać? A ty po co tam jedziesz – odparował Król Ambroży. No, ja to co innego – rzekł Arabski. Mnie tu za zimno, za ciasno, czepiają się mnie jakieś obwiesie za mój turban i za moje arabskie kombinacje. Muszę się zmywać.
No to zmyj przy okazji to gówno – rzekł Ambroży, pokazując na ręcznie malowane plakaty, wiszące na każdej ścianie stolicy. Wyprowadź ze stolicy tych pacanów, jak niedawno jakiś grajek wyprowadził szczury z pobliskiego Hamlen. Jak im powiesz kilka komplementów, zamieszasz w głowach, pójdą za tobą jak zgraja szczurów albo rozwydrzone dzieciaki.

I tak też się stało. Zwołani do wielkiej Sali tronowej celebryci wyglądali tak, jakby się najedli szaleju, gadali od rzeczy , robili miny jak stado małp, wykrzykiwali na cześć króla, zataczali się w krokach i rozmowach, ślinili z uprzejmości a przede wszystkim czekali czynu. By coś zrobić dla tego państwa, które daje im darmową strawę i sławę.

I jak Arabski szejk – po długim kadzeniu słowem i spirytusem – rzucił wezwanie do czterdziestej czwartej wyprawy krzyżowej, wszystko wymknęło się spod kontroli i nabuzowany tłum celebrytów, nie bardzo już trzeźwo myślący, zerwał się z miejsc i krzycząc: na krzyż – wybiegł przez pałac.
Akurat na Disnejowym przedmieściu, tuż obok płotu granicznego, stał krzyż dziękczynny za uratowanie Króla Ambrożego z zamachu na jego karetę i właśnie przystępowano do budowy świątyni, kiedy banda celebrytów, zamroczonych prochami i alkoholem, pragnąca wykazać się na kolejnej wyprawie krzyżowej rzuciła się na ludzi stojących pod krzyżem, pobiła ich i skopała, a jeden nawet najbardziej nawalony, nasikał na palące się woskowe świece.

 Historykon.pl  Subiektywny obraz pierwszej wyprawy krzyżowej według Stefana z Blois – listy do żony


Arabski szejk na widok tego, co spowodował, uciekł gdzie pieprz rośnie, czyli najpewniej do Iberii, straż pałacowa złożona z niezbyt rozgarniętych osiłków biła kogo popadnie, a najbardziej murarzy, chcących budować kościół, król Domnall stał oparty jak Kargul o płot i z błyskiem w wilczych oczach patrzył na kłopoty sąsiada, który teraz dopiero naprawdę skonfundowany przez chwilę zapomniał języka w gębie, i na dodatek krzykami podburzał oszalałych celebrytów do rozwalania wszystkiego wokoło.

Nadszedł jednak moment, gdy król Ambroży przypomniał sobie o paru rzeczach: i o tym, że ma język w gębie, i o tym, że ma miecz przy boku, i o tym, że w odwodzie stoi dobrze uzbrojony pluton specjalny, a nawet o tym , że jest mądrzejszy od tej zgrai upapranych, nawalonych, nabzdyczonych sobą ludzików w dziwacznych strojach błaznów.

Po pierwsze wydał dekret o świętej wojnie, którą należy wszelkimi sposobami i środkami toczyć z psującym społeczność Domlandii nihilistycznymi postawami i poglądami. Zaczął od straży pałacowej, którą jednym dekretem rozwiązał i wygnał do pracy na roli. Rozpędził też sędziów, którym nieopatrznie oddała część swojej władzy sądzenia, a która to władzę wykorzystywali ku chwale celebrytów. Potem przeprowadził reformę szkolnictwa Domlandii, zwalniając nieproduktywnych, zapatrzonych w nihilistyczne idee profesorów, będących na utrzymaniu Królestwa. Następnie wprowadził kontrkulturę do obowiązującej i serwowanej przez tych, co są, bo są i ich heroldów, będącą w swej istocie kulturą sprzed lat nie tak znowu wielu. Nazwał ją kontrreformacją myślenia.

A nade wszystko swojemu mentorowi zza płota, królowi Domnallowi – niesłychanie lubiącemu pouczać innych, a króla Ambrożego w szczególności, i prawić im morały, których zupełnie nie brał do siebie, a zasad głoszonych nie przestrzegał – wysłał świński ryj, z przyczepionym doń krótkim liścikiem: Całuj go w nos!

I stało się, że płot, który tylko formalnie rozdzielał dwa narody, stał się niewidocznym murem dzielącym na pół rodziny, plemiona, grupy, tworząc z nich dwa narody zupełnie różne w swym składzie od dotychczas istniejących Domlandczyków i Disnejów.

Rozpoczęła się święta wojna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz