obraz z tojuzbylo.pl
Bajka napisana 6 sierpnia Roku Pańskiego 2013
Kiedy Król Ambroży władał szczęśliwie królestwem Domlandii,
okres wypraw krzyżowych nasza Europa miała już dawno poza sobą. Tak dawno, że
nawet jak popatrzyła do tyłu, to widziała na horyzoncie jedynie pogorzeliska
wielkiej rewolucji, wywołanej kiedyś przez ludzi którzy mieli mniej, a chcieli
zabrać tym, którzy mieli więcej. A że takie działania nie za bardzo mieściły
się w kanonie tablic wykutych kiedyś pod Górą Synaj, i gdzieś tam z tyłu głowy
piewcy społecznej sprawiedliwości miewali, z racji nieczystego sumienia, dziwne
przykurcze, to bardzo się starali, by winą za krew przelaną w dawnych wiekach,
w tym także i tą, którą czerwieniała rewolucja, obarczyć wyłącznie zapomniane
już wyprawy krzyżowe, jak i tych, którzy je kiedyś organizowali.
I łazili po królestwie Domlandii i sąsiednim Disnejlandzie
agitatorzy najróżniejszego autoramentu, a to z gęsimi piórami, jako niby
mądrzejsi od pospólstwa, a to z jakimiś kielniami, że niby to murarze, a to
niby majstrowie, albo inżynierowie od naprawiania wszystkiego, w tym głównie
ludzkiego ducha, a to kaznodzieje twierdzący, że są wysłannikami innych,
lepszych królestw, niekoniecznie sąsiadujących z Domlandią, a może nawet nie z
tego świata, który już niektórym był zbrzydł doszczętnie, a to znowu wyznawcy
przyjemności jedynej i nieskończonej na wieki, i rozsiewali ziarna wiedzy o
nieszczęściach dla świata i ludzkości, które spowodować miały wyprawy krzyżowe.
Ale że same one nie za bardzo interesowały wychowanych w religii Domlandczyków,
którzy od kleru nie wycierpieli znowu zbyt wiele, okraszali je najróżniejszymi
innymi naukami, przypowieściami i bajaniami.
A nauki, których udzielali ludziom, zgromadzonym na
jarmarkach, odpustach i innych wiciach były z natury swojej wywrotowe i
mieszały w głowach nie mniej niż okowita, serwowana w przydrożnych karczmach
przez brodatych Jankieli. I było w tym coś dziwnie zbieżnego, że i okowita i
nauki wykręcające rozum na nice, podawali ludzie jakby rozumiejący się
nawzajem, chociaż przecież jedni byli tylko dzierżawcami karczm, a drudzy
kumatymi, wielce wykształconymi, a nade wszystko piśmiennymi i wygadanymi
paniczykami.
Jednak o ile okowita służyła zniewoleniu bardziej ciała, a
dopiero poprzez nie ducha, to nauki tych mądrali najpierw zniewalały duszę, a
ta dopiero potem zniewalała ciało poprzez jego absolutne uwolnienie. Uwolnienie
ciała z więzów ducha! To dopiero było odkrycie! Na miarę podboju całej ziemi,
ba, całego może Kosmosu.
Uwolnić ciało po to tylko, by posiąść ducha, aby potem
zniewolić ciało! Za taki wynalazek wynalazcy przyznano po cichu największy owoc
z drzewa poznania dobrego i złego.
Król Ambroży nie za bardzo wiedział, jak przeciwdziałać
zarazie umysłów, którą szerzyli objazdowi bakałarze, głoszący swoje nauki na
każdy możliwy sposób i w każdym miejscu, z którego nie pognano ich kijami.
Nadzieja była w tym jedynie, że naród Domlandii, nieco bardziej światły od
narodu Disnejów, zapominał te nauki mniej więcej tak szybko, jak szybko
wietrzały mu z głowy resztki okowity. Więc Król Ambroży po cichu myślał –
posłuchają i zapomną. Może by tak i było, gdyby nie utrwalacze tych nauk,
będący dość szczególnym gronem ludzi, którzy byli, bo byli, i którzy swoim
postępowaniem dawali i utrwalali wzorce, propagowane przez wędrownych mędrców .
A ci, którzy byli, bo byli, nie mieli nic wspólnego z tym,
który mówił: „ Jam jest, którym jest”. (Ks. W. 3,14)”
I to oni byli najgroźniejsi dla stabilności ludzkich
umysłów, i tak już targanych wieloma sprzecznymi podnietami. Ci, którzy byli,
byli i nic więcej. Byli i trwali. Byli, i wszyscy wiedzieli, że są, choć jakby
się przez moment zastanowili, to by powiedzieli: no i co z tego, że są? Ale
nikt prawie nie wpadł na takie pytanie i to bycie stało się stałym elementem
społeczeństw, wywierając na nie znaczący wpływ, chociaż o ile na Domlandię
znacznie mniej, to już na społeczność Disnejlandu zasadniczo.
A ci, którzy byli, cały czas byli. I nic więcej. Pięknie się
ubierali, mieli uśmiechnięte wiecznie twarze, jak się odzywali, to tylko tak,
by niczego nie powiedzieć prócz tego, że są szczęśliwi i jest im dobrze, a
także tego, że ich zdaniem każdy powinien być jak oni, a jak nie jest, to jest
kiep i sam jest tego winien.
Bo to ich bycie nie było czymś przypadkowym, czymś, co tak
samo z siebie się stało i trwało. Ich bycie było byciem z góry przemyślanym i
zaplanowanym. Miało być drogowskazem, wskazówką jak być. Jakim być. Ich bycie
było zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, mimo tego, że wyglądało, jakby
było byciem zupełnie przypadkowym i samoistnym.
Tych, co byli, można było spotkać na każdym rogu miasta,
każdym jarmarku czy targu, w każdym zbiegowisku, na każdym festynie. Wszędzie
tam, gdzie nie musieli pracować. Albo walczyć. I dziwnym jakimś trafem
wszystkim prawie bardzo się ci ludzie podobali. Wszyscy prawie byli w nich
zapatrzeni jak w bóstwa, jak w kogoś więcej niż ludzi.
Być, i mieć, i nic nie musieć. Boże, daj nam taką
egzystencję, zanosili Domlandczycy i Disneje modły w swoich kościołach.
Gminna wieść niosła, że są to potomkowie Krzyżowców czy może
Templariuszy, którzy kiedyś tam złupili do szczętu Jerozolimę, a i
Konstantynopolowi nie darowali, i zostawili swoim dziedzicom takie skarby, że
ci już nigdy nie będą musieli pracować. Tylko cały czas będą celebrować. Bo w
ich żyłach płynie krew szlachetniejsza od najbardziej niebieskiej krwi
szlachetnych rodów, jako że to oni teraz wyznaczają to, co szlachetne, i swoją
obecnością uszlachetniają.
Jak to w życiu, choć jedni zachwycali się nimi, to inni ich
nie cierpieli. W sąsiednim Disnejlandzie celebryci byli celebrowani przez
najwyższe władze, na czele z królem Domnallem, którego popierali myślą, mową i
uczynkiem, i który z kolei ich wykorzystywał do promocji swojej osoby. Ileż
pospólstwo miało tematów do roztrząsania, kiedy publicznie objął marną, ale po
celebrycku znaną pieśniarko-harfistkę, zwaną „nic Dodać”, wszystko ująć, jak
się pasjonowano, kiedy inny muzyk, który nie śpiewał, a jedynie bluzgał,
niejaki Hołyś, poparł na śniadanie Jaśnie Panującego, etc. Ciemnemu narodowi
potrzebny jest temat do bezmózgowych dyskusji, a celebryci to najlepiej
potrafili zapewnić, przy okazji sławiąc panującego. Więc celebryci popierali i
byli popierani, mimo że nic nie robili.
Ale jak już powiedziano, nie wszyscy pałali do tych, którzy
byli, tak wielką estymą. Król Ambroży patrzył na ich wypięknione twarze,
słuchał ich wypowiedzi, których słuchać dało się tylko po spożyciu, i chwilowo
nie zabierał głosu. Ot, pogadają, i ludzie przestaną słuchać tych głupot, i
problem sam się rozwiąże – myślał.
Ale się nie rozwiązał, tylko związywał coraz bardziej. Bo
oto niejaka – nic- Dodać – harfistka i pieśniarka, której pieśni nikt nie umiał
zanucić, podająca się za potomkinię ostatniego króla Jerozolimy, stwierdziła,
że wie z autorytatywnego źródła, czyli z zapisków jej przodka, że w tej
Jerozolimie nic, tylko palili zioła, chodzili na haju, używali cudzych żon, a
ich mężów sprzedawali Egipcjanom, a potem pisali te wszystkie Pieśni nad
Pieśniami i inne pokręcone teksty. Inna znowu, nazwiskiem I-mmanuela bredziła w
swoich wyzwolonych pismach, że jedynie zaspokojoną kobieta może być ta, na
którą facet nasika, albo może odwrotnie. Inny znowu niejaki Piroggio, zwany tak
z racji zamiłowania do italiańskich pirogów, twierdził, że najbardziej lubi je
spożywać tańcząc na golasa. A inny jeszcze kucharz podrzędnej trattorii, w
której jadali pokręceni artyści, zasłynął tym, że pichcił paskudne jadło, ale
nadawał mu nazwy wyjęte wprost z Ewangelii, jak na ten przykład, Biceps Judasza
saute, Jagnię z Abrahama w sosie kaktusowym, sznycel Piotra z Pawłem przepijany
piwem, w którym Piłat obmywał dłonie, a jako potrawę główną podawał upichcone
ze świniny Boże Ciało a do tego jako aperitif koktajl Krew Chrystusa.
Tego już królowi Ambrożemu było za dużo. Walnął pięścią w
stół, aż jedna jego noga okulała, wykrzyknął – a niech to szlak – i kazał
wezwać do siebie – akurat przebywającego w Domlandii na wygnaniu – szejka
Muhammeda, arabskiego działacza zbrojnego podziemia, który dokładnie znał
strony ewangeliczne, bo na co dzień darł koty z brodatymi kupcami ze Wzgórz
Golan, i tak mu powiedział: Słuchaj, Muhammedzie, Arabski mój przyjacielu.
Zanim wyjedziesz z Domlandii – bo podobno się wybierasz – na tę wyprawę do
ziemi twoich przodków, musisz mi załatwić problem tych – tfu – celebrytów.
A co mam z nimi zrobić – zapytał niepewnie Arabski szejk,
który marzył już o hamaku pod palmami i bał się, że mu król paszport odbierze.
Jak to co – odpowiedział Król. Zbierzesz tych durniów na wyprawę krzyżową.
Na wyprawę krzyżową? – ciężko zafrasował się Arabski. Na
jaką wyprawę krzyżową? Przecież wyprawy już dawno wyszły z mody! Ba, ludzie już
o nich zupełnie zapomnieli. Zresztą tam tylko teraz piasek i kamienie. Na co
tam jechać? A ty po co tam jedziesz – odparował Król Ambroży. No, ja to co
innego – rzekł Arabski. Mnie tu za zimno, za ciasno, czepiają się mnie jakieś
obwiesie za mój turban i za moje arabskie kombinacje. Muszę się zmywać.
No to zmyj przy okazji to gówno – rzekł Ambroży, pokazując
na ręcznie malowane plakaty, wiszące na każdej ścianie stolicy. Wyprowadź ze
stolicy tych pacanów, jak niedawno jakiś grajek wyprowadził szczury z
pobliskiego Hamlen. Jak im powiesz kilka komplementów, zamieszasz w głowach,
pójdą za tobą jak zgraja szczurów albo rozwydrzone dzieciaki.
I tak też się stało. Zwołani do wielkiej Sali tronowej
celebryci wyglądali tak, jakby się najedli szaleju, gadali od rzeczy , robili
miny jak stado małp, wykrzykiwali na cześć króla, zataczali się w krokach i
rozmowach, ślinili z uprzejmości a przede wszystkim czekali czynu. By coś
zrobić dla tego państwa, które daje im darmową strawę i sławę.
I jak Arabski szejk – po długim kadzeniu słowem i spirytusem
– rzucił wezwanie do czterdziestej czwartej wyprawy krzyżowej, wszystko
wymknęło się spod kontroli i nabuzowany tłum celebrytów, nie bardzo już trzeźwo
myślący, zerwał się z miejsc i krzycząc: na krzyż – wybiegł przez pałac.
Akurat na Disnejowym przedmieściu, tuż obok płotu
granicznego, stał krzyż dziękczynny za uratowanie Króla Ambrożego z zamachu na
jego karetę i właśnie przystępowano do budowy świątyni, kiedy banda celebrytów,
zamroczonych prochami i alkoholem, pragnąca wykazać się na kolejnej wyprawie
krzyżowej rzuciła się na ludzi stojących pod krzyżem, pobiła ich i skopała, a
jeden nawet najbardziej nawalony, nasikał na palące się woskowe świece.
Arabski szejk na widok tego, co spowodował, uciekł gdzie
pieprz rośnie, czyli najpewniej do Iberii, straż pałacowa złożona z niezbyt
rozgarniętych osiłków biła kogo popadnie, a najbardziej murarzy, chcących
budować kościół, król Domnall stał oparty jak Kargul o płot i z błyskiem w
wilczych oczach patrzył na kłopoty sąsiada, który teraz dopiero naprawdę
skonfundowany przez chwilę zapomniał języka w gębie, i na dodatek krzykami
podburzał oszalałych celebrytów do rozwalania wszystkiego wokoło.
Nadszedł jednak moment, gdy król Ambroży przypomniał sobie o
paru rzeczach: i o tym, że ma język w gębie, i o tym, że ma miecz przy boku, i
o tym, że w odwodzie stoi dobrze uzbrojony pluton specjalny, a nawet o tym , że
jest mądrzejszy od tej zgrai upapranych, nawalonych, nabzdyczonych sobą
ludzików w dziwacznych strojach błaznów.
Po pierwsze wydał dekret o świętej wojnie, którą należy
wszelkimi sposobami i środkami toczyć z psującym społeczność Domlandii
nihilistycznymi postawami i poglądami. Zaczął od straży pałacowej, którą jednym
dekretem rozwiązał i wygnał do pracy na roli. Rozpędził też sędziów, którym nieopatrznie
oddała część swojej władzy sądzenia, a która to władzę wykorzystywali ku chwale
celebrytów. Potem przeprowadził reformę szkolnictwa Domlandii, zwalniając
nieproduktywnych, zapatrzonych w nihilistyczne idee profesorów, będących na
utrzymaniu Królestwa. Następnie wprowadził kontrkulturę do obowiązującej i
serwowanej przez tych, co są, bo są i ich heroldów, będącą w swej istocie
kulturą sprzed lat nie tak znowu wielu. Nazwał ją kontrreformacją myślenia.
A nade wszystko swojemu mentorowi zza płota, królowi
Domnallowi – niesłychanie lubiącemu pouczać innych, a króla Ambrożego w
szczególności, i prawić im morały, których zupełnie nie brał do siebie, a zasad
głoszonych nie przestrzegał – wysłał świński ryj, z przyczepionym doń krótkim
liścikiem: Całuj go w nos!
I stało się, że płot, który tylko formalnie rozdzielał dwa
narody, stał się niewidocznym murem dzielącym na pół rodziny, plemiona, grupy,
tworząc z nich dwa narody zupełnie różne w swym składzie od dotychczas
istniejących Domlandczyków i Disnejów.
Rozpoczęła się święta wojna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz